PRZY OBIERANIU KARTOFLI... CZYLI KRUSZEJE MIT NA MĘSKIEJ TWARZY
A
A
A
Ja wiedziałem, że tak będzie, aha, aha – żalę się niemożebnie, przywołując song Grzegorza Halamy „Oklasky”. Bo ja jestem, proszę Pani, na zakręcie – żalę okrutnie, parafrazuję słowa piosenki Agnieszki Osieckiej, szukając życzliwej i wyrozumiałej dla mych rozterek czytelniczki literatury najnowszej. Nie jest dobrze… Oj, naprawdę, fajnie nie jest!… Męski bohater literacki pogrążył się w głębokiej zapaści, a jego dychawiczny, agonalny status w kulturze i społecznym przekazie staje się smutnym i żałośnie prawdziwym faktem. Przydałby się jakiś rzutki pijarowiec, by sytuację natychmiast uzdrowić kilkoma błyskotliwymi, zdecydowanymi kampaniami i ocalającą magią reklamy. Jestem nawet skłonny zgodzić się na jej iluzoryczny charakter, byleby samopoczucie poprawić. Inaczej – klops. Bohaterowie są zmęczeni, idą ciężko i po omacku długim korytarzem nowych wyzwań, ról i czasów, potykając się, upadając, zbierając ciosy niewidzialnej genderowej pięści i masując siniaki. Po raz pierwszy wielowiekowa tradycja „bycia mężczyzną” okazuje się wzorem niedościgłym i wpędzającym w kompleksy.
Co gorsza, sami sobie jesteśmy winni i nie ma co w „kwestii męskiej” oskarżać feministek. Koźlice ofiarne będą jedynie antidotum na opłakane skutki naszej sytuacji, lecz nie uleczą głębokich przyczyn – ukrytych pod przyciasnym gorsetem macho. Bicz na siebie zaczęliśmy kręcić wraz z upadkiem totalitarnego systemu. Mężczyzna i jego porte parole w książce stali się niefrasobliwymi pięknoduchami, niespełnionymi idealistami, poszukującymi chłopięcej przygody, jak to było w „Białym kruku” Andrzeja Stasiuka. Z drugiej strony – męskiego osobnika chwycił spleen wieku dojrzałego, robak niespełnionych miłości zaczął toczyć jego serce, a romantyczny casus Gustawa okazywał się trącić myszką i był wielce podejrzany. Nie przystawał do brutalnych realiów i faktów „żyćka” – wystarczy wspomnieć w tym miejscu „Spis cudzołożnic” Jerzego Pilcha. Owszem, pojawiały się sporadyczne pokrzykiwania i gorące zapewnienia, że chłopaki nie płaczą, w czym najczęściej i podejrzanie kategorycznie celował Krzysztof Varga. Jednak z dużą dozą pewności można postawić tezę, że był to już łabędzi śpiew męskiego ego lat dziewięćdziesiątych. Tym bardziej, że rock’n’roll się staczał, rosły nam brzuchy i siwe włosy, trunki drożały, ręce drżały, dziewczęta zaczynały dąsać się i kaprysić. Świat przestał przypominać wielką, niekończącą się imprezę z nami w roli głównej. Coraz częściej i dotkliwiej odzywał się niczym wszechprzenikający kac po minionej imprezie. Tak powstał smutny wstęp do dzisiejszego dramatu. Kto nazwie go tragifarsą, dostanie w dziób ode mnie!
Na domiar złego – co za bezczelność! – kobiety postanowiły stwarzać własne narracje i światy. No wiecie, tu zwracam się do panów, te wszystkie Tokarczuki, Filipiaki, Gretkowskie i Goerke. Co więcej, odważnie wołały, że mogą, że są coraz bardziej samowystarczalne w języku, w literaturze i w świecie. Swoim wołaniem dolewały oliwy do buchającego ognia, który spalał nas, facetów, od środka. Rósł w naszych sercach suchy popiół kompleksów, pesymizmów, defetyzmów, sceptycyzmów i nihilizmów. Nawet ukute naprędce i ironiczne – w odruchu obronnym – określenie kobiecych emancypacji mianem „literatury menstruacyjnej” na niewiele się zdało. Pochichotaliśmy przez moment, a problem „facet – świat” pozostał nie rozwiązany.
Niestety, pisarze o dekadę młodsi, ci z rocznika siedemdziesiątego, też prochu nie wymyślili. Literatura banalistyczna była totalną kapitulacją i wywieszeniem białej flagi przez białego mężczyznę polskiej cywilizacji. Ze świecą szukać w niej Konrada lub kogoś, kto choć trochę przypominałby bohaterów Hemingway’a. A tak zwana „proza zaangażowana”, choć wierzgała, kopała, odwołując się często do toposów buntu i walki, figury twardego faceta rodem z Hłaski, również poległa, rysując portret człowieka, którego rysy były plątaniną Łużyna i księcia Myszkina. W finale powieści wyłaziła z niej pokraczna persona – nieudacznik i łajza. Zazwyczaj bezrobotny i nieodmiennie – przegrany. Okej, okej, pewnie, że można zasłonić się Silnym z „Wojny…” Masłowskiej. Jednak, gdyby Silny miał być naszym jokerem i typem numer jeden do Panteonu Wielkich Bohaterów(stworzonym jednak, hmm… przez młodą kobietę), gdyby miał zająć miejsce obok takich tuzów, jak Kordian czy Pankracy, pojawiłoby się coś na wzór zgagi, że rodzaj szlachetności i metafizycznego poczucia bytu jest niedostatecznie przez Silnego manifestowany w kontekście romantycznych rywali.
Nie chcę się pastwić nad męskim bohaterem naszego czasu, bo nie przynosi mi to ani chluby, ani tym bardziej satysfakcji. Muszę jednak wyznać, że tacy panowie-pisarze jak Witkowski, Pankowski, Żurawiecki też mają sporo za uszami. Swymi książkami wbili gwoździe do męskiej trumny i wsączyli w duszę czytelnika jad nieoczywistości naszej istoty i tożsamości! Zgroza, nawet to nam zabrano! Pojawiła się niepewność, czy to, co się widzi i czuje, jest tym naprawdę. Gdzie te złote czasy, gdy nikt nie dyskutował, że czarne jest czarne, a białe jest białe? Do obiegu społecznej komunikacji wpełzły słowne żmije: „queer” i „gender”.
O co walczymy, dokąd zmierzamy? – to pytanie powinno wybrzmiewać głośno w głowach po męsku męskich bohaterów literackich. W przeciwnym razie trzeba będzie z literatury sztandar męskości wyprowadzić. Oto bowiem pojawiły się w mijającym roku trzy książki, które potęgują bolesne zjawisko, ukazują je w dramatycznej skali. Myślę o „Placu zabaw” Marka Kochana, „Nagrobku z lastryko” Krzysztofa Vargi i „Biało-czerwonym” Dawida Bieńkowskiego. Postaci z tych powieści są mocno wymowne i zatrważające. Bohater pierwszej pozycji zajmuje się domem i wychowaniem dzieci, przez co traci szacunek żony i otoczenia, aż w końcu sam siebie zmuszony jest postrzegać jako zero. Protagonista „Nagrobka…” ujawnia męskie, fizyczne zniedołężnienie, zmierzch niegdysiejszego efeba i bożka, a świat ducha umieszcza w sferze nostalgicznych wspomnień – jedynego przebłysku dawnej świetności. „Biało-czerwony” to satyryczne apogeum ciamciowatego męża i ojca, dla którego najprostsza czynność z codziennego życia staje się wyznaniem godnym kolejnej pracy Asterixa.
Jakież wnioski? Smutne, bez zapowiedzi lepszych widoków na przyszłość. I tylko z historycznych głębin, z otchłani starodawnych czasów słychać zdegustowany głos literackich herosów: wnukowie nasi, wnukowie najmilsi, na rany Chrystusa! Łzy otrzyjcie, weźcie się w garść! To nic, że feminizmy was gnębią, to nic, że patriarchat zdycha i metroseksualne fale zalewają wasze serca i szepczą zwodnicze zaklęcia. Do boju! Do epickiego rozmachu, z którego powstanie nowy Adam nowego czasu! Silny i krzepki, na właściwym miejscu.
Słucham tych głosów nad siatką obieranych kartofli. Najchętniej zatkałbym uszy, ale nie mogę, bo w jednej ręce – nożyk, w drugiej – kartofel, kwadratowo ciosany. A obrane zapełniają ledwie dno garnka. No i żeby jeszcze nie przesolić. A czas nagli. A moja kobieta zaraz wróci z pracy. Kręć się, kręć łupino! Wić się tobie, wić!…
Co gorsza, sami sobie jesteśmy winni i nie ma co w „kwestii męskiej” oskarżać feministek. Koźlice ofiarne będą jedynie antidotum na opłakane skutki naszej sytuacji, lecz nie uleczą głębokich przyczyn – ukrytych pod przyciasnym gorsetem macho. Bicz na siebie zaczęliśmy kręcić wraz z upadkiem totalitarnego systemu. Mężczyzna i jego porte parole w książce stali się niefrasobliwymi pięknoduchami, niespełnionymi idealistami, poszukującymi chłopięcej przygody, jak to było w „Białym kruku” Andrzeja Stasiuka. Z drugiej strony – męskiego osobnika chwycił spleen wieku dojrzałego, robak niespełnionych miłości zaczął toczyć jego serce, a romantyczny casus Gustawa okazywał się trącić myszką i był wielce podejrzany. Nie przystawał do brutalnych realiów i faktów „żyćka” – wystarczy wspomnieć w tym miejscu „Spis cudzołożnic” Jerzego Pilcha. Owszem, pojawiały się sporadyczne pokrzykiwania i gorące zapewnienia, że chłopaki nie płaczą, w czym najczęściej i podejrzanie kategorycznie celował Krzysztof Varga. Jednak z dużą dozą pewności można postawić tezę, że był to już łabędzi śpiew męskiego ego lat dziewięćdziesiątych. Tym bardziej, że rock’n’roll się staczał, rosły nam brzuchy i siwe włosy, trunki drożały, ręce drżały, dziewczęta zaczynały dąsać się i kaprysić. Świat przestał przypominać wielką, niekończącą się imprezę z nami w roli głównej. Coraz częściej i dotkliwiej odzywał się niczym wszechprzenikający kac po minionej imprezie. Tak powstał smutny wstęp do dzisiejszego dramatu. Kto nazwie go tragifarsą, dostanie w dziób ode mnie!
Na domiar złego – co za bezczelność! – kobiety postanowiły stwarzać własne narracje i światy. No wiecie, tu zwracam się do panów, te wszystkie Tokarczuki, Filipiaki, Gretkowskie i Goerke. Co więcej, odważnie wołały, że mogą, że są coraz bardziej samowystarczalne w języku, w literaturze i w świecie. Swoim wołaniem dolewały oliwy do buchającego ognia, który spalał nas, facetów, od środka. Rósł w naszych sercach suchy popiół kompleksów, pesymizmów, defetyzmów, sceptycyzmów i nihilizmów. Nawet ukute naprędce i ironiczne – w odruchu obronnym – określenie kobiecych emancypacji mianem „literatury menstruacyjnej” na niewiele się zdało. Pochichotaliśmy przez moment, a problem „facet – świat” pozostał nie rozwiązany.
Niestety, pisarze o dekadę młodsi, ci z rocznika siedemdziesiątego, też prochu nie wymyślili. Literatura banalistyczna była totalną kapitulacją i wywieszeniem białej flagi przez białego mężczyznę polskiej cywilizacji. Ze świecą szukać w niej Konrada lub kogoś, kto choć trochę przypominałby bohaterów Hemingway’a. A tak zwana „proza zaangażowana”, choć wierzgała, kopała, odwołując się często do toposów buntu i walki, figury twardego faceta rodem z Hłaski, również poległa, rysując portret człowieka, którego rysy były plątaniną Łużyna i księcia Myszkina. W finale powieści wyłaziła z niej pokraczna persona – nieudacznik i łajza. Zazwyczaj bezrobotny i nieodmiennie – przegrany. Okej, okej, pewnie, że można zasłonić się Silnym z „Wojny…” Masłowskiej. Jednak, gdyby Silny miał być naszym jokerem i typem numer jeden do Panteonu Wielkich Bohaterów(stworzonym jednak, hmm… przez młodą kobietę), gdyby miał zająć miejsce obok takich tuzów, jak Kordian czy Pankracy, pojawiłoby się coś na wzór zgagi, że rodzaj szlachetności i metafizycznego poczucia bytu jest niedostatecznie przez Silnego manifestowany w kontekście romantycznych rywali.
Nie chcę się pastwić nad męskim bohaterem naszego czasu, bo nie przynosi mi to ani chluby, ani tym bardziej satysfakcji. Muszę jednak wyznać, że tacy panowie-pisarze jak Witkowski, Pankowski, Żurawiecki też mają sporo za uszami. Swymi książkami wbili gwoździe do męskiej trumny i wsączyli w duszę czytelnika jad nieoczywistości naszej istoty i tożsamości! Zgroza, nawet to nam zabrano! Pojawiła się niepewność, czy to, co się widzi i czuje, jest tym naprawdę. Gdzie te złote czasy, gdy nikt nie dyskutował, że czarne jest czarne, a białe jest białe? Do obiegu społecznej komunikacji wpełzły słowne żmije: „queer” i „gender”.
O co walczymy, dokąd zmierzamy? – to pytanie powinno wybrzmiewać głośno w głowach po męsku męskich bohaterów literackich. W przeciwnym razie trzeba będzie z literatury sztandar męskości wyprowadzić. Oto bowiem pojawiły się w mijającym roku trzy książki, które potęgują bolesne zjawisko, ukazują je w dramatycznej skali. Myślę o „Placu zabaw” Marka Kochana, „Nagrobku z lastryko” Krzysztofa Vargi i „Biało-czerwonym” Dawida Bieńkowskiego. Postaci z tych powieści są mocno wymowne i zatrważające. Bohater pierwszej pozycji zajmuje się domem i wychowaniem dzieci, przez co traci szacunek żony i otoczenia, aż w końcu sam siebie zmuszony jest postrzegać jako zero. Protagonista „Nagrobka…” ujawnia męskie, fizyczne zniedołężnienie, zmierzch niegdysiejszego efeba i bożka, a świat ducha umieszcza w sferze nostalgicznych wspomnień – jedynego przebłysku dawnej świetności. „Biało-czerwony” to satyryczne apogeum ciamciowatego męża i ojca, dla którego najprostsza czynność z codziennego życia staje się wyznaniem godnym kolejnej pracy Asterixa.
Jakież wnioski? Smutne, bez zapowiedzi lepszych widoków na przyszłość. I tylko z historycznych głębin, z otchłani starodawnych czasów słychać zdegustowany głos literackich herosów: wnukowie nasi, wnukowie najmilsi, na rany Chrystusa! Łzy otrzyjcie, weźcie się w garść! To nic, że feminizmy was gnębią, to nic, że patriarchat zdycha i metroseksualne fale zalewają wasze serca i szepczą zwodnicze zaklęcia. Do boju! Do epickiego rozmachu, z którego powstanie nowy Adam nowego czasu! Silny i krzepki, na właściwym miejscu.
Słucham tych głosów nad siatką obieranych kartofli. Najchętniej zatkałbym uszy, ale nie mogę, bo w jednej ręce – nożyk, w drugiej – kartofel, kwadratowo ciosany. A obrane zapełniają ledwie dno garnka. No i żeby jeszcze nie przesolić. A czas nagli. A moja kobieta zaraz wróci z pracy. Kręć się, kręć łupino! Wić się tobie, wić!…
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |