ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (96) / 2007

Krystian Wojcieszuk,

NIEOSWOJONE STEREO-SZEPTANIE

A A A
„Zaskakujące bywają powroty do domu! Miejsce dobrze znane, oswajane przez lata (…) wydaje się nagle niepokojąco obce (…)”. Nie, nie jest to początek rozważań jakiegoś znanego antropologa, ale fragment zamieszczonego w jednym z polskich brukowców horoskopu. Gdybym był wyznawcą astrologii, pewnie nic bym z niego nie zrozumiał, a tak przynajmniej – jako wdzięczny językowy ready-made – rzuci chociażby blady snop światła na moją próbę wywróżenia czegoś z tekstów zawartych w najnowszym tomie prozy Miłki Malzahn pt. „Nie ma mono”. Oczywiście – jak by powiedziała Anna, jedna z bohaterek „Baronowej Późnej Jesieni” – „Zanim przejdę do budujących uogólnień i błyskotliwych teorii”.

Do lektury drugiego już zbioru opowiadań toruńskiej autorki nie powinniśmy się na pewno zabierać w sposób nonszalancki i nieuprzedzony, ponieważ już po chwili poczuć się możemy niczym Ambroży, czyli tytułowy „Zagubiony w labiryncie śmiechu”, postać stworzona przez Johna Bartha. Przestrzeń, którą kreuje Miłka Malzahn, stanie się bowiem dla czytelników miejscem trwogi i dezorientacji, a zamiast demonicznego gardłowego śmiechu ze wszech stron otaczał nas będzie wsobny kobiecy chichocik. „Nie ma mono” rozpoczyna się dość niewinnie, od króciutkiej „balladowej” impresji „Półprzezroczysty”, która poprzedza świetne, silnie udialogizowane opowiadanie „Klara i Migdał”. Co ciekawe, autorka wybrała tutaj klasyczną, w zasadzie realistyczną konwencję i niemal do końca „ograniczyła się” do pozycji wszechwiedzącego narratora, a wszelkie niuanse uwypuklające miłosne nieporozumienia tytułowych bohaterów oddała za pomocą mowy pozornie zależnej. Wynik jest taki, że nikt i nic nie może nas powstrzymać od czytania „Klary i Migdała” jako zwięzłej przypowieści o niedopasowanych językach i charakterach. Banalne sytuacje i dialogi pozwalają skupić się tu na (wcale nie subtelnych) różnicach w pojmowaniu uczuć, własnej podmiotowości i – last but not least – narastającym w opowiadaniu napięciu erotycznym.

Pod sam koniec jednak autorka odrywa wyraźnie „narratora” od wykreowanego świata, zaznaczając grubą kreską nadwyżkę swojej teoretycznej świadomości. W jakim celu to czyni? Z pewnością po to, by wskazać nam realistyczną ramę, w której umieściła centralną część „Nie ma mono”, a więc opowiadania: „Papuga”, „Fado dla J.W.” oraz „Ciotka W.O.”, w których struktura świata będzie już regularnie naruszana przez kolejne osoby opowiadające (warto tu zaznaczyć, że posługiwanie się narracją szkatułkową nie stanowi dla Malzahn problemu). Od tego momentu zaczniemy przeżywać coś na kształt surrealistycznej halucynacji, w której tylko z rzadka będą nam się przytrafiać „kleiste przebłyski przytomności” (copyright by Jerzy Pilch).

Jestem przekonany, że idealny (żeby nie powiedzieć – modelowy) czytelnik prozy autorki „Królowej rabarbaru” musiałby (mimo swojej gramatycznej formy) łączyć w sobie cechy żeńskie z męskimi. Inteligencja, lekturowa sumienność oraz wytrwałość są raczej bezpłciowe, ale trzeba mieć wprost wyjątkowe umiłowanie dla „koronkowego” szczegółu, żeby zauważyć pewne analogie między „Nie ma mono” a wcześniejszym (o sześć lat!) zbiorem „Baronowa Późna Jesień”. Na przykład podobieństwo „Pudełka” do wspomnianej już „Papugi”, w której onirycznej akcji splatają się fabuły dwóch następujących po niej opowiadań. Niejaki „Jego Wysokość”, czyli bohater „Fado dla J.W.”, też ma najwyraźniej swojego dziwacznego, egzaltowanego protoplastę w gentlemanie z „Pory Teodora”. I tak, w następującej po „Klarze i Migdale” części najnowszego tomu prozy Miłki Malzahn, pożądanie i zazdrość zostają zastąpione nostalgią, grą wolnych skojarzeń oraz kobiecą empatią dla słuchaczki-czytelniczki.

Z drugiej strony; częste zmiany punktów widzenia (oraz form narracyjnych) w „Ciotce W.O”, dość duża liczba wprowadzanych niby przypadkiem wątków pobocznych i postaci o wymyślnych (lub raczej – wymyślonych) imionach, tworzą w planie całej książki konstrukcję świata iście niemożliwą do ogarnięcia bez „męskiej” wyobraźni przestrzennej (no, przynajmniej za pierwszym podejściem). Pozostanie on więc do końca nieoswojony, a równocześnie przedstawiany nam jest – przez dziwacznie „nadpobudliwe” narratorki – potoczystym (nie mylić z potocznym) językiem, co sprawia, że podczas lektury „Nie ma mono” mogliby sobie uścisnąć ręce: miłośniczka Edgara Allana Poe’a oraz entuzjasta krótkich opowieści Michała Gogola. Tyle jeśli chodzi o czytelnika idealnego.

Dla mnie – a więc czytelnika konkretnego – już „Fado dla J.W.” stanowiło poważny test cierpliwości. Sam pomysł jest błyskotliwy: wykorzystanie tradycyjnej portugalskiej pieśni o nieuchronności losu jako emocjonalnego „napędu” dla fabularnej erupcji twórczej, której nie ogranicza czas ani przestrzeń. Niestety rezultat nie zachwyca, gdyż jest nim niespójna opowieść napisana w przystępnym, trywialnym stylu. „Ciotka W.O” to jeszcze większy groch z kapustą. Malzahn zdaje się mieszać w niej wątki i języki dalekie od wzajemnej koherencji, na przykład solidne realistyczne obrazowanie z pastiszem idiotycznej pop-fantastyki. Rozumiem, że młody Pan W.O. miał być odczytywany jako swoista figura reszty postaci pojawiających się na kartach omawianej przeze mnie części „Nie ma mono”, że można w ludzkich losach z „Ciotki W.O.” i sposobie, w jaki istnieje J.W., nasłuchiwać jakiegoś egzystencjalnego westchnienia autorki – nasze kontakty z bliźnimi są zbyt naskórkowe, wszyscy bierzemy udział w powszechnej „szybkiej randce”... Nie mam za to pojęcia, co miałaby oznaczać nachalnie powracająca w książce rembrandtowska ulica Rosengracht. Jak już wspomniałem – dzika halucynacja.

Przy okazji wydania „Królowej rabarbaru” Dariusz Nowacki pisał („Studium” 2004, nr 4-5) o jakimś – dokonanym przez autorkę dość hermetycznej przecież „Baronowej Późnej Jesieni” – geście otwarcia na czytelnika. Jeśli musiałbym określić „Nie ma mono” krótką i brutalną formułą, to brzmiałaby ona – nawrót „pisarskiego autyzmu”. Żeby nie wyglądało to jednak na czystą złośliwość, przytoczę (w trybie autorecenzji Miłki Malzahn) fragment z jej pierwszego zbioru opowiadań: „Ta dziwaczna opowieść nie ma dobrej pointy. Nie powinna mieć. Dobre pointy robi tak zwane samo życie. A to nie jest życie. To są sny. Nie wspominając już tej oczywistości, że to są zaledwie ich odzwierciedlenia w słowach, słowach, słowach”.

I ostatnia kwestia Recenzenta: nagrywarka kasuje wszelkie niepotrzebne detale, nasz mózg robi to samo.
Miłka O. Malzahn: „Nie ma mono”. Wydawnictwo FA-art. Katowice 2007.