ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (475) / 2023

Grzegorz Mucha, Kinga Głowacka,

CHCĘ USZCZĘŚLIWIAĆ LUDZI

A A A
Poza sceną 3.
Grzegorz Mucha: Czy wśród Pani bliskich są jacyś muzycy? Jak się zaczęła Pani przygoda z muzyką?

Kinga Głowacka: Zawsze, gdy odpowiadam „nie” na tego typu pytanie, moja ciocia się później oburza i mówi „Jak to nie! Przecież tu sami muzycy… ”. Będzie więc lepiej, gdy powiem tak: właściwie muzyka gdzieś wokół mnie zawsze była. Wspomniana ciocia kończyła szkołę muzyczną I stopnia, grała na akordeonie, tak jak mój kuzyn, kuzynka jest po edukacji gry na flecie poprzecznym, a tata wraz z babcią śpiewali w chórze parafialnym. Ponoć jeszcze brat pradziadka grał na skrzypcach, po czym nie wytrzymał i... rzucił nimi. Doskonale to rozumiem, bo od dziewiątego roku życia gram na skrzypcach. Jako mała dziewczynka czasem przyglądałam się i słuchałam gry na flecie mojej kuzynki Klaudii i też zapragnęłam zdawać do szkoły muzycznej, ale na inny instrument. Męczyłam moich rodziców o to dwa lata. W końcu się udało i mnie zapisali.

G.M.: Wiem że studiuje Pani grę na altówce, a nawet odnosi na tym polu sukcesy.

K.G.: Tak. Studia altowiolistyczne podjęłam zaraz po ukończeniu Państwowej Szkoły Muzycznej II st. im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie. Decyzja, że będę kontynuować naukę, była dla mnie czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Zdarzały się różne konkursy, szczególnie w ostatnich trzech latach. Udało mi się nawet zdobyć drugie i trzecie miejsce, jak i wyróżnienie, ale ja zdecydowanie nie czuję się solistką-altowiolistką. Zgłaszałam się głównie po to, by mieć motywację do pracowania nad utworami, a przede wszystkim nad sobą w sytuacjach stresowych. Owszem, takie nagrody dobrze wyglądają w życiorysie, gdy np. ubiegam się o angaż w orkiestrze, a przyznam, że na tym mi najbardziej zależy, bo uwielbiam granie w zespole.

G.M.: Jaki jeszcze instrument jest Pani bliski?

K.G.: Mówiłam już o skrzypcach, ale najbliższy mi jest i zawsze był - mimo zmiennego nastawienia od czasów studiów dyrygentury - fortepian. To właśnie na ten instrument chciałam zdawać do szkoły muzycznej, ale okazało się, że będąc w wieku dziewięciu lat, jest zbyt późno na podjęcie nauki. Pamiętam moje rozczarowanie. Powiedziałam wtedy mojej mamie: to niech będzie cokolwiek, tylko nie skrzypce!

G.M.: A co sprawiło, że zdecydowała się Pani podjąć także studia dyrygenckie?

K.G.: Tak jak wspomniałam, po ukończeniu II stopnia szkoły muzycznej zdawałam egzaminy wstępne na altówkę, ale już będąc na drugim roku studiów dyrygenckich. Dokładnie w klasie dr. hab. Łukasza Borowicza, profesora Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie. Zatem, pierwsza była dyrygentura. A zaczęło się od prób orkiestry w szkole muzycznej I stopnia. Nie rozumiałam zupełnie, na czym polega zawód dyrygenta. Denerwowała mnie sama jego obecność, a jednocześnie bardzo intrygowała. Poprosiłam więc nauczyciela o poprowadzenie orkiestry, będąc przekonana, że to niesłychanie prosta rzecz. Niestety, okazało się inaczej. Czarna magia. Byłam przerażona tym, ile zadań naraz trzeba wykonywać i nad iloma panować. Od tamtej pory nabrałam ogromnego szacunku dla tej profesji i… postanowiłam, że zostanę dyrygentem. 

G.M.: Od jakiegoś czasu sytuacja w świecie muzyki się zmienia i kobieta-dyrygent przestała dziwić. Czy jest jakaś uznana dyrygentka, która stała się dla Pani wzorem? 

K.G.: Skoro padło to pytanie, to chyba jednak nie przestaje dziwić. To, że jestem kobietą, nie oznacza, że muszę szukać wzoru wśród kobiet dyrygentek. Będę to zawsze podkreślać, że płeć absolutnie nie ma i nie powinna mieć żadnego znaczenia, a liczą się jedynie umiejętności i posiadane kompetencje. Owszem, są dyrygenci, którzy z pewnych względów są mi bliscy i uważam ich za autorytet, jak np. Carlos Kleiber, mój profesor Łukasz Borowicz czy Leonard Bernstein albo Natalie Schutzman. Natomiast „wzór” kojarzy mi się raczej z ideałem i jest dla mnie za mocnym słowem, bo zawsze znajdzie się jakiś aspekt czy to związany z postawą życiową, czy z osobowością, czy tylko z interpretacją, bądź pojmowaniem muzyki w ogóle, który jest rozbieżny z moją naturą, odczuwaniem i moimi poglądami. Chyba, że byłaby to postać złożona, z wybranymi cechami każdego z nich, co jest oczywiście niemożliwe.

G.M.: Deklaruje Pani swoją miłość do teatru i filmu, czego dowodem jest pisana przez Panią praca magisterska. Tematem głównym zdają się być współzależności pomiędzy zawodem dyrygentki i aktorki. 

K.G.: Myślę, że gdyby nie dyrygentura i moja przygoda z muzyką, to zapewne byłabym aktorką. Mając już jakieś doświadczenie sceniczne, dostrzegam wiele podobieństw w pracy aktora nad rolą, a pracą dyrygenta nad partyturą i to mnie niezmiernie fascynuje! Właśnie o tym piszę swoją pracę magisterską. Zauważyłam, że w dzisiejszych rozważaniach teoretyków muzyki i teatrologów jednym z głównych tematów rozpraw jest performatyka. Tak jakby teatr z muzyką spotkał się w jednym punkcie i zlał się w jedną spójną całość i już trudno odróżnić to co muzyczne, od tego co teatralne. Terminy koncert, spektakl zdają się być niewystarczające w opisie stanu rzeczy, różnych widowisk muzyczno-parateatralnych, happeningów, itp. Przedmiotem moich badań jest performans Francisa Schwartza „Koncert na dyrygenta solo” (2006), który już miałam okazję wykonać, a za metodę badawczą posłużył mi system Konstantina Stanisławskiego w pracy aktora nad rolą. 

G.M.: Ciekaw jestem, czy widziała Pani film „Tar”, który opowiada historię pierwszej dyrygentki, która staje na czele uznanej niemieckiej orkiestry? Film jest niejednoznaczny w swojej wymowie. Co Pani sądzi o głównej postaci, którą odtwarza Cate Blanchett?

K.G.: W końcu, całkiem niedawno, obejrzałam ten film. Nie ukrywam, że mnie bardzo zaskoczył! Ale w pozytywnym sensie. W mojej ocenie reżyser znakomicie ukazał tę niebezpieczną pomnikowość, jaką kreuje społeczeństwo i media wokół ludzi z wielkimi osiągnięciami, którzy są uznawani za wzór, ideał, geniusz utożsamiany niemalże z bóstwem. A jak wiadomo człowiek idealny nie istnieje. Można być najwrażliwszym na wszystkie szczegóły w sztuce, a jednocześnie być obojętnym na ludzkie cierpienie w życiu. Nie ukrywam, że bardzo mnie ten film zasmucił. A wątek zmieniającej się pozycji kobiety w środowisku muzycznym w moim odczuciu był w zasadzie rysem historycznym dzisiejszych czasów, co reżyser genialnie, w sposób „nienachalny”, przedstawił. Cate Blanchett jako Lydia Tar jest znakomita, choć moją ulubioną aktorką jest, była i będzie Meryl Streep.

G.M.: Wracając do świata muzyki… Proszę opowiedzieć o swoich nagrodach. Wydaje się, że ich ważność wzrasta, a dzięki nim wchodzi Pani na coraz wyższe szczeble muzycznej kariery.

K.G.: Konkurs to tylko pewien punkt. Ich liczba może wzrastać, a ważność z czasem spada, blaknie. Dla mnie najważniejszymi osiągnięciami pozostaną z pewnością: zwycięstwo na Międzynarodowych Kursach i Konkursie Dyrygenckim w Szegedzie w 2022 roku oraz 1. Miejsce i Nagroda Specjalna na odbywającym się niedawno VII Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim Ionel Perlea w Rumunii. W związku z tym ostatnim wydarzeniem w grudniu zadebiutuję z Orkiestrą Sybińską w Rumunii, z czego bardzo się cieszę. Choć w przygotowanie do konkursów zawsze wkładam sporo wysiłku i pracy, to przedtem miałam serię porażek. Jednak to właśnie te porażki wiele mnie nauczyły. Pozwoliły mi zrozumieć wiele rzeczy, a zarazem pomogły w pracy nad sobą. Dzięki nim teraz jestem zupełnie na innym poziomie mentalnym niż cztery, pięć lat temu. Obecnie uważam je za coś dobrego. Właśnie zakończył się turniej tenisowy US OPEN i najtrafniej opisał to jego zwycięzca Novak Djokovic, który zdobył już swój dwudziesty czwarty tytuł wielkoszlemowy! Powiedział, jak ważne jest, by skupić się na tym, co jest w teraźniejszości, nie rozpraszać się tym, co nie wyszło, czy tym, co może nie wyjść, a zmagania osobiste wykorzystywać jako motywację do działania. Nawet jeżeli się rozproszymy, trzeba jak najszybciej wrócić do stanu „tu i teraz”. I ten moment powrotu jest bardzo trudny. Na tym właśnie polega siła psychiczna, która jest kluczem do osiągnięcia swoich celów. 

G.M.: Czy ma Pani swoich ulubionych kompozytorów? Czy są takie kompozycje, z którymi chciałaby Pani się zmierzyć jako dyrygentka? A może ma Pani już takie zdarzenia za sobą?

K.G.: Pytanie odnośnie ulubionego kompozytora jest trudne. Zawsze w dziele muzycznym odnajduję coś dla siebie, coś bliskiego mojej naturze, co trafia do serca, przez co kompozytor staje się moim ulubionym. Jednak, jeżeli faworytów miałabym wybierać „na już” na podstawie najczęściej odtwarzanej playlisty, to byliby to Czajkowski i Beethoven, ale... i w muzyce Bacha jest coś, czego nie jestem w stanie opisać słowami. Grając Bacha na altówce albo na pianinie, czuję się wolnym i szczęśliwym człowiekiem. Natomiast niedawno spełniły się jedne z moich marzeń dyrygenckich i miałam możliwość zadyrygowania pojedynczymi częściami III i V Symfonii L. van Beethovena, właśnie na konkursach na Węgrzech i w Rumunii, a także na kursach w Dreźnie. W przyszłości z pewnością chciałabym się zmierzyć ze Świętem wiosny Igora Strawińskiego i IX Symfonią Beethovena.

G.M.: Jakiej muzyki słucha Pani najczęściej? Ciekaw też jestem, z jakich źródeł Pani korzysta?

K.G.: Oczywiście klasyka... czyli AC/DC, Pink Floyd czasem też Krawczyk, Wodecki. Nie ograniczam się do jednego gatunku. W muzyce klasycznej lubię porównywać wykonania i interpretacje. Rocka najlepiej mi się słucha poprzez kolumny głośnikowe, a ballad (np. Kortez) przez słuchawki. Rzecz jasna nagrania i sprzęt muszą być dobrej jakości. Mój gust muzyczny i tę wrażliwość na szczegóły mam po tacie, który jest audiofilem i ma znakomity słuch muzyczny. 

G.M.: Jak Pani postrzega swoją przyszłość po zakończeniu edukacji?

K.G.: Nie myślę o tym, bo można odlecieć w świat marzeń i zgubić po drodze siebie. Zajmuję się tym co teraz. Chcę po prostu dyrygować. Chcę uszczęśliwiać ludzi i wiem, że to, poprzez swoją muzykę potrafię czynić jako dyrygent. Cieszę się, że mogę coś od siebie dać!

G.M.: Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.
 

Fot. Marek Opalski.