W UŚCISKU PARADYGMATU
A
A
A
„Marek Górski jako wzorcowy produkt marketingu – osobisty urok i cynizm, zawodowy profesjonalizm, typowy człowiek sukcesu ze wspaniałymi perspektywami i nieszczerym uśmiechem przyklejonym do ust”, który „obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie płakał z powodu kobiety. Że nigdy więcej nie będzie płakał. Z żadnego powodu”, jest jednym z bohaterów „Święta wniebowzięcia” – najnowszej powieści Mariusza Cieślika. Czyż jest w literaturze coś bardziej oczywistego, niż historia doprowadzenia niemal do kresu wytrzymałości zakochanego mężczyzny przez wampiryczną, rodem z modernizmu, piękną femme fatalne? Obawiam się, że nie. Ileż to już razy nieczułe, posągowe kobiety pociągały mężczyzn do upadku lub sprawiały, iż przechodzili oni metamorfozy (niekoniecznie zmieniając się na lepsze)? Romanse, niezależnie od czasów, rosną jak grzyby po deszczu, a ich autorzy średnio już troszczą się o oryginalność swoich narracji. Owa niesłabnąca popularność romansów bierze się chyba stąd, że miłosny paradygmat jest wyjątkowo pojemny. Współczesne opowieści o (nie)szczęśliwej miłości (uległy one – co oczywiste – pewnym „aktualizacjom”) mogą stanowić jedynie ramę, na tle której dyskutowane są tzw. sprawy poważne, z miłością niewiele mające wspólnego. Ale prawdą jest też fakt, iż nie raz i nie dwa już udowodniono, że żenienie romansowych narracji z Historią nie jest najlepszym pomysłem. Zawsze bowiem coś odbywa się kosztem czegoś. Owej pułapki nie uniknął, niestety, Mariusz Cieślik, który w komentowanej tu powieści postawił na taki właśnie mariaż.
„Święto wniebowzięcia” przynosi opowieść o dwóch zaprzyjaźnionych ze sobą rodzinach Kordów i Górskich: związku Marka i Ewy, losach ich rodziców oraz wpływie na ich życie wypadków szczecińskich z grudnia 1970 roku, sierpnia 1980, stanu wojennego i wyborów w roku 1989. Zdarzenia te zostały jednak zaledwie naszkicowane. Słowem, namiętność zepchnęła Historię na plan dalszy. Opowieść rozpoczyna się wprawdzie od przypomnienia tragedii z 1970, kiedy to młody wówczas lekarz – Andrzej Korda – zostaje wyrzucony ze szpitala za odruchowe udzielenie pomocy rannym ofiarom rozruchów, ale nie tyle o rozrachunki z przeszłością autorowi szło, co o – jak sądzę – próbę „odświeżenia” konwencji romansowej. Koleje nieszczęśliwego uczucia pokazane są na tle reminescencyjnych powrotów w lata 70., jako czasu nie tylko naznaczonego przez dramatyczne wydarzenia historyczne, ale (a może nade wszystko?) okresu początków małżeństwa Górskich i narodzin Marka oraz Ewy.
Najkrócej rzecz ujmując, „Święto wniebowzięcia” jest narracją o tym, dlaczego młody, wrażliwy, romantyczny chłopak, syn marnującego sobie i swoim bliskim życie, „stał się typowym produktem swoich czasów. Powierzchownych relacji, wiecznego pośpiechu, ucieczki od zaangażowania, strachu przed odrzuceniem. Seks w wielkim mieście – łatwe podrywy, krótkie randki, nietrwałe związki, płytkie więzi. Taki lifestyle”. Odpowiedź jest prosta, by nie powiedzieć: najprostsza z możliwych. Przyczyną nie polityczne zawirowania, nie mało sielskie dzieciństwo, a zawód miłosny!
Owe „wypadki szczecińskie” stały się zaledwie punktem wyjścia opowieści. Autor „Śmiesznych kochanków” nie roztrząsa powodów, nie ocenia tego, co się działo. „Jeśli (...) zdarzało mu się [Andrzejowi – dopow. A.N.] wracać myślami do grudnia 1970 roku, to najpierw przypominała mu się rozmowa z Anką. Pamiętał ją zaskakująco dobrze. Znacznie lepiej niż to, co przeżył przez te dwa dni w Szczecinie, choć przecież nie co dzień widuje się trupy na ulicach. Andrzej Korda sądził nawet, że jeśli o niego chodzi, limit już się wyczerpał. Limit oglądania zabitych na ulicach i uczestnictwa w Historii przez duże H. W końcu jak często w życiu spotykamy się z Historią? Raz, dwa albo zgoła nigdy. Większa liczba bliskich spotkań grozi śmiercią lub kalectwem. W jego przypadku skończyło się na wilczym bilecie”.
Zamysłem autorskim Cieślika – jak mniemam – było pokazanie przypadkowego „wplątywania” człowieka w bieg wypadków i tego, jak owe zdarzenia historyczne odciskają piętno na dalszych losach jednostek. Korda skazany po sierpniu ’70 na nieistnienie, później podejmie świadomą walkę polityczną, która w konsekwencji doprowadzi go do wejścia w struktury rządowe. Jego przyjaciel, inżynier Górski, trzymający się z dala od polityki, trafi na „kuroniówkę”, zaś swe życiowe rozczarowania i porażki będzie leczył alkoholem. Dwóch diametralnie różnych ludzi: Andrzej Korda i Jerzy Górski, aktywista i bierny obserwator, zdeterminowanych przez czasy, w jakich przyszło im żyć, pokazanych zostało na zasadzie klarownej opozycji. „Ten nie pił – drugi pił, tego wszyscy lubili – z tamtym nikt nie chciał gadać. Andrzej był spokojny, łagodny i dowcipny. Jerzy agresywny, chamski i złośliwy. A co najważniejsze, jednego można było podziwiać, a drugiego trzeba się było wstydzić”. Zdawać by się mogło, że sympatie autora są jasno określone. A jednak los bywa przewrotny, a „czarny” charakter może wykazać się heroizmem. Tak dzieje się w przypadku tej dwójki, gdy – już w latach 90. – dawny bohater „solidarnościowy” tchórzy, a Jerzy bierze na siebie winę Andrzeja za wypadek drogowy.
Poza wszystkim jednak „Święto wniebowzięcia” to kolejna powieść o pokoleniu tzw. roczników siedemdziesiątych (do których należy przecież Cieślik) i portretowaniu tego, co ostatnio wyjątkowo trendy: degrengolady naszego chorego „tu i teraz”. To Marek i Ewa są postaciami wysuwającymi się na plan pierwszy. On – „niepoprawny” romantyk, ona – prawniczka, która wybierze karierę topmodelki w Ameryce. Cieślik deprecjonuje (chciałoby się rzec: po raz nie wiadomo który już w literaturze) mit romantycznej miłości. „Marek nie dość, że był chłopcem z Jabłonowa, to jeszcze jako młodzieniec naczytał się książek o miłości. To nie było najlepsze połączenie, a mówiąc wprost, było to połączenie wręcz zabójcze”. Ukształtowany według wzorca „klasycznego” kochanka romantycznego (który, jak kocha, to na zabój) po rozstaniu dąży do samodestrukcji. Z nieszczęśliwej miłości leczy się dziesięć lat! W końcu, dzięki „wpadce” z jedną ze swych przygodnych dziewczyn, znajduje spokój. Happy end jest jednak niepełny. Klin klinem? Nie do końca...
Niby wszystko dobrze. Społeczno-obyczajowy obrazek, jakich w ostatnich czasach wiele pojawiło się na polskim rynku wydawniczym, wpisujący się od biedy w przestrzeń tzw. literatury zaangażowanej, dość zgrabnie i warsztatowo sprawnie opisana współczesna rzeczywistość oraz historia romansowa z PRL-em w tle. Mam jednak żal do autora o ową „klasyczność” narracji, jej przewidywalność i pozostanie, mimo wszystko, w „uścisku paradygmatu”.
„Święto wniebowzięcia” przynosi opowieść o dwóch zaprzyjaźnionych ze sobą rodzinach Kordów i Górskich: związku Marka i Ewy, losach ich rodziców oraz wpływie na ich życie wypadków szczecińskich z grudnia 1970 roku, sierpnia 1980, stanu wojennego i wyborów w roku 1989. Zdarzenia te zostały jednak zaledwie naszkicowane. Słowem, namiętność zepchnęła Historię na plan dalszy. Opowieść rozpoczyna się wprawdzie od przypomnienia tragedii z 1970, kiedy to młody wówczas lekarz – Andrzej Korda – zostaje wyrzucony ze szpitala za odruchowe udzielenie pomocy rannym ofiarom rozruchów, ale nie tyle o rozrachunki z przeszłością autorowi szło, co o – jak sądzę – próbę „odświeżenia” konwencji romansowej. Koleje nieszczęśliwego uczucia pokazane są na tle reminescencyjnych powrotów w lata 70., jako czasu nie tylko naznaczonego przez dramatyczne wydarzenia historyczne, ale (a może nade wszystko?) okresu początków małżeństwa Górskich i narodzin Marka oraz Ewy.
Najkrócej rzecz ujmując, „Święto wniebowzięcia” jest narracją o tym, dlaczego młody, wrażliwy, romantyczny chłopak, syn marnującego sobie i swoim bliskim życie, „stał się typowym produktem swoich czasów. Powierzchownych relacji, wiecznego pośpiechu, ucieczki od zaangażowania, strachu przed odrzuceniem. Seks w wielkim mieście – łatwe podrywy, krótkie randki, nietrwałe związki, płytkie więzi. Taki lifestyle”. Odpowiedź jest prosta, by nie powiedzieć: najprostsza z możliwych. Przyczyną nie polityczne zawirowania, nie mało sielskie dzieciństwo, a zawód miłosny!
Owe „wypadki szczecińskie” stały się zaledwie punktem wyjścia opowieści. Autor „Śmiesznych kochanków” nie roztrząsa powodów, nie ocenia tego, co się działo. „Jeśli (...) zdarzało mu się [Andrzejowi – dopow. A.N.] wracać myślami do grudnia 1970 roku, to najpierw przypominała mu się rozmowa z Anką. Pamiętał ją zaskakująco dobrze. Znacznie lepiej niż to, co przeżył przez te dwa dni w Szczecinie, choć przecież nie co dzień widuje się trupy na ulicach. Andrzej Korda sądził nawet, że jeśli o niego chodzi, limit już się wyczerpał. Limit oglądania zabitych na ulicach i uczestnictwa w Historii przez duże H. W końcu jak często w życiu spotykamy się z Historią? Raz, dwa albo zgoła nigdy. Większa liczba bliskich spotkań grozi śmiercią lub kalectwem. W jego przypadku skończyło się na wilczym bilecie”.
Zamysłem autorskim Cieślika – jak mniemam – było pokazanie przypadkowego „wplątywania” człowieka w bieg wypadków i tego, jak owe zdarzenia historyczne odciskają piętno na dalszych losach jednostek. Korda skazany po sierpniu ’70 na nieistnienie, później podejmie świadomą walkę polityczną, która w konsekwencji doprowadzi go do wejścia w struktury rządowe. Jego przyjaciel, inżynier Górski, trzymający się z dala od polityki, trafi na „kuroniówkę”, zaś swe życiowe rozczarowania i porażki będzie leczył alkoholem. Dwóch diametralnie różnych ludzi: Andrzej Korda i Jerzy Górski, aktywista i bierny obserwator, zdeterminowanych przez czasy, w jakich przyszło im żyć, pokazanych zostało na zasadzie klarownej opozycji. „Ten nie pił – drugi pił, tego wszyscy lubili – z tamtym nikt nie chciał gadać. Andrzej był spokojny, łagodny i dowcipny. Jerzy agresywny, chamski i złośliwy. A co najważniejsze, jednego można było podziwiać, a drugiego trzeba się było wstydzić”. Zdawać by się mogło, że sympatie autora są jasno określone. A jednak los bywa przewrotny, a „czarny” charakter może wykazać się heroizmem. Tak dzieje się w przypadku tej dwójki, gdy – już w latach 90. – dawny bohater „solidarnościowy” tchórzy, a Jerzy bierze na siebie winę Andrzeja za wypadek drogowy.
Poza wszystkim jednak „Święto wniebowzięcia” to kolejna powieść o pokoleniu tzw. roczników siedemdziesiątych (do których należy przecież Cieślik) i portretowaniu tego, co ostatnio wyjątkowo trendy: degrengolady naszego chorego „tu i teraz”. To Marek i Ewa są postaciami wysuwającymi się na plan pierwszy. On – „niepoprawny” romantyk, ona – prawniczka, która wybierze karierę topmodelki w Ameryce. Cieślik deprecjonuje (chciałoby się rzec: po raz nie wiadomo który już w literaturze) mit romantycznej miłości. „Marek nie dość, że był chłopcem z Jabłonowa, to jeszcze jako młodzieniec naczytał się książek o miłości. To nie było najlepsze połączenie, a mówiąc wprost, było to połączenie wręcz zabójcze”. Ukształtowany według wzorca „klasycznego” kochanka romantycznego (który, jak kocha, to na zabój) po rozstaniu dąży do samodestrukcji. Z nieszczęśliwej miłości leczy się dziesięć lat! W końcu, dzięki „wpadce” z jedną ze swych przygodnych dziewczyn, znajduje spokój. Happy end jest jednak niepełny. Klin klinem? Nie do końca...
Niby wszystko dobrze. Społeczno-obyczajowy obrazek, jakich w ostatnich czasach wiele pojawiło się na polskim rynku wydawniczym, wpisujący się od biedy w przestrzeń tzw. literatury zaangażowanej, dość zgrabnie i warsztatowo sprawnie opisana współczesna rzeczywistość oraz historia romansowa z PRL-em w tle. Mam jednak żal do autora o ową „klasyczność” narracji, jej przewidywalność i pozostanie, mimo wszystko, w „uścisku paradygmatu”.
Mariusz Cieślik: „Święto wniebowzięcia”. Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2005.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |