ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (459) / 2023

Franciszek Drąg,

O POLSKIEJ GOŚCINNOŚCI RAZ JESZCZE ('CHLEB I SÓL')

A A A
Po konsekwentnym preludium, jakim było nakręcenie kilku bardzo dobrze przyjętych w Polsce i na świecie krótkich metraży, Damian Kocur pokazał właśnie, że zamierza grać o większą stawkę. „Chleb i sól” to jego pierwszy pełnometrażowy utwór, który już zdążył zaskarbić mu sympatię międzynarodowej krytyki. Nic dziwnego, skoro w jakiejś mierze udało mu się skomponować niemal idealny film festiwalowy. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że do owej kompozycji wkradło się kilka fałszywych nut.

Zanim na ekranie pojawi się jakikolwiek obraz, słyszymy przeciągający się dźwięk wywołujący atmosferę niepokoju: można być niemal pewnym, że wkrótce na naszych oczach zdarzy się coś złego. Kiedy więc zobaczymy pierwsze ujęcie, wszystko stanie się jasne: jest lato i jesteśmy na polskiej prowincji, gdzie dzieciaki dla zabawy podpalają kubeł na śmieci, a oprócz tego cisza i spokój, przerywane ćwierkaniem ptaków. Wkrótce w miasteczku pojawia się Tymek, student Akademii Muzycznej, który – zanim wyjedzie na stypendium za granicę – zamierza spędzić wakacje w swoim rodzinnym domu. Jako że nie ma tam za bardzo nic do roboty, włóczy się z paczką dawnych znajomych dresiarzy, których jak ćmy do ognia przyciąga otwarta niedawno knajpa z kebabami – w dwuznacznym sensie tego wyrażenia, bo w filmie słowo „kebab” odnosi się częściej do ludzi, którzy ów lokal prowadzą, niż do dania, które tam serwują.

Kocur postawił w swoim debiucie na estetykę, której dominantą jest nieustanne mieszanie fikcji z rzeczywistością i fabularne zwodzenie odbiorczych oczekiwań. Odtwórcami głównych ról są więc tutaj naturszczycy, a rodzeństwo protagonistów zagrali prawdziwi bracia (w tym Tymoteusz Bies – pianista i kompozytor). Scenariusz, bez wątpienia w dużej mierze improwizowany, opiera się na dialogach, które momentami ocierają się o ekstremalną autentyczność, innym razem niebezpiecznie zbliżają się do nieznośnej i groteskowej sztampy. Konsekwencją quasi-dokumentalnego stylu jest również dźwięk, nagrany w sposób z jednej strony rzeczywiście potęgujący wrażenie, że podgląda się autentyczne postaci i wydarzenia, z drugiej – lokujący film w polu niechlubnej tradycji polskiego kina, w którym widz kwestionuje sprawność swojego zmysłu słuchu lub biegłej znajomości własnego języka. Te rozwiązania silnie kontrastują z filmowymi zdjęciami, które za sprawą przyjemnego dla oka, estetyzującego kadrowania nieustannie przypominają o umowności i fikcyjności całej tej opowieści z życia prowincji.

Ten film płynie: bohaterowie freestyle’ują, aktorzy improwizują. Ale to pomieszanie prawdy z fikcją staje się problematyczne, gdy zdamy sobie sprawę z tego, do czego film zmierza. Żadną niespodzianką nie jest, że tragedia zdarzyć się musi, a co bardziej dociekliwy widz jeszcze przed seansem dotrze do informacji, że reżyser inspirował się osławioną bójką pod jednym z ełckich lokali. Dramatyczne wydarzenie to jednocześnie punkt kulminacyjny filmu, co siłą rzeczy ustawia jego odbiór jako komentarza społecznego. Chociaż można się skłaniać także ku interpretacjom w duchu egzystencjalnym, filozoficznej dywagacji na temat własnych korzeni, społecznego uwarunkowania przemocy itp., to w tej historii akcenty są rozłożone inaczej. Na pierwszy plan wybija się rasowy konflikt między bohaterami i ciemnoskórymi przybyszami, a w finale następuje jego spektakularne rozwiązanie.

Chociaż nie sposób zarzucić filmowi zacięcia publicystycznego, to trudno oprzeć się wrażeniu, że Kocur robi niewiele więcej, niż stawia diagnozę, która w polskim kinie wraca jak bumerang. Wraca do tego stopnia, że staje się już bezsilną kliszą. Kliszą podobną tej, jaką stanowią pojawiające się niczym refren wstawki gry na fortepianie, w pewnym momencie zaczynające sprawiać wrażenie wygodnych wypełniaczy, maskujących brak odważniejszych decyzji scenariuszowych. Niby w kilku miejscach podejmuje się próby (psycho)analizy swoich bohaterów, ale zalatuje ona nieco redukcjonizmem i protekcjonalizmem, więc – jakże asekuracyjnie – pozostają one tylko zasygnalizowane, niemalże w sferze czystych niedopowiedzeń. Z tego samego powodu sam główny bohater nie tylko jest niezdolny do wzbudzenia sympatii, ale w ogóle jakichkolwiek emocji: sam beznamiętny, pozbawiony charakterystycznych cech i wyrazu, wydaje się kartonowym snujem, którego obecność uzasadniona zostaje wyłącznie potrzebą posiadania jakiegoś głównego bohatera. Ciepło filmowej obserwacji zderza się z scenariuszowym chłodem, pozostawiającym widza zupełnie obojętnym.

Oczywiście, reżyser daje tylko nici, z których każdy może upleść własną sieć skojarzeń – i wielu z pewnością to usatysfakcjonuje. Ale można też odnieść wrażenie, że Kocur nie do końca uwierzył w swoją siłę jako instancji twórczej i poszedł na łatwiznę, odbijając piłeczkę w kierunku odbiorców. Autor „Dalej jest dzień” pokazywał wielokrotnie, że jest zdolnym twórcą i zmyślnym opowiadaczem, więc można udzielić mu kredytu zaufania. I choć w przypadku „Chleba i soli” pozostaje mocny niedosyt, to podszyty ciekawością tego, co jeszcze w zanadrzu ma Damian Kocur.
„Chleb i sól”. Scenariusz i reżyseria: Damian Kocur. Zdjęcia: Tomasz Woźniczka. Obsada: Tymoteusz Bies, Jacek Bies, Dawid Piejko, Nikola Raczko. Polska 2022, 98 min.