ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (98) / 2008

Mirella Siedlaczek-Mikoda,

UWAGA: PRODUKT DRUGIEJ ŚWIEŻOŚCI

A A A
Z łatwością mogę wyobrazić sobie sytuację, w której powieść Wojciecha Bruszewskiego trafia na biblioteczną półkę z biografiami. Autor wyraźnie flirtuje z czytelnikiem, co za Philippe’em Lejeune’em nazwę paktem autobiograficznym, który zakłada, że zarówno autor, jak i czytelnik godzą się na obdarzanie postaci nie tylko cechami, lecz nawet nazwiskiem autora. W naszej literaturze mieliśmy okazję wielokrotnie podejrzewać czy wręcz pewnie twierdzić, że narrator „Kalendarza i klepsydry” to Tadeusz K. „Dzienniki” napisał ekscentryczny Witold G., a z problemami alkoholowymi publicznie zmagał się Jerzy P. Zgoda, także w tym przypadku – niechże Fotograf będzie Wojciechem B., albo niechże konfabulują obydwaj, to mnie nie interesuje, martwi mnie, dlaczego nie zachwyca, jak ma zachwycać.

A ma zachwycać, bo jest powieścią skonstruowaną według przemyślanej strategii. Wypunktuję kilka cech... „postmodernistycznych”: celowe nieukrywanie pisarskiej materii, osnowy, procesu tworzenia przejawiające się np. w starym w istocie, dramatycznym w genezie spisie postaci – przywołanych jednak nie w hierarchii ważności, lecz chronologicznie; współwystępowanie fikcji z prawdą, narracji literackiej z elementami popularnonaukowymi. Książka składa się z krótkich fragmentów, które budują kilka pomieszanych ze sobą wątków. Autor występuje jako narrator wszechwiedzący, który co rusz ulega pokusom dygresji i niechronologicznej narracji. Od letniego pleneru artystów w PGR Rozkosz, w którym rządy sprawuje wujek narratora – Tadeusz Domański, przez opowieść o jednym z pionierów fotografii – Edwardzie Muggeridge, wizytę Pabla Picasso we Wrocławiu do działalności artystyczno-towarzyskiej bohatera w Berlinie lat osiemdziesiątych. Mamy więc wkraczanie wielkiej historii w życie zwykłych ludzi, często najzupełniej zwykłych, jak w zmyślonej opowieści o pijanym Picasso, który tworzy dzieło na ścianie zwykłego mieszkania we Wrocławiu po całonocnej popijawie z malarzami, rzecz jasna pokojowymi. Dalej: autor skupia się także perypetiach erotycznych środowiska młodych artystów, co pozwala na śmiałe sceny, na emigracyjnych przygodach dwójki niefrasobliwych Polaków, zabójstwie kochanka żony, którego dopuścił się Muggeridge, przed tym, jak dokonał przełomu w nowej sztuce, czyli sfotografował konia w galopie. Przy okazji narrator objawia swoją fascynację sonetem Rimbauda „Samogłoski”, którego liczne przekłady wraz z wizerunkiem autografu zamieszcza w tekście, skrótowo przedstawiając teorię „chromatycznej transpozycji tekstów”.

Generalnie jednak książka jest przekombinowana: historia (oczywiście wraz ze słuchaniem wiersza Gałczyńskiego o śmierci Stalina), komunizm, artyści, picie, seks, epizody z historii fotografii. Można na zajęciach ze studentami analizować ją jako przykład tendencji w prozie, lecz jej wartość nie jest tak oczywista. Jednoznacznie pochlebna notka na okładce mówi m.in. „To co prawdziwe staje się symboliczne, a to co symboliczne zamienia się w prawdę. Na tym polega obłąkańcza przewrotność tej książki, która igra z prawdą faktu na rzecz prawdy symbolicznej” (itd.), co – pozwalam sobie złośliwie zauważyć – nie jest czymś absolutnie wyjątkowym w historii literatury, przywołajmy choćby XVIII-wiecznego „Tristrama Shandy’ego” Laurence’a Sterna. „Fotograf” jest zdecydowanie drugiej świeżości.

Problem autobiografizmu został w XX-wiecznej teorii literatury, jak się wydaje, dość wnikliwie rozpoznawany, często podnoszony. Jak pisał Paul de Man: „Zajmując się autobiografią zajmujemy się nadawaniem i pozbawianiem oblicza, twarzą i od–twarzaniem, figurą, formą i deformacją”, co stanowi strategię narratora, którego bohater ostatecznie, mimo bujnego życia, wydaje mi się jałowy tak bardzo, że chce się użyć określenia „bezpostaciowiec kulisty”, które zastosował Feliks Netz w odniesieniu do jednego z bohaterów Jerzego Pilcha.

Niektóre wątki są jednak interesująco rozwiązane, jak na przykład postać Róży – niezbyt zdolnej artystki, choć posiadającej pewne walory, które pozwoliły jej zrobić względną karierę, a wreszcie agresywnej dziennikarki. Abstrahując od akcentów szowinistycznych – przynajmniej postać jest żywa. Od lektury odstręczał mnie natomiast schemat: morze alkoholu, wulgarnie opisany seks i artystowskie gesty. Najwyraźniej reprezentuję tę część odbiorców, której nie wzrusza podobny zestaw. Przypomniałam sobie przy okazji o ważnej rzeczy – nigdy nie ufaj pochwalnym recenzjom na okładce, zwłaszcza jeśli ich autor(ka), w tym wypadku Maria Anna Potocka, dyrektor Bunkra Sztuki w Krakowie, pełniła – jak się okazuje – funkcję redaktora tomu.

A zatem: typowa książka dla Krewnych i Znajomych Królika? Ponownie odwołam się do treści notatki na okładce – autor zamieścił tam anegdotę, której puentą jest odmienne postrzeganie rzeczywistości – „bardziej właściwą strategią byłoby, zanim zaczniemy mówić prawdę i tylko prawdę, wstępne uzgodnienie, jak było naprawdę. FOTOGRAF jest książką o charakterze ‘dokumentalnym’”. Więc, jak zarzeka się autor, wszystko jest fikcją.
Wojciech Bruszewski: „Fotograf”. Korporacja Ha!art, Bunkier Sztuki. Kraków 2007.