ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (482) / 2024

Magdalena Piotrowska-Grot,

KOCHAM, NIENAWIDZĘ, POTRZEBUJĘ JAK POWIETRZA (WILLIAM MARX: 'NIENAWIŚĆ DO LITERATURY')

A A A
Przez długi czas byłam przekonana, że lekturowym doświadczeniem, które ukształtowało mnie w pewnym sensie jako czytelniczkę, jest przyjemność, polegająca na tym, że „moje ciało rusza w ślad za własnymi myślami – bo moje ciało nie ma tych samych myśli, co ja” (Barthes, 1997: 22). Chodzi mi oczywiście o takie pojmowanie doświadczenia lekturowej przyjemności, jakie wyrażone zostało w „Przyjemności tekstu” Rolanda Barthes’a, zbiór tych przemyśleń nadal, po tylu latach, jakoś we mnie rezonuje. Kiedy jednak zastanowię się nad tym dogłębniej, to ukształtowały mnie (i nie tylko mnie zapewne) nie tyle przyjemność lektury i miłość do literatury, ile, wynikająca z powyższych, ciągła agoniczna walka z tymi osobami, które literaturę atakowały. Całe zastępy czytelników i czytelniczek wyrastają i wzrastają w oparciu o spór z tymi, którzy literatury nienawidzą. Przyznajmy jednak, to byłby scenariusz idealny. Zdecydowanie częściej niż z nienawiścią mamy dziś bowiem do czynienia z mrożąca krew w żyłach obojętnością. Antagonizm jest twórczy, obojętność zabija (nie tylko dyskurs).

Gdyby diagnozę kultury czytelniczej można było oprzeć na wniosku, że ludzie dzielą się na osoby, które ją kochają, i takie, które jej nienawidzą, to kultura owa moim zdaniem nie tylko nie miałaby większego problemu, ale przeżywałaby swego rodzaju rozkwit. Problem zaczyna się nie wtedy, kiedy przeciwne strony sporu wyrywają sobie książki z rąk – jedni, by je wynieść na ołtarze, inni, by wrzucić je na płonący stos (choć ta hiperbola zawiera w sobie oczywiście nawiązanie do takich historycznych kryzysów, do których powrotu nie możemy dopuścić). Problem zaczyna się (a właściwie zaczął się już dawno), kiedy obok dzieł literatury poukładanych na księgarskich półkach zaczynamy przechodzić zupełnie obojętnie.

William Marx, który nienawiści do literatury, a właściwie zjawiskom, które określa mianem antyliteratury, poświęca jedną ze swoich książek-esejów, pisze: „Nawet absurdalna, nawet niesprawiedliwa, nawet anachroniczna – antyliteratura potwierdza istnienie tego, czemu się przeciwstawia. Ukazuje jego siłę i moc, jakiekolwiek by one były, oraz składa mu paradoksalny hołd. O wiele gorsza bowiem od nienawiści do literatury byłaby obojętność. Oby bogowie nie dopuścili, by nadszedł jej czas” (s. 221). Przy czym autor „Nienawiści do literatury”, książki wydanej po raz pierwszy w roku 2015, w odmowie czytania widzi również akt antyliterackiej nienawiści, warto więc zastanowić się, czy na pewno nie jesteśmy dziś w miejscu zobojętnienia na literaturę i czy nadal możemy mówić o trwaniu antyliteratury. Zgadzam się z Marxem, że odmowa czytania może być aktem nienawiści wobec literatury, ale jedyne pod pewnymi warunkami – jest to bunt i sprzeciw, dopóki ktoś nas do owego czytania zmusza (czyli dla większości osób kończący się na etapie szkolnym, a później ocierający się jedynie o pewne formy wykluczenia z określonych kręgów, mniejszościowych enklaw, które w swoim zamknięciu i niejednokrotnie poczuciu wyższości jedynie ową niechęć podtrzymują). Kiedy znika przymus, stępione zostają też nienawistne kły. Moim zdaniem ta pielęgnowana nienawiść nie przechodzi w bardziej zażartą walkę. Kiedy znika karmiący ją nakaz, przechodzi w obojętność.

Zanim jednak przejdziemy do wniosków i namysłu nad tym, jak to jest z ową nienawiścią dzisiaj, warto prześledzić za Marxem drogę, jaką przeszła ludzkość, tworząc literaturę i jednocześnie jej nienawidząc, a jest to droga długa i towarzyszy właściwie już literackim początkom. „Nienawiść do literatury” rozpoczyna się bowiem w starożytnej Grecji, a dokładniej w chwili, w której literaturze przeciwstawia się filozofia: „Istniały wówczas jedynie dwa z gruntu wiarygodne dyskursy: dyskurs prawa i dyskurs Muz. Wszelki inny dyskurs pretendujący do szacowności musiał się określić wobec tamtych dwóch; to właśnie uczynił Platon w »Państwie«, wymyślając nowe prawa i wyganiając poetów, były to akty ściśle ze sobą powiązane: potępienia poezji nieprzypadkowo stanowią lejtmotyw tego dialogu. Wiemy, co zdarzyło sie potem: poeci stali się biedni i nadzy, a to ogołocenie zaczęło być ich losem” (s. 10-11).

Marx zaznacza oczywiście, że ataki te są jeszcze wcześniejsze, ale pierwszym radykalnym gestem antyliterackim jest właśnie wygnanie poetów z idealnego państwa. W eseju, który zdecydowanie zyskałby na nieco zwięźlejszym ujęciu tematu (należy przygotować się na liczne powtórzenia i powroty do fraz Platona czy Homera), referuje wielowiekową tradycję nienawiści do literatury, odwołując się do trzech „procesów”, które wytaczano literaturze.

Pierwszy z nich, najstarszy, to proces o autorytety. Nie chodzi tutaj jednak tylko o to, że literatura te autorytety podważa (co jest dość oczywistym jej działaniem), ale o odebranie jej mocy sprawczej i statusu autorytetu właśnie. Jak zauważa Marx, Platon nie wygnał poetów „dlatego, że są bezużyteczni, lecz dlatego, że są szkodliwi” (s. 45). W tej części pojawia się też ciekawy wątek silnego oddzielenia literatury od dyskursu religii, choć przecież źródła wielu systemów religijnych to właśnie księga. Pozostając jednak tylko w kręgu religii chrześcijańskiej, Marx zauważa, że powtarzające się w różnych historycznych momentach odrzucanie przez nią literatury jest decyzją polityczną i niejednoznaczną, przede wszystkim zaś zdarza się w chwilach dla Kościoła kryzysowych (na przykład w czasie reformacji). Kiedy moc instytucji religijnych słabnie, należy zaatakować kogoś/coś, co obarczymy winą za kryzys. Literatura staje się tutaj łatwą ofiarą, choć owo odwrócenie i potępienie jest właściwie absurdalnym aktem autoagresji.

Kolejne procesy, które przez wieki wytaczano literaturze, opierały się na oskarżeniach o to, że literatura nie stoi po stronie prawdy, czyli jest antagonistką nauki – i ten proces w każdej epoce odradza się w nieco innym kostiumie, choć „argumenty pozostają zaskakująco stałe” (s. 119); nie stoi na straży moralności, zwłaszcza w czasach nowożytnych, kiedy to „w imię wartości małżeńskich i rodzinnych rozpętuje się gwałtowny atak na literaturę” (s. 128); ostatecznie zaś nie jest odpowiednią ekspresją społeczeństwa: „kiedy ustrój jest arystokratyczny, zarzuca się jej, że jest nie dość arystokratyczna i że nie należy do klanu ludzi możnych; kiedy jest on demokratyczny, to oskarża się ją o to, że jest elitarna i przyczynia się do wadliwości systemu” (s. 211).

W poszczególnych częściach nie dziwią ani przytaczane argumenty, ani wybierane przykłady. Do dziś mówi się przecież, choć z mniejszym naciskiem, o wpływie, jaki na pozytywistów wywarła literatura romantyzmu (Wokulski nie rzuca książką przypadkową, nie oskarża świata, społeczeństwa, religii czy filozofii o swoje nierealne oczekiwania, a literaturę właśnie). Może z mniejszą emfazą, ale czy w pewnych kręgach (zwłaszcza przesiąkniętych patriarchatem) nie mówi się wciąż o niemoralnym życiu Emmy Bovary czy wywrotowości Baudelaire’a? Tym, co może zaskoczyć, są raczej trwałość i starożytne źródła tych argumentów, a jednocześnie upór literatury, która właśnie na przekór owym odrzuceniom trwa i ma się w sumie całkiem dobrze. Choć zdecydowanie słabnie wobec fali tego, co autor postrzega jeszcze jako nienawiść, a co w moim odczuciu jest jednak już obojętnością. Jeśli nie dojrzałą jej wersją, to na pewno wyrazistą zapowiedzią zobojętnienia na literaturę i filozofię (nawet jeżeli ta druga stanowi przeciwny biegun sporu).

Ostatecznie, jak udowadnia Marx, w każdym ze sporów o literaturę chodzi o władzę, a antyliteratura, która próbuje wmówić nam, że „literatura miałaby być jedynie czystym użyciem języka” (s. 220), odmawiając jej funkcji przekazicielki prawdy, krytyczki społecznej, odbierając literaturze prawo do walki z zasadami uznawanymi za moralne, wreszcie odcinając ją do polityki, próbuje osłabić społeczeństwo, tak by owej władzy poddawało się plastyczniej i bez buntu.

Należy dodać jeszcze, że tytułowej nienawiści nie zabraknie także w dyskursie akademickim, któż z humanistów i humanistek nie usłyszał nigdy od badaczy/badaczek innych dyscyplin, że nie jest potrzebny i nie uprawia „prawdziwej” nauki? Nie będę nawet obszernie przytaczać mocno zużytych w polskiej przestrzeni, przez wielokrotne powtarzanie, przestróg, że akademicy i akademiczki, którzy/re twierdzą, że wydziały humanistyczne należy zmniejszyć czy finansować w minimalnym stopniu, skutecznie podcinają gałąź, na której siedzą. Czy dalszy spór ma więc sens? Literatura, a także humanistyka, jak pisze Marx, pozbawiona jest władzy i siły, nie przedrze się więc nigdy w tych dyskusjach i nie powinna nawet próbować. „(…) cała historia literatury zachodniej od początku składa się z kolejnych zawężeń i ograniczeń stosowanych wobec literatury, która wciąż jest przeganiana z obszarów wcześniej przez nią zajmowanych. I w tym procesie antyliteratura odgrywała rolę siły napędowej przez swój wpływ nie tyle na samą twórczość literacką, ile na sposób czytania i recepcję utworów; kiedy uważa się powszechnie, że teksty nie mają autorytetu, nie zawierają prawdy ani moralności oraz że nie reprezentują już społeczeństwa, to co można w nich widzieć poza tym? Słowa, język, zdania, styl, nic ponadto. Literatura byłaby więc tym, co pozostaje, gdy wszystko zabrano, nieredukowalnym residuum, które wciąż trwa, ponieważ zawsze jest jakiś odpad, jakiś dyskurs, z którym nie wiadomo, co zrobić – marna to pociecha” (s. 220).

Na to, że dziś czasami zabraknie nam słów w sporze o to, czy literatura jest potrzebna, argumentów na obronę szkolnej lektury Biblii czy „Odysei”, składają się całe wieki odbierania literaturze władzy i autorytetu. Nie oznacza to, że należy zaprzestać walki, to zaledwie dowód na to, iż jesteśmy skazani nie tylko na trwanie w sporze, ale także na liczne porażki i poszukiwanie języka nie tylko dla literatury, ale także nowego o niej mówienia czy konstytuowania jej statusu. Nie jestem jednak przekonana, czy sama literatura owym osłabieniom się poddała – nawet jeżeli pozbawiona jest władzy, to nie jest pozbawiona wpływu, choć ten stanowczo niebezpiecznie się zawęził.

„Nienawiść do literatury” to książka stanowczo przegadana, pełna oczywistości i zdecydowanie miałabym ochotę pokłócić się z autorem o jego rozumienie kilku wykorzystywanych kategorii, w tym przede wszystkim o to, co rozumie on, mówiąc „literatura”, ale to akurat wpisane jest w naturę tego typu filozoficznych dysput. Praca została jednak napisana i wydana niezwykle przystępnie, autorowi nie brakuje poczucia humoru, sporo tutaj ironii i sarkazmu, nie wszystko należy w jej treści traktować więc śmiertelnie poważnie. Ciekawszy zdecydowanie jest jednak efekt, który wywołuje namysł nad cienką granicą pomiędzy miłością a nienawiścią do literatury, bo, choć w książce kwestie te są absolutnie rozgraniczone, trudno oprzeć się wrażeniu, że bywamy lokatorami obu tych światów – literatury i antyliteratury. Z jednej strony deklarujemy, że literatura to nasza pasja, z drugiej – czy na pewno nigdy nie złapaliśmy się na krążącej w głowie myśli „nienawidzę cię z całego serca”? Tym jednak, co w omawianej książce najważniejsze, jest uprawnienie, poparte wielowiekową tradycją, czytania afektywnego, pozbawionego imperatywu udowadniania, że wartościowe będzie jedynie to naukowe, suche, wyprane z emocji, skupiające się na technikaliach (pozornie już dawno odrzucone, ale wciąż pobrzmiewające w dysputach o kryzysie, słyszalne pomiędzy literaturoznawczymi kompleksami wobec innych dyscyplin). W buncie wobec obojętności warto więc zastanowić się, czy z literaturą łączy nas relacja „love” czy „hate”, dopóki bowiem trwa spór, unikamy ostatecznego kryzysu.

LITERATURA:

Barthes R.: „Przyjemność tekstu”. Przeł. A. Lewańska. Warszawa 1997.
William Marx: „Nienawiść do literatury”. Przeł. Krystyna Belaid i Tomasz Stróżyński. Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria. Gdańsk–Łódź 2023 [seria: IMAGO].