ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (459) / 2023

Mateusz Rosicki,

JEDNOŚĆ W WIELOŚCI ('BABILON')

A A A
„Chciałbym stać się częścią czegoś większego” – mówi Manuel (Diego Calva), hollywoodzki chłopiec na posyłki, nowo poznanej Nellie LaRoy (Margot Robbie), aspirującej gwiazdce kina, zaraz po tym, jak wpuszcza ją ukradkiem na zamkniętą balangę dla filmowej elity. Marzenie to wkrótce okazuje się być czymś, co łączy bohaterów bardziej niż uczucia. Oboje dostają szansę, by zaistnieć w fabryce snów w przełomowym dla niej momencie – wtedy, kiedy kończy się epoka filmu niemego, a obraz zyskuje jednocześnie sprzymierzeńca i konkurenta w postaci dźwięku.

Z motywem przejścia z niemego obrazu na udźwiękowiony natychmiast nasuwa się jedno skojarzenie – „Deszczowa piosenka”. W „Babilonie” Chazelle nieraz nawiązuje do tego klasycznego musicalu, a nawet opiera na nim cały pomysł na rozwój postaci. Tutaj też, tak jak w sztandarowym obrazie Gene’a Kelly’ego, gwiazdy kina niemego mają niemałe kłopoty z zaadaptowaniem się do nowego szlaku wytyczonego przez „Śpiewaka jazzbandu”. W porównaniu do „Deszczowej piosenki” „Babilon” jest jednak znacznie dzikszy. Nieograniczony przez zasady Kodeksu Hayesa, które obowiązywały, kiedy piosenka „Singin' in the Rain” podbijała serca kolejnych widzów, pokazuje bez zahamowań to, jak wyglądała momentami niewiarygodna rzeczywistość szalonych lat 20.

„Babilon” rozpoczyna się z rozmachem, którego mógłby Chazelle’owi pozazdrościć niejeden specjalista od scen epickich imprez. Początkowa balanga, niejednokrotnie filmowana mastershotem, oszałamia wielością tego, co równocześnie dzieje się na ekranie. Po parkiecie paradują piękności z nagimi biustami, alkohol leje się strumieniami, do rezydencji zostaje wprowadzony słoń, a taniec, któremu oddają się goście, nie ma w sobie nic z ułożonych podrygiwań. To ekstatyczny, chaotyczny szał, któremu bliżej do orgiastycznych dionizji niż do form zabawy ugrzecznionych przez cywilizację. Podobnie dziko wygląda to, co wraz ze świtem słońca zaczyna dziać się na planie, a właściwie dziesiątkach ustawionych obok siebie planów filmowych. Tam, kiedy dochodzi do realizacji sceny średniowiecznej bitwy, latająca ponad głowami aktorów broń jest prawdziwa, a w ferworze walki kamera po kamerze zostaje spisana na straty.

Otwarcie, na które składają się impreza w hollywoodzkiej rezydencji i gorączka planu filmowego, to arcydzieło. W obu epizodach zjawiskowo wypada Margot Robbie, która fenomenalnie gra ciałem. Wije się egzotycznie jak wąż z kalifornijskiej pustyni, jest pierwotną dzikuską, która daje się ponieść chwili bez względu na konsekwencje. Mimo że jej bohaterka dopiero stawia pierwsze kroki w branży filmowej, od razu sprawia wrażenie, jakby była stworzona dla srebrnego ekranu. Jak sama o sobie mówi, nie zamierza stać się gwiazdą, bo gwiazdą się nie staje. Gwiazdą się jest bądź nie jest. Ona jest.

Perypetie Nellie zostają splecione z losami nie tylko Meksykanina Manuela, lecz także innych bohaterów – amanta Jacka Conrada (Brad Pitt), czarnoskórego trębacza Sydneya Palmera (Jovan Adepo) i orientalnej Lady Fay Zhu (Li Jun Li). Damien Chazelle traktuje hollywoodzkie towarzystwo podobnie jak muzyków jazzowych w swoim serialu „The Eddy”. Zamiast skupić większość uwagi na jednym bohaterze, wybiera kilku po to, by potraktować ich losy równolegle. Sprawia to oczywiście, że zamiast doświadczyć jednej wyrazistej podróży, zapoznajemy się z kilkoma traktowanymi nieco pobieżnie i skokowo, jednak nie jest to rzecz, która zbyt negatywnie ciążyłaby na całości. Tak naprawdę chaotyczność fabuły wpisuje się w klimat roaring twenties i dobrze oddaje szalony charakter życia bohaterów, w którym nagłe zmiany następują z dnia na dzień i nigdy nie można być pewnym tego, co zaraz się wydarzy.

„Babilon” nie jest idealny, po znakomitym otwarciu napięcie słabnie i im bliżej końca, tym więcej rozwodzenia się nad kwestiami, które można by załatwić jedną sceną zamiast czterech. Tym niemniej w ciągu trzech godzin Chazelle i tak nieraz potrafi zaskoczyć, a to niepokojącym epizodem z Tobeyem Maguire’em, a to nagłą zmianą konwencji. Tam, gdzie można by się spodziewać emocjonalnej łatwizny, Chazelle serwuje nam znienacka wideoesej o babilońskim chaosie kina, które mimo wielości nieporównywalnych języków tworzy wspaniałą jedność, coś przekraczającego chwiejne kariery poszczególnych twórców (to właśnie to, o czym Manuel mówi na początku jako o „czymś większym”, którego częścią chciałby się stać). „Babilon” porusza się więc między skrajnościami. Jest jednocześnie szalonym filmem imprezowym z fekalnymi gagami i esejem z historii kina, w którym czuć intelektualne rozwibrowanie. To najbardziej odważna produkcja Chazelle’a, która, chociażby ze względu na wyższą kategorię wiekową, nie zawojuje tak szerokiej publiczności jak „Whiplash” czy „La La Land”, ale zadowoli tych, którzy poszukują w kinie szalonej rozrywki splecionej w jedno z niebanalną refleksją.
„Babilon”. Scenariusz i reżyseria: Damien Chazelle. Obsada: Brad Pitt, Margot Robbie, Diego Calva, Jovan Adepo, Li Jun Li, Tobey Maguire. Stany Zjednoczone 2022, 189 min.