ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (95) / 2007

Krzysztof Ociepa,

KOROWÓD KŁAMSTW

A A A
W ciągu trzynastu lat swojej reżyserskiej kariery Jerzy Sturh wyrobił sobie markę, o której wielu jego „profesjonalnych” kolegów mogło zaledwie pomarzyć. Zjawisko wyjątkowe jak na polskie realia. Stuhr mógł liczyć na przychylność zarówno krytyki filmowej jak i widzów. Reżyser i aktor w jednej osobie był gwarantem kina autorskiego, tak lubianego przez bardziej wyrobionych widzów. Na dodatek Stuhr–reżyser nie ukrywał, że jego reżyserskim wzorem był Krzysztof Kieślowski, któremu często w swoich filmach składał hołd. Aktorskie emploi Stuhra zapewniało jego filmom powodzenie wśród mniej wybrednej publiczności.

Było jednak coś niepokojącego już w pierwszych filmach tego artysty. Pewien moralizatorski ton, który w kolejnych filmach rozbrzmiewał coraz głośniej żeby osiągnąć swoje apogeum w „Pogodzie na jutro”. Stuhr niczym kaznodzieja rzucał gromy na okropną współczesność, a sposób, w jaki to robił, świadczył tylko o tym, że w ogóle tej współczesności nie rozumie. Dosadność, z jaką prezentował polską współczesność była zastanawiająca. Łopatologiczne przesłanie rodziło podejrzenia, że reżyser nie miał zbyt wysokiego mniemania o inteligencji swoich widzów.

W swoim ostatnim swoim filmie „Korowód” Stuhr postanowił być dla odmiany sprawiedliwy. Mamy więc młodych, którzy są nieustannie zabiegani, pracują dla tabloidów, plagiatują prace magisterskie, mają w nosie bliźnich i liczy się dla nich tylko kasa. Są także starzy, którzy w młodości popełnili jakieś błędy, a teraz po latach przypominają im o tym okropni prokuratorzy z IPNu. Wszyscy kłamią, a reżyser załamuje ręce jakby chciał powiedzieć „jakież to wszystko strasznie skomplikowane”. Każde pokolenie ma swoje grzechy, każde staje przed wyborami, które zaważą na całym ich życiu. Nie bardzo tylko wiem po co dla takiego truizmu kręcić prawie dwugodzinny film.

Owszem można bez trudu znaleźć punkty zbieżne między doświadczeniem współczesnych młodych ludzi, a ich rodzicami, ale ciekawsze jest chyba poszukiwanie tego, co przesądza o wyjątkowości danego pokolenia. Jeśli na siłę próbuje się pokazać, że „oni” są tacy sami jak „my” to z góry wiadomo, że najlepszym narzędziem do wyrażenia tej światłej myśli jest łopata.

Zapewne temu zrównaniu dwóch różnych pokoleń przyświecała szczytna idea. Młodzi widzowie powinni zobaczyć, że teczki IPNu nie są wiarygodnym źródłem wiedzy o tamtych czasach. Rzeczywistość była dużo bardziej skomplikowana i nie wolno wydawać zbyt pochopnych wyroków. Szkoda tylko, że taki wniosek (niezbyt zresztą odkrywczy) Stuhr narzuca swoim widzom z pozycji ex cathedra, nie dając ani chwili na przemyślenie całej sytuacji. Nakręcił w końcu film, który powinien trafić do młodych widzów. Nakręcił go według własnego mniemania o tych młodych widzach. Broń Boże, żeby się ani przez chwilę nie zastanowili nad tym, co oglądają. Wydarzenie goni wydarzenie. Bohater goni po całej Polsce, nie wiadomo za bardzo za czym. Grunt, że cały czas coś się dzieje. Nie za bardzo wiadomo co i w którą stronę zmierza, ale w końcu dzieciaki godzinami ślęczące przed komputerami, też nie bardzo wiedzą czemu ma to służyć, spędzają na tej czynności długie godziny. Miało więc być ciekawie, a wyszło nudno. Scenariusz wygląda tak jakby pisali go do spółki epigon Kieślowskiego i prokurator z IPNu.

Stuhra zgubił grzech pychy. Popatrzył z góry na świat i opisał go takim, jak go z tego miejsca widzi. Zrobił coś na kształt panoramy ludzkich postaw i życiorysów. Problem w tym, że nie potrafił nadać tej panoramie przekonującego kształtu. Ileż tu wątków, ileż dramatów osobistych, poplątanych życiorysów, podróży nie wiadomo dokąd i po co, melodramatycznych rozstań i równie melodramatycznych powrotów. Reżyser jakby chciał pokazać wszystko i wszystkich, zgodnie z zasadą, że im więcej tym bliżej będzie prawdy. Opowieść co chwila się rwie i nie wiadomo kim mam się przejmować: czy profesorem, który kiedyś wystawił esbekom swojego najlepszego kumpla, czy może tym kumplem, który został zdradzony i po latach chce odzyskać utraconą twarz. A może żoną tego pierwszego uwikłaną w rozgrywkę między dwoma mężczyznami. Ale to nie moje pokolenie więc może powinienem się przejmować młodszymi bohaterami. Pierwszy, którego spotykam na swojej drodze – no cóż sympatyczny imbecyl, niezbyt rozgarnięty, pozbawiony kręgosłupa moralnego, cecha charakterystyczna: nieustannie kłamie. Jest jeszcze jego dziewczyna, którą nieustannie olewa. Jest jeszcze jedno dziewczę, chce studiować na akademii muzycznej, nagle odkrywa w sobie żyłkę detektywistyczną, na początku nieco moralizuje, ale wiadomo, że podkochuje się w naszym amancie. Ach, no i jeszcze jest ta nastolatka, która wyruszyła samotnie w Bieszczady w poszukiwaniu ojca. Przyznam się, że w pewnym momencie przestałem nadążać kto tu za kim goni, kto i czego chce. I na dodatek mam zajmować się wszystkimi tymi problemami, przejmować się nimi i angażować. Nie potrafię. Jak patrzę na te postacie, to bohaterowie filmów Bergmana wydają mi się przy nich okazami zdrowia psychicznego. Niewątpliwie to nagromadzenie ludzkich problemów ma stworzyć sugestię, iż to co oglądamy to prawda, prawda i jeszcze raz prawda. Niech będzie. Takie nagromadzenie ludzkich nieszczęść i patologii niewątpliwie musi się źle skończyć. Tymczasem niespodzianka. Stuhr serwuje happy end i na dodatek próbuje wmówić, że jest on naturalnym wynikiem kolejnych zdarzeń. Może reżyser po prostu za bardzo kocha swoich bohaterów, żeby ich w jakikolwiek sposób skrzywdzić. Za co ich kocha to już jego słodka tajemnica. W każdym razie kłamstwa, którymi bohaterowie nieustannie się raczyli, nie niosą ze sobą żadnych konsekwencji. Zaiste trzeba mieć sporo tupetu, żeby wytykać ludziom ich grzechy, a potem łaskawie im je odpuszczać.
„Korowód” Reż.: Jerzy Stuhr. Scenariusz: Jerzy Stuhr. Obsada: Kamil Maćkowiak, Karolina Gorczyca. Gatunek: obyczajowy. Polska 2007, 112 min.