ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (93) / 2007

Krystian Wojcieszuk,

KOZAK W NOWEJ EUROPIE

A A A
W głośnym filmie Radu Mihaileanu pt. „Pociąg życia” jest pewna bardzo zabawna scena: zachodni Żyd usiłując nauczyć swojego ziomka z Europy Wschodniej języka Goethego, tłumaczy mu, że jidysz to w zasadzie taka parodia niemieckiego. Ten ostatni dopytuje więc przerażony: „Niemcy wiedzą, że parodiujemy ich język? Może stąd ta wojna?”. Podobną lingwistyczną, ale tak naprawdę dotyczącą charakteru narodowego intuicję, znaleźć można na przykład u Czesława Miłosza. Przytacza on w swojej „Rodzinnej Europie” osobliwe ćwiczenie z języka rosyjskiego: „Należało wciągnąć powietrze i głębokim basem wymówić: Wyryta zastupom jama głubokaja, następnie zaszczebiotać tenorkiem: Wykopana szpadlem jama głęboka”. W ten sposób za pośrednictwem zdań o tej samej treści, lecz innej barwie emocjonalnej, narody mogą „przejrzeć” się nawzajem i zawczasu odczuć przerażenie lub irytację.

Jurij Andruchowycz w swoim najnowszym zbiorze esejów pt. „Diabeł tkwi w serze” („Dyjawoł chowajat’sia w syri”) stara się przede wszystkim – choć trzeba przyznać, że w przewrotny dość sposób – bronić literackiego statusu języka ukraińskiego. Pisarz nie próbuje jednak oprzeć swojej linii obrony na wybitnych dziełach czy też wielowiekowej tradycji piśmiennictwa, ale z wisielczym humorem odnotowuje lapidarną definicję „Ukrainian”, pochodzącą z elektronicznej encyklopedii Microsoftu. Według tego „źródła”, ukraiński jest „very similar to Russian”, a z językiem Gogola łączy go jeszcze fakt, że występuje w nim duża liczba długich słów. Nie przeszkadza to autorowi „Moscoviady” – dosłownie moment wcześniej – patetycznie nazwać twórczość literacką „przejawem walki języka o jego własne istnienie, jego – najczęściej rozpaczliwą – samoobroną”. Mimo wszystko ciężko doszukać się tutaj jakiegoś paradoksu, ponieważ poetycka atrakcyjność i nadnaturalny wręcz potencjał wynikają bezpośrednio z pastiszowego charakteru oraz swoistego „ukrycia” (w cieniu rosyjskiego Wielkiego Brata) języka Wasyla Stusa. Literaci natomiast służyć mu mają tylko jako „uniwersalne pogotowie reanimacyjne”, podtrzymujące przy życiu cherlawe normy językowe.

Omawiany przeze mnie powyżej tekst („What language are you from?”) zawiera jeszcze jeden, bardzo ważny dla interpretacji całego eseistycznego zbioru wątek. Andruchowycz wybrał w nim niejako na patrona swojej najnowszej książki ojca ukraińskiej literatury – Iwana Kotlarewskiego, autora żartobliwej trawestacji „Eneidy” (o tym samym tytule), wzbogaconej żakowskim i kozackim sztafażem. W przeciwieństwie więc do „Ostatniego terytorium” (Wydawnictwo Czarne, 2002) – któremu patronował znakomity, choć w swej twórczości hołdujący ponurym nastrojom i mściwym zamiarom, poeta romantyczny Taras Szewczenko – w zbiorze „Diabeł tkwi w serze” mamy barwny i optymistyczny motyw przewodni, który – jak można przypuszczać – pochodzi właśnie od wspomnianego już wyrafinowanego intelektualnie kpiarza. Literacki żart Kotlarewskiego zostaje przez autora „Piosenek dla martwego koguta” zinterpretowany jako „śmiech kultury ostatecznie skolonizowanej z kultury imperialnej, z własnego kolonizatora. I z siebie samej też (…)”. Śmiech ten pewnie odbijał się potem echem i powrócił, przynajmniej częściowo, w postaci Stanisława Perfeckiego, głównego bohatera „Perwersji”, a wzmocniony został jeszcze bardziej ostatnimi (myślę tutaj o roku 2004) wydarzeniami politycznymi na Ukrainie.

Zostawiając w tym momencie Jurija Andruchowycza sam na sam z jego dylematami dotyczącym pozycji pisarza w kraju, którego język narodowy jest sukcesywnie rugowany poza zachodnią granicę, pamiętajmy jednak, że na Ukrainie mówi się także (a raczej – przede wszystkim) po rosyjsku oraz przedziwną mieszanką obydwu rywalizujących języków – tzw. surżykiem (co wiemy już z „Ostatniego terytorium”). Mimo to w eseju „…no strannoju lubowju” autor „Dwunastu kręgów” potrafi wobec Rosji wysunąć śmiałe żądanie: „By przeczytała moje powieści w języku oryginału”. Tekst ten poświęcony jest głównie ambiwalentnemu (zwanemu tu z niemiecka hassliebe) stosunkowi pisarza do wielkiego wschodniego sąsiada, którego współczesna kultura, tandetna i brutalna (co chyba najlepiej widać na przykładzie ekranizacji „Straży nocnej” Siergieja Łukanienki) zalewa ojczyznę pisarza. Nie oznacza to oczywiście, że dla Zachodu Andruchowycz ma tylko liebe, ale jeśli dostrzega zblazowanie oraz izolacjonizm formującej się ciągle Unii Europejskiej, to robi to z tęsknoty za jej wspólnym dziedzictwem kulturowym („Jak ryby w wodzie”, „Tańczący z Bennem”).

Aby uzmysłowić sobie, jak konsekwentne są poglądy pisarza na kondycję moralną społeczeństw Europy Zachodniej, wróćmy na chwilę do jego „Perwersji”. Jedna z najbarwniejszych postaci tej powieści, jakby żywcem wyjęty z Bułhakowa profesor di Casallegra, mówi w pewnym momencie do Perfeckiego: „Ludzie są całkiem zadowoleni ze sposobu, w jaki żyją. (…) Podoba im się to, co piją i jedzą, w co się ubierają, przyzwyczaili się do swobodnego wyboru partnera seksualnego czy kanału telewizyjnego, przyzwyczaili się do wygód, przyjemności, komfortu, porannej gazety i nocnego porno (…). Żywa krew coraz wolniej płynie w tych niewątpliwie sennych żyłach”. Tego właśnie obawia się Andruchowycz; przyzwyczajenia do komfortu i poczucia zadowolenia, które zaprowadziłoby Europę do trwałego uszczelnienia swoich granic, pozostawiając Ukrainie rolę „strefy buforowej” i swego rodzaju przestrzeni politycznych eksperymentów.

Europejskie dążenie do „stabilności z łatwo wyczuwalnym smrodem gazu”, jak aluzyjnie stwierdza autor w eseju „To tylko widmo, ale wciąż jeszcze krąży”, stanowi jeden z kilku bardziej cynicznych kierunków w polityce Wspólnoty Europejskiej. Autor „Erz-herz-perc” wyrobił sobie więc do niej (Wspólnoty) stosunek w każdym znaczeniu – kozacki. Definiuje on odważnie i błyskotliwie kraje unijne jako zbiór „niedo-imperialistów”, czyli „zrzeszenie państw i narodów, którym swego czasu nie powiodły się plany zapanowania nad światem czy jakimś jego kawałkiem, ale które jednak zawsze miały tych uzurpacyjnych ciągotek pod dostatkiem”. My, czytelnicy Sienkiewicza, którzy przed 1 maja 2004 roku świętoszkowato zastanawialiśmy się, czy aby na pewno ciągną nas do „wielkiej europejskiej rodziny” ideały, czy może tylko interesy, możemy, czytając te słowa, poczuć nieprzyjemne ukłucie. Kontrowersyjna za to (żeby nie powiedzieć – wątpliwa) jest teza Andruchowycza o niesłychanie ozdrowieńczym wpływie, jaki rzekomo miała „pomarańczowa rewolucja” na przeżywającą kryzys związany z akcesją nowych członków (w tym także Polski) Unię. Bardziej podobają mi się już poetyckie wizje nieistniejących rzek i sposób, w jaki autor współuczestniczy w losach ukraińskich imigrantów.

„Diabeł tkwi w serze” to ostatecznie zbiór świetnych, napisanych z lekkością esejów i krótkich próz. Można tę książkę czytać w europejskim pociągu, na przykład relacji Praga-Warszawa, czytać jak, nie przemierzając, „Gottland” Mariusza Szczygła. Może ona też stanowić dobry punkt wejścia do reszty twórczości laureata pierwszego Angelusa, który w swoich powieściach potrafi połączyć niemałą erudycję z rewerencją dla czytelnika.
Jurij Andruchowycz: „Diabeł tkwi w serze”. Przeł. Katarzyna Kotyńska, Ola Hnatiuk, Renata Rusnak. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2007.