ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (478) / 2023

Klaudia Brzezińska,

OPROWADZANIE PO HAŁDZIE

A A A
Wtajemniczenie

 

Skoro już tu jesteś i dotarłaś/-eś i chcesz iść dalej, muszę ci przedstawić kilka rzeczy, zanim ruszymy. Przeszłość jest nie bez znaczenia. Istnieją powiązania. My jesteśmy w punkcie: srebro jest święte. I na ten temat nie ma już co dyskutować. Chcę cię tylko uświadomić, jak do tego doszło. To było przed kilkoma zdarzeniami, jeszcze przed erą Srebrnego Wodospadu. A gdyby zaznaczyć zupełnie pierwszą wić początków, to sądzę, że źródłem było śmierciooswajanie za pomocą ciała gołębia. Martwy gołąb był pękaty, lekki i pusty, jak dzban – zupełnie jak moja kotka.

Mia to czarna koteczka, która ma w sobie strach i tajemnicę. I ja byłam wtedy jak ona. No i tak stałam się kocikobietą. Gdy byłam, Mią moje życie było trudne. Mieszkałam w mieście pełnym chaosu i niepokoju, mieliłam tylko śmieciowe myśli. Moje ciało służyło do przepływów substancji i wykonywania czynności: transfer. Mnie – nie było. Był trash, ostra jazda i heavy metal. A wszystko to zamknięte pod ogromnym kloszem mojego życia. Życie Mii ścierała rutyna, kawa i papierosy. Codzienność biura o poranku, i kolejny ciąg dnia: od rana schodzenie coraz niżej. Dzikie oczy świętej jej duszy pozostawały zamknięte w piwnicach serca. A tliło się w nich srebro – cicho. Mia miała wspomnienie: w dzieciństwie moment rozbłysku. Bardzo jasna gwiazda na czarnonocnej linii jej życia. Odbite od czegoś światło słoneczne rzuciło jej się do oczu – czy był to nóż, srebrna taca, lusterko – nie pamięta, ale z pewnością w świetle tego momentu odtąd żyła już zawsze. To właśnie wtedy tlenie srebra w piwnicznych oczach miało swój początek. Dzikie oczy za kratami widziały piękno wyobrażone. Natomiast oczy Mii, zasłonięte zwierciadło jej duszy, pozostawały matowe. Ah, gdyby tylko mogła zdjąć tę zasłonę… Jednak bywały takie momenty, w których zasłona uchylała się, odsłaniała rąbek tego, co było zawsze wielką tajemnicą. Wtedy wydzierały się małe kawałeczki Wyzwolenia, którego Mia pragnęła tak samo bardzo, jak i cicho. Chwile wyszarpane od życia na wizytę w galerii, by znów poszukać obrazu, który swoją srebrzystością odsłoni jej świat – Jej świat, ten właściwy. Wystarczająco srebrny obraz – takie było jej pragnienie. Czuła, gdzieś głęboko pod skórą, że wtedy zasłona opadłaby całkiem, a ona stałaby się wolna. Wzgórze wyzwolenia mogłaby podziwiać nie tylko z oddali przez szybę, ale być w nim, być nim, stać się swoją czystością, swoim wyzwoleniem. Srebrem.

Chciała wyjechać. Z miasta. Z życia. Lecz nie mogła.

 

 
T O    M I A    O D K R Y Ł A    S R E B R O

 

 

***



Przybyłam na wyznaczony przystanek. Nadchodzi biała kobieta o czerwonych włosach. Usta czerwonowłosej wydają polecenie: „Nadszedł czas”. Więc podążam za nią przez las. Pokrzywy parzą nasze nogi. Nieważne.

Otwiera się hałda. Kołatka, powiew otwieranych Wrot.

– Oto Wzgórze Wyzwolenia. Na cześć tej, która odkryła srebro – kocikobiety Mii. A tam stoi nasz jasnowłosy nagi anioł i strzeże on pawilonu ulicznych gwiazd.

Do moich uszu dopływa widmowy dźwięk rury. Anioł strzeże, nagi.

Idziemy. Mijamy komnaty, noce i dnie, kamienie, nasypy, odpadki. I idziemy tak razem przez ten moment, który nie wiadomo czym jest, gdzieś pomiędzy zwykłym spacerem, a oświeceniem. Skałowe grudki pod nogami, które same się jakby idą. Blade chmury nad głowami osadzonymi w ciałach wydających nieświadome kroki i płynąc jakby. Powiewające białe szaty na wietrze.

Na brzegu hałdy są drzewa, kwitną. Daje się słyszeć wyraźnie:

„Za tymi drzwiami znajduje się

SALA PODNIECENIA

mmmmm, mhmmmmm…”

Białe kwiaty na zielonych krzewach wyglądają niezwykle seksownie. Płatki rozpostarte we wszystkie strony migoczą zapraszająco okiem, tonem, kwitną…

Rastry, światła, neony znaczą, że zbliżamy się do Nawy Fabryki Widmo.

Tam kobieta o czarnych oczach pyta, czy napiją się herbaty. Oni – kto? ktoś tu jest?

Potem rzuca: „Ja nie będę nic piła. Naleję wam do filiżanek”. Drapie ziemistą hałdę. Sypie ziemią w powietrze. I ucieka.

I znów ta czerwonowłosa, mówi, że mam iść za nią. Docieramy do lustra obleczonego czarną skórą. Wąskie usta na białej twarzy obciągniętej czerwienią wysnuwają słowa: ciemno, ciemno, ciemno. Nawa mętnych oczu. Po czym zapala papierosa i wypala go.

– o mroczna matko. Znowu ssę twój dymiący cyc – mówi. Przymyka oczy, osnuwa mgłę.

Idziemy dalej, przez hałdę. Stopy czują kamienie. Horyzont: inna kobieta – podchodzimy bliżej. Mija sekunda. Upada.

– to jest Balkon Sekundy Za Późno – mówi czerwonowłosa. – już jesteśmy prawie na miejscu.

Srebrna rura, a na jej wierzchołku cztery kobiece szpilki przypominają latarnię uliczną.

– to jest Wieża Nocnej Ciekawości.

halogen

latarnia

gołębie oko

strach

 

Sedno. Świątynia. Jedno.

i dźwięki wyzwolenia.

 

 

przypis albo sedno:

 

wygoda jest nieładna

a nieład jest piękny.

sednem życia jest śmierć

to, co najniżej, jest najwyżej

i odwrotnie. ale srebro

jest w tym, co najniżej,

i w tym, co najwyżej.

skrajności zlewają się w pośredniość, w świątynię.

już wyjaśniam: księżyc lśni na srebrno

rzeczy w świetle dnia mienią się srebrem

srebro jest więc pomostem między dniem a nocą.

skoro uczestniczy w dwóch skrajnościach

to samo jest czymś granicznym

czy czyni ze wszystkiego jedność?

wygoda jest nieładna,

a nieład jest piękny.

 

(sopranem: halogen, latarnia, gołąb)

 

jestem wyznawczynią srebra,

jest to prawda niewygodna.

bo w mojej świątyni jestem tylko ja.

 

(wysoki biały dźwięk)

 

jednak wolę być tutaj sama niż przestać mówić

mowa jest srebrem,

a złota i tak nie lubię.

 

(intensywny sopran: srebrzyste wycie,

które potem rozmywa się i oddala)

 

 

Spectrumos frequenciosa

 

No więc leżeliśmy na hałdzie, Frank i ja. Było nam tam tak wygodnie, nasze dłonie czuły aksamitną suchość. No i mówię mu: „wiesz Frank, mogłabym tutaj zamieszkać. Mogłabym tu zostać na zawsze”. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy z wagi słów, ani mocy myśli. A moja myśl poszybowała do ziemi, wbijając szpon w twarde kamienie, naruszając twarde istoty. Szpon był teraz w tych twardych istotach i tłukł się po ich szklistych tkankach, mieszając w tych, które śpią, rozchylając ich zarosłe powieki. Otwieranie oczu jednym haustem, jakbyś topiąc się tracąc świadomość, nagle dostał do płuc obrazu czucia życia. Leżałam dalej, a może leżeliśmy… i wrastałam, wrastałam. Wzrastałam w ziemistą otchłań. Moje ciało spało. Mojemu umysłowi było wygodnie, siedział w fotelu, takim, jaki chcę sobie kupić do czytania. Powietrze smakuje aksamitem, każdy jego gryz rozpada się w ustach pod naporem suchości, ale każda mała grudka to jedwab. Zmrużone oczy skierowałam w stronę Franka. I teraz zdecydowałam się powiedzieć mu, kim jestem. W tej chwili byłam Filaneą. – Frank. Jestem Filaneą. Smukłą, o białej skórze. Zamiast jednego oka mam diament i siedzę w jaskini. Patrzę przed siebie i nic nie mówię. W osłupieniu pozostaję od lat ośmiu. Moje białe chude palce wydłużyły się, a między nimi wyrosły błony. Siedzę i nikt nie wie, że istnieję. I ja też o tym nie wiem. Bo jedynym, co mi się przydarza, są sny, kiedy tak siedzę od ośmiu lat na skale. Co noc słychać świerszcze i nietoperze trzepoczące skrzydłami. Pająki sączą napar swych ofiar, a ryby w przypływie podgryzają palce moich stóp. Ale moje ciało nie jest w zasięgu mojego świata, ono tylko ma mieścić we mnie życie, kiedy tak siedzę i patrzę w swój sen, który z roku na rok coraz mniej ma wspólnego z zasadami porządkującymi świat. Po dwóch latach kształty rzeczy zaczęły się giąć i rozkładać, słowa traciły częściowo litery, ale z grubsza sens był zachowany. Teraz rozpad świata postępuje coraz bardziej. To, co kiedyś było domem, dziś jest plamą brązu i poruszeniem delikatnej struny wzruszenia, po której skapuje ciężka słona kropla. A zdanie: „Chodź, zrobię ci śniadanie” wyczyściło się do „ooozrooociianiiiee”. Wypowiadające je kiedyś usta matki teraz są owalną rozmytą kałużą zabarwioną na różowo, stojącą na cielistym miękkim piasku.

Nie ma emocji na mojej twarzy Filanei. Prowadzi życie najwewnętrzniej jak to możliwe. Jest szczęśliwa i spełniona. Jej diamentowe oko lśni. Drugie jest szkliste, zarosłe nostalgią. Wątłe ciało wrosło w skałę. Twarz zewnętrzna jest już poszarzała z braku słońca i nadmiaru wilgoci, ale twarz życia Filanei tli się od iskier, a jej pełny uśmiech odsłania buzię perłowych zębów. Wewnętrznie rumiana, z rozjuszonym sercem umiera, śniąc sen finalny: kolor białosrebrny i dźwięk dzwonków. Myśl opadła. Zmieniła się w ducha i odleciała za horyzont. Lecz szpon wciąż był wbity.

Wtedy zapaliłam papierosa. Dym smakował metalem. Metaliczny wdech, po-metaliczny wydech. Szum przyhałdowych drzew. Mgła zawisła w powietrzu, opadłam. Lustro bagienne wskazywało trzynastą. Minęły zaledwie dwie godziny odkąd tu przyszłam. Rozejrzałam się wokół i wzięłam głęboki wdech przymykając oczy jak kot: „Metallotrucklia liviningia” – wyrósł szept z moich ust. Najwyraźniej istniał ku temu powód, moje mięsiste robaczywe wargi, płynące po trawie jak neon, z którego szepcze dymne kłącze. „Słuchaj, Frank. Moją skórę nasiąka chłodny hałdowy popiół. Jestem już dość sucha, na hałdzie nie ma wody. Metaliczny smak dymu ułożył się we mnie w śpiące oko, przed którym tańczy liść. Liść widmo, który znamy jako Metallotrucklia liviningia. Musisz położyć go na języku i wszystko ułoży się w całość”.

Błoto spowijało otoczenie. Ledwo widzieliśmy już cokolwiek. I wtedy z innych kształtów koloru błota wyłoniła się ona. Ten kościsty niemy i dziki kształt. Kobieta, która mieszka w ciężarówce, wewnątrz hałdy. Jej oczy są jak brudne kałuże. Pali papierosa za papierosem, żyjąc w ciemności. Papierosy i ciężarówka to jedyne co łączy ją ze światem ludzi i przemysłu. To jest jej teren – tak uważa groźnie, jednak gdy tylko widzi człowieka, natychmiast ucieka strachem dzikiej zwierzyny. I milczy do szpiku kości, tak, że nawet jej ucieczka nie wytwarza hałasu wskutek styku ciała z otoczeniem – hałasują tylko jej kości, obijając się o siebie nawzajem. Dzika, z włosami o wyglądzie i strukturze suchych traw. Wślizguje się do swojej nory jak szczur, jak jaszczurka. I ten wzrok – sarni, zalany błotną wodą. Wysysa ze zwierząt pragnienie życia, aż po ostatnią jego wolę, zębami. Chodzi po lesie i jęczy o deszcz. Zbiera znaki – kiedyś zrozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Gdy tylko ktoś wyrzuci tutaj jakieś szkiełko, kawałek folii, albo upadnie mu klucz, breloczek czy inna rzecz, którą nosi się w kieszeni, ona bierze ten znak od przestrzeni, by ułożyć zagadkę w całość. Największy problem stanowi to, że nie wie gdzie jest początek przepowiedni, a gdzie koniec. Znaki ciągną się od lat, co jakiś czas następny. Jednak gdy długo nie znajduje niczego, myśli: „Może to teraz? Może to jest kropka w długim zdaniu znaków? Muszę to tylko połączyć w całość… muszę tylko to poczuć, przemówić sobie do głębi” i modli się o moc połączenia. Wtedy, przesiąknięta łaknieniem prawdy, chodzi, snuje się i nie śpi, nic a nic. Pewnej bezsennej deszczowej nocy, czekała. Trwała burza. Olśnienie! Piorun jest kropką, to jest ostateczny znak! Teraz dowiem się wszystkiego! W ekscytacji rozczłonowała swoją ciężarówkę, by wydobyć z niej kawał blachy, zabrała go ze sobą i poszła na nocną hałdę. Wspięła się na szczyt. Blachę chwyciła oburącz, unosząc ją ku burzowemu niebu, i wyła jak zwierzę. Do. Utraty. Sił. Upadła na ziemię i rozmyła się. Uleciała widmowo razem z dymem papierosa Franka. Lustro bagienne wskazywało piętnastą – moich pięć godzin. Minęło zaledwie życie odkąd tutaj przyszłam. Już nie muszę wracać, porośnięta.

 

Zdjęcie: Klaudia Brzezińska: „Świątynia” (fragment instalacji).