
KRÓTKA WYCIECZKA PO REKULTYWACJI
A
A
A
krótka wycieczka po rekultywacji
wspinamy się na ciepłe cielsko hałdy, wyrzygane przez kopalnie i zakłady przemysłowe. kiedyś podobno były tu góry. teraz są wyjeżdżone koleiny, znaki bytowania ciężkich maszyn, pod których koła kładzie się jeszcze żółta trawa. na kwiaty jest za wcześnie.
zdjęcia w skali szarości i bezosobowa demiurgia metalofitów. ogółem patrzy się na to miejsce i szuka kontuzji. skalę szarości zalewa żółte światło marca i zielone punkciki tego, co już zdążyło się przebić.
wbijamy się łagodnymi kilofami korzeni w resztki z ciała olbrzymki. kiedy się na nich nieostrożnie poruszy, to osypują się jeszcze, kopcą trucizną i spływają sepsą. jeszcze nie stężały.
próbujemy rosnąć w tym miejscu. bierzemy, co się trafia, żeby zrobić z tego siebie. nikt z nas nie jest stąd, nawet hałdę trzeba było tu przywieźć, ale nie ma co wybrzydzać, przynajmniej było wolne miejsce. były rzeczy do zjedzenia, cynk, nikiel, ołów, i światło samochodów zwożących z góry pościnane brzozy. odrosną. u podnóży hałdy już podchodzą do zbocza, budują szkielet. przy błotnistej drodze leżą stosy gałęzi.
na dole w parku są rabaty i regularnie się je podlewa. my mamy to w dupie. tu na razie kwitną jedynie różowe języki ziających psów, które ludzie wyprowadzają na spacery.
kiedy rzecz spada na ziemię, to wkrótce staje się ziemią. to mimowolny i wykalkulowany proces zjadania, który chciałoby się nazwać leczeniem, jeśli wcześniej mówiło się o ranie.
*
łagodna industria sadów dziczeje bukami. jabłonie matki o pachnących wymionach kwitną śpiewem pszczół, białe i rozłożyste, a u ich wysmarowanych wapnem podnóży gniją jabłka. słodki rozkład utyka w zębach pokrzyw i buzuje stadami os.
miąższ czereśni brzmieje wciąż echem pracy pokoleń i grusze przy ścieżce wciąż szczodrze obdarowują ściółkę owocami hodowli, hojne dla nikogo. miła trzoda, krowy o długich rzęsach. przycupnęły pośród wilków sosen i lisów brzóz jak bezpańskie psy. może nikt ich nie przycina ani nie ujmuje ciężaru, mimo wszystko jednak wgryzające się w ciało zęby nie różnią się twardością.
betonowe kości wysiedleńców porastają mchem. fundamenty, studnie i wieżyczka z kościoła. bluszcz wciska się w kruszejące mury – te nieliczne, które jeszcze stoją, których nie poddano renowacji i zachowaniu. wyschnięte studnie erodują w otoczeniu wysokich traw, pod niezidentyfikowanymi drzewami liściastymi, i wszyscy spokojnie zapuszczają się w głąb. wieka studni są zapieczętowane, ale i tak podchodzi się tam za każdym razem i sprawdza, czy może da się zajrzeć do środka.
jaśniejące nowością tabliczki przy drodze mamroczą o sukcesji naturalnej. ekspansja drzew owocowych miesza się z pielgrzymką brzóz i razem okrywają cmentarz białymi skrzydłami. stare krzyże z napisami w cyrylicy brodzą w trawie. niżej, na zboczu, pola uprawne dopiero porastają łąką – widać, że ktoś tu jeszcze przychodził po fakcie, jacyś postapokalipstyczni rolnicy. coś tu się bez przerwy rodzi, w ten czy inny sposób, chyba nie umie sobie dać spokoju.
chciałbym być chloroplastem
jak to musi być obojętnie, czaisz?
ta ich euforia niepodmiotowości
wolna łąka rozpleniona na kupie złomu
im też jest trudno a przynajmniej nikt niczego
od nich nie wymaga
azyl dla uciekinierów z ogródków działkowych oraz raj dla złomiarzy
anarchia u szczytu
hałdy usypanej ze szczątków po jakichś tam prapaprociach
jak tam musi być łatwo oddychać
w dymiących toksynach w tym mieście pełnym smogu
wypuścić się korzeniami na parę metrów
i jeszcze chwilę niebo nad głowami będzie puste
nie ma drugiego dna wszystko jest na wierzchu
mlecz na betonie
rośniemy nawzajem na naszych wydobycinach w asfaltowym krwiobiegu
w zasadzie trudno powiedzieć kto jest bardziej organizmem
fontanna pulsuje mętną wodą i zarasta glonami
perpetuum mobile wyłazi spomiędzy kostki
idziemy pić i uprawiać spontaniczny seks pod okiem nawłoci
wdeptywać kapsle w roślinność ruderalną
procesy trawienne tudzież innej natury roztaczają ciepło
oddawane przez beton do usychających ciał
trupy wywozi się w plastikowych workach
a potem wysypiska porasta trawa i od nowa w centrum
zachodzi proces zjadania się
strumienie świadomości (?)
biedackie misterium celulozy na nieużytkach to miejsce jest żółte osad na zębach cywilizacji jak u palacza industrialny lotos pięknie powyginane ciało byle sięgnąć w dół siwe powietrze w pąkach oskrzelików przeciskane pomiędzy nowotworami jemioły wystawiony zaczepnie język kwiatów
potrzebujemy nadać mu nazwę aby w nas wrosło wolne ciemne suche przestrzenie toksyny wyrzucamy gruz i przychodzą niezakończone systemy korzeni zjadanie hałasu dążące do równowagi samopogrzebanie się światła w popłuczynach
samorodne slumsy wyrzutki z działek ogrodowych nie ma bata tu nic nie może żyć a jednak rosną pomidory i pokolenia umorusanych dzieci to nie jest ogród tu się istnieje bez prawa obojętnie na bioróżnorodność i nie jest ładnie tak jakbyśmy może chcieli ale no w każdym razie jest
Zdjęcie: Kasja Kmiecik: „krótka wycieczka po rekultywacji”.
wspinamy się na ciepłe cielsko hałdy, wyrzygane przez kopalnie i zakłady przemysłowe. kiedyś podobno były tu góry. teraz są wyjeżdżone koleiny, znaki bytowania ciężkich maszyn, pod których koła kładzie się jeszcze żółta trawa. na kwiaty jest za wcześnie.
zdjęcia w skali szarości i bezosobowa demiurgia metalofitów. ogółem patrzy się na to miejsce i szuka kontuzji. skalę szarości zalewa żółte światło marca i zielone punkciki tego, co już zdążyło się przebić.
wbijamy się łagodnymi kilofami korzeni w resztki z ciała olbrzymki. kiedy się na nich nieostrożnie poruszy, to osypują się jeszcze, kopcą trucizną i spływają sepsą. jeszcze nie stężały.
próbujemy rosnąć w tym miejscu. bierzemy, co się trafia, żeby zrobić z tego siebie. nikt z nas nie jest stąd, nawet hałdę trzeba było tu przywieźć, ale nie ma co wybrzydzać, przynajmniej było wolne miejsce. były rzeczy do zjedzenia, cynk, nikiel, ołów, i światło samochodów zwożących z góry pościnane brzozy. odrosną. u podnóży hałdy już podchodzą do zbocza, budują szkielet. przy błotnistej drodze leżą stosy gałęzi.
na dole w parku są rabaty i regularnie się je podlewa. my mamy to w dupie. tu na razie kwitną jedynie różowe języki ziających psów, które ludzie wyprowadzają na spacery.
kiedy rzecz spada na ziemię, to wkrótce staje się ziemią. to mimowolny i wykalkulowany proces zjadania, który chciałoby się nazwać leczeniem, jeśli wcześniej mówiło się o ranie.
*
łagodna industria sadów dziczeje bukami. jabłonie matki o pachnących wymionach kwitną śpiewem pszczół, białe i rozłożyste, a u ich wysmarowanych wapnem podnóży gniją jabłka. słodki rozkład utyka w zębach pokrzyw i buzuje stadami os.
miąższ czereśni brzmieje wciąż echem pracy pokoleń i grusze przy ścieżce wciąż szczodrze obdarowują ściółkę owocami hodowli, hojne dla nikogo. miła trzoda, krowy o długich rzęsach. przycupnęły pośród wilków sosen i lisów brzóz jak bezpańskie psy. może nikt ich nie przycina ani nie ujmuje ciężaru, mimo wszystko jednak wgryzające się w ciało zęby nie różnią się twardością.
betonowe kości wysiedleńców porastają mchem. fundamenty, studnie i wieżyczka z kościoła. bluszcz wciska się w kruszejące mury – te nieliczne, które jeszcze stoją, których nie poddano renowacji i zachowaniu. wyschnięte studnie erodują w otoczeniu wysokich traw, pod niezidentyfikowanymi drzewami liściastymi, i wszyscy spokojnie zapuszczają się w głąb. wieka studni są zapieczętowane, ale i tak podchodzi się tam za każdym razem i sprawdza, czy może da się zajrzeć do środka.
jaśniejące nowością tabliczki przy drodze mamroczą o sukcesji naturalnej. ekspansja drzew owocowych miesza się z pielgrzymką brzóz i razem okrywają cmentarz białymi skrzydłami. stare krzyże z napisami w cyrylicy brodzą w trawie. niżej, na zboczu, pola uprawne dopiero porastają łąką – widać, że ktoś tu jeszcze przychodził po fakcie, jacyś postapokalipstyczni rolnicy. coś tu się bez przerwy rodzi, w ten czy inny sposób, chyba nie umie sobie dać spokoju.
chciałbym być chloroplastem
jak to musi być obojętnie, czaisz?
ta ich euforia niepodmiotowości
wolna łąka rozpleniona na kupie złomu
im też jest trudno a przynajmniej nikt niczego
od nich nie wymaga
azyl dla uciekinierów z ogródków działkowych oraz raj dla złomiarzy
anarchia u szczytu
hałdy usypanej ze szczątków po jakichś tam prapaprociach
jak tam musi być łatwo oddychać
w dymiących toksynach w tym mieście pełnym smogu
wypuścić się korzeniami na parę metrów
i jeszcze chwilę niebo nad głowami będzie puste
nie ma drugiego dna wszystko jest na wierzchu
mlecz na betonie
rośniemy nawzajem na naszych wydobycinach w asfaltowym krwiobiegu
w zasadzie trudno powiedzieć kto jest bardziej organizmem
fontanna pulsuje mętną wodą i zarasta glonami
perpetuum mobile wyłazi spomiędzy kostki
idziemy pić i uprawiać spontaniczny seks pod okiem nawłoci
wdeptywać kapsle w roślinność ruderalną
procesy trawienne tudzież innej natury roztaczają ciepło
oddawane przez beton do usychających ciał
trupy wywozi się w plastikowych workach
a potem wysypiska porasta trawa i od nowa w centrum
zachodzi proces zjadania się
strumienie świadomości (?)
biedackie misterium celulozy na nieużytkach to miejsce jest żółte osad na zębach cywilizacji jak u palacza industrialny lotos pięknie powyginane ciało byle sięgnąć w dół siwe powietrze w pąkach oskrzelików przeciskane pomiędzy nowotworami jemioły wystawiony zaczepnie język kwiatów
potrzebujemy nadać mu nazwę aby w nas wrosło wolne ciemne suche przestrzenie toksyny wyrzucamy gruz i przychodzą niezakończone systemy korzeni zjadanie hałasu dążące do równowagi samopogrzebanie się światła w popłuczynach
samorodne slumsy wyrzutki z działek ogrodowych nie ma bata tu nic nie może żyć a jednak rosną pomidory i pokolenia umorusanych dzieci to nie jest ogród tu się istnieje bez prawa obojętnie na bioróżnorodność i nie jest ładnie tak jakbyśmy może chcieli ale no w każdym razie jest
Zdjęcie: Kasja Kmiecik: „krótka wycieczka po rekultywacji”.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |