ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 czerwca 12 (468) / 2023

Sabina Strózik,

O EGZYSTENCJI I MYŚLACH LUDWICKIEGO (KONRAD LUDWICKI: 'O SCHULZU, EGZYSTENCJI, EROTYZMIE I MYŚLI... REPLIKI I FIKCJE')

A A A
Stosunkowo niewielki dorobek Brunona Schulza cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem zarówno badaczy/badaczki, jak i naśladowców/naśladowczynie. Trudno byłoby wymieniać nawet największych zajmujących się twórczością Drohobyczanina – zarówno graficzną, jak i literacką, co dopiero mówić o tytułach czy koncepcjach, trawestacjach, inspiracjach, naśladownictwach. Recenzja szczęśliwie nie wymaga sprawozdania ze stanu badań, każe natomiast odnieść się do zawartości kolejnej cegiełki, która przybyła do ogromnego już zbioru – książki Konrada Ludwickiego o dość tajemniczym tytule: „O Schulzu, egzystencji, erotyzmie i myśli... Repliki i fikcje”. Tytuł tak szeroki obciąża – bo winduje oczekiwania i prowokuje do sprawdzenia, czy autor wywiązał się z wszystkich założeń, które zadeklarował już na wstępie.

Repliki?

Tytuł ten jest równocześnie dość kłopotliwy. Pomijam moją niechęć do wielokropków, ale chodzi choćby o użyte w nim „repliki”, które według Wielkiego Słownika Języka Polskiego oznaczać mogą „dokładną kopię”, „odpowiedź aktora na słowa wypowiedziane przez partnera dialogu” lub „odpowiedź na czyjeś zarzuty lub uwagi”. Nie wiem, czy Ludwicki obiera sobie Schulza na partnera scenicznego dialogu – możliwe, bo często zestawia go ze sobą jednym tchem, a wtedy zamysł repliki jako swoistej wymiany zdań stałby się zrozumiały, choć – niezrealizowany. Jeśli natomiast miałaby to być przedwczesna odpowiedź na zarzuty, to nie wiem czyje i dlaczego autor ma potrzebę się bronić tego typu publikacją. Skreślam od razu wersję „dokładnej kopii”, bo nie chcę obrażać autora, choćby sugerując, że tym właśnie miałyby być jego prozy wobec Schulza, bo niejednokrotnie sugeruje, że do drohobyczanina ma stosunek ambiwalentny. Nie chcę tym też obrażać samego Schulza.

Esej naukowy?

Czytelników i czytelniczki ostrzegam, że Ludwicki pisze dość frenetycznie. Pierwsza część tomu to zapis refleksji, które – wbrew temu, co może sugerować podział na podrozdziały – nie są usystematyzowane. To raczej swobodny zapis myśli i uwag, których ciągi przyczynowo-skutkowe mogą często czytającemu/czytającej umykać. Zdarzają się akapity, w których autor podejmuje trzy wątki (zob. s. 41), nie mogę jednak stwierdzić, że którykolwiek z nich zamyka czy dokonuje rozstrzygnięć. Oddaję jednak Ludwickiemu to, że nie taki ma w swoim pisaniu zamiar. Mocno podkreśla (także swym ulubionym rozstrzelonym drukiem), że jest to pisanie w znacznym stopniu oparte na emocjach, impresjach, przeczuciach: „ja to czuję [tu i dalej w oryginalne rozstrzelone – S.S.]” (s. 42); „Ja zaś chcę myśleć indywidualnie. Dlatego do Schulza podchodzę na swój sposób” (s. 16).

Oczywiście samo pisanie emocjonalne nie jest niczym, z czego można byłoby komuś czynić zarzut, ale kłóci się z tym, że Ludwicki całą właściwie pierwszą część książki, którą sam nazywa „esejem naukowym”, poświęca objaśnieniu i zadeklarowaniu, o czym pisze, jak i dlaczego w ogóle pisze. Niestety, gorzej z realizacją ogłoszonych postulatów. Deklaruje jednak też Ludwicki, że główną materią książki jest on sam (zob. s. 44) – ten postulat realizuje z naddatkiem.

Różne można przyjąć strategie pisarskie, różnie budować zdania, stawiać akcenty, przeorganizować szyk, żeby podkreślić fragment lub słowo. Ludwicki przyjmuje strategię zaskakiwania czytelników i czytelniczek krótkimi zdaniami, które – jak rozumiem – mają mieć potencjał kontrapunktu, nieoczekiwanego przerywnika, czegoś, co zatrzyma osobę czytającą. Owszem, zatrzymuję się na zdaniach: „Schulz to życie wewnętrzne” (s. 17), „życie kończy się śmiercią” (s. 65), „Wszystko przeminie jak dym. Życie i cała reszta” (s. 75), ale nie z powodu olśnienia odkrywczością tych stwierdzeń.

Tzw. nauka

Ludwicki nie ma wielkiego sentymentu do ustrukturyzowanej nauki i badań (choć „skrupulatnych recenzentów” uspokaja, że w książce „jest esej i jest nauka” [s. 36]). Powiedziałabym raczej, że podchodzi do nich z resentymentem, wyraźnie i z zawziętością eksplikowanym w różnych częściach tekstu: „Nie chcę (nigdy nie chciałem) w swoich książkach odwoływać się wyłącznie do zafiksowanego literaturocentryzmu. Piszę tekst komparatystyczny – esej i dysertację (nazwa jest kwestią interpretacji)” (s. 8), „Proza także angażuje – myślę, że inaczej, ale nie mniej niż nauka. Nie stosuje ona tzw. metodologii, a przez to dociera głębiej. Odczuwam niechęć wobec struktur w literaturoznawstwie, które tworzą tzw. metodologie” (s. 8); „metodologie badawcze (cóż za koszmarny termin)” (s. 22); „Doświadczenie Schulza to doświadczenie w swojej »naukowej metodzie« (o ile zwrot ten ma dziś jeszcze sens) niewyrażalnego. Może najlepiej mówić o nim językiem sztuki, a nie tak zwanego dyskursu naukowego” (s. 35); „chcę, pisząc o Schulzu, pójść w stronę prozy, metafory i fikcji, a nie »elaboratu naukowego«. Bardziej czuć, niż rozumieć” (s. 45). Mam nadzieję, że autor, sam dla siebie, ten postulat zrealizował – bo ja ani nie czuję, ani nie rozumiem.

Tzw. myśli

Autor zaznacza: „Istnieje kategoria pisarzy, którzy wymykają się analizom (…) tym bardziej, im bardziej interpretacje te są wnikliwe i naukowe” (s. 16) i postanawia iść à rebours tradycyjnemu odczytaniu i zaproponować nowy styl recepcji dzieła autora „Sklepów cynamonowych” – przez przetworzenie go, przepuszczenie przez siebie i stworzenie nowej fikcji. Powody do takiej działalności literackiej Ludwicki ma niezbite – „Piszę więc także (a dlaczego nie?) krótkie formy prozatorskie o Schulzu – tytułowe repliki i fikcje” (s. 10). Ta zadziorność chyba wyjątkowo podoba się autorowi, bo ledwie kilkanaście stron dalej notuje: „Mógłby ktoś zapytać: dlaczego książka o Schulzu w formie prozy (opowiadań), a nie tak zwanej monografii naukowej? Odpowiem, może i niezbyt uprzejmie: a dlaczego nie?” (s. 36).

Rozumiem, że książka powstawała w czasach pandemicznych, tej wyrwie, w której niewiele osób potrafiło się odnaleźć, za to wszyscy chyba starali się znaleźć na to jakiś język – swój lub choćby cudzy. Wnioskuję, że czytanie i pisanie Schulza/em („Piszę więc krótkie prozatorskie formy o nim. Nie jest to naśladownictwo czy jakieś imitatorstwo. Jest to prędzej kreowanie światów pod wpływem tego, co sam stworzył” [s. 27]) miało być jakąś odtrutką, swoistym palimpsestem doświadczenia. Poczucie utraty czy niepewności widać zresztą wyraźnie choćby w takich, pretensjonalnych, wyznaniach: „Przedmiotem moich opowiadań mają być także istnienie, byt, emocje, które niełatwo ująć w ramy wyłącznie naukowe. Krótko mówiąc: czytam Schulza, aby czytać również swój świat. Świat, który można stracić za dwa lata, trzy dni czy choćby w chwili następnej” (s. 11).

Erotyzm?

Z racji moich naukowych zainteresowań, szczególnie nęcące w tytule wydało mi się słowo „erotyzm”. Chciałam zapoznać się z nową koncepcją odczytania kwestii seksualności u Schulza. Ludwicki zaczyna temat jasno – gdyby mogło to ujść naszej uwadze – od „A teraz o erotyzmie” (s. 51), ale oprócz tego, że podważa nazywanie Schulza masochistą (za to chętnie przypisuje mu pragnienie miłości: „Schulz – jak każdy człowiek – potrzebował miłości” [s. 52]) i snuje przypuszczenia o tym, czy Schulz byłby zdolny do kochania jednej kobiety, to stwierdza: „Bruno Schulz ostatecznie wygrał. Zresztą nigdy tak naprawdę nie przegrał” (s. 54) i przechodzi do rozważań o bogu. Uczciwie odnotuję, że erotyzm powraca – jako kontrast do miłości, która jest czymś więcej niż wyłącznie pragnieniem – „Niż czerwone paznokcie, szminka czy rozkosz seksualna” (s. 85). W ślad za tym Ludwicki cytuje Josepha Ratzingera. Pierwszy to w moim życiu przypadek, że na jednej stronie widzę przypis do Georges’a Bataille’a i Benedykta XVI. Braki w refleksji o naturze erotycznych uwikłań rekompensuje nam opinia Ludwickiego na temat tego, jakie kobiece stopy są najładniejsze – „Uważam bowiem, że stopa kobiety sama w sobie jest idealnym zwieńczeniem jej ciała. Pod warunkiem, że jest delikatna i dziewczęca” (s. 89). Granice gatunkowe eseju naukowego musiały się chyba bardzo ostatnio zmienić.

Trywializując i moralizując, Ludwicki odbiera wielowarstwowość erotycznym uwikłaniom, które przecież znaczą i nie mogą być sprowadzane do jedynie estetycznych aspektów ponętnych nóg. Jak notuje Jerzy Ficowski w „Księdze obrazów”: „umowność tła, sztafażu i całej scenerii oddala wizerunki i przedstawione w nich sytuacje od dosłowności (…) całość cyklu przeniesiona jest w wymiar sui generis ceremonii kultowych. (…) ornamentyka i zdobnictwo asekurują dzieło przed wąską, dosłowną recepcją” (Ficowski 2015: 522), a właśnie w uproszczone i zbyt dosłowne odczytanie zdaje się spychać Schulza Ludwicki.

Niestety nie proponuje niczego w zamian. Wyjaśnienia Schulzowej skłonności, tak często przecież poruszane przez badaczy, wydają się Ludwickiem z jakiegoś powodu absurdalne, ale brak temu oburzeniu kontrapunktu, własnej na ten temat teorii. Miałam nadzieję, że wobec przemian społecznych, szerokich dyskusji o literaturze queer pojawi się tu dodatkowe odczytanie tych erotycznych skłonności i że może właśnie kwestionowanie uproszczonego masochizmu do tego doprowadzi.

Ale skoro już nie ma innej propozycji, to zostańmy przy samym podważaniu nazywania Schulza masochistą (zob. s. 51). Oczywiście nie o sam masochizm w masochizmie chodzi, czy raczej – nie o tylko o niego. Jak pisał Jerzy Pomianowski: „[Schulz] nie uważał się za ofiarę, uważał się za czciciela; to był powód owego masochizmu, który tak szeroko manifestował” (Pomianowski 2015: 218), a skłonności masochistyczne pisarza były tak znane wśród jego znajomych, że stawały się obiektem niewybrednych żartów, jak choćby ten Witkacego: „jest okropnie ciężko. Wypuszczono mi wnętrzności i uderzono butem w pysk. (Ty byś to lubił)” (Schulz 2002: 267). Wreszcie – Schulz sam się tak nazywał. W wywiadzie udzielonym Józefowi Nachtowi pada: „– Już dawno zauważyłem, że w pisaniu wyżywa się pan duchowo, a w rysunku seksualnie. – Nie potrafiłbym napisać masochistycznej powieści. Zresztą wstydziłbym się” (Ficowski 2002: 438). Choć sprowadzanie masochizmu Schulza do jednowymiarowej erotycznej preferencji byłoby znacznym uproszczeniem – zasadnym wydaje się jednak dointerpretowywanie terminu, poszerzenie jego granic, a nie podważanie go per se.

Ile Pessoi w Schulzu?

Pessoa jest mistrzem. Myślę, że w tym zgodzilibyśmy się z Ludwickim w pełni. I tak, wiem, że Ludwicki się Pessoą zajmował – ale czy w książce o Schulzu musimy tyle razy słyszeć o heteronimach? Doceniam, że autor pochylił się nad samym zjawiskiem, że opracował hasło na Wikipedii (co, jak zakładam, sam umieścił w swoim biogramie na tej samej stronie internetowej), dość zresztą skromne, zważywszy, że Ludwicki na każdym kroku upomina się o rozpowszechnienie terminu i nader często zestawia ze sobą tych dwóch pisarzy, w moim odczuciu w znacznej mierze niesłusznie, a przynajmniej – nie daje rady autor do takich zestawień przekonać czytelnika/czytelniczki.

Przy okazji fragmentów o Pessoi zwrócę uwagę, że w czasie korekty warto byłoby wychwycić choćby lapsusy: „I bywa, że nie ma dwóch dni pod rząd (sic!), by myśleć identycznie, ba, dwóch godzin (szczegółowo pisałem o tym w książce poświęconej Pessoi)” (s. 82), a także: „Trudno je wyrazić w czymś bardziej pełniejszym niż twórczość” (s. 40-41).

Schulz?

Druga część tomu to zapowiadane „repliki i fikcje” – czyli realizacja zaanonsowana w pierwszej części publikacji. Rozumiem, że Ludwicki, niejako na marginesach fragmentów Schulza, snuje swoje dopiski, zainspirowany prozą artysty naddaje narracje, trochę biograficzne, trochę dopowiedziane, będące reinterpretacją czy nawet swoistym pisaniem od nowa. Styl tych miniatur jest podobny do tego, który spotykamy w „eseju naukowym” poprzedzającym część „artystyczną”. Jeśli kogoś więc nie przekonał początek, raczej nie doceni retellingu Schulza à la Ludwicki.

Do końca tej recenzji podchodziłam wielokrotnie. Odnosiłam się do stóp, skrzyni Pessoi, tzw. badań literackich. Zdecydowałam jednak, że najważniejsze przesłanie nie może być żartem, puszczeniem oka do czytających, ale jasno sformułowaną prośbą – czytajcie Schulza, nie „O Schulzu…”, bo u Ludwickiego staje się, niemalże żywcem wyjętą ze swych rysunków, skarłowaciałą postacią, karykaturalnym odbiciem nie siebie, ale autora, który w geście pełnym hojności próbuje ukryć, że nie ma nam niczego do zaoferowania.

LITERATURA:

Ficowski J.: „Regiony wielkiej herezji i okolice. Bruno Schulz i jego mitologia”. Sejny 2002.

Pomianowski J.: „To proste”. Kraków-Budapeszt 2015.

Schulz B.: „Księga listów”. Gdańsk 2002.

Schulz B.: „Księga obrazów”. Gdańsk 2015.
Konrad Ludwicki: „O Schulzu, egzystencji, erotyzmie i myśli… Repliki i fikcje”. Wydawnictwo Universitas. Kraków 2022.