ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (98) / 2008

Przemysław Pieniążek,

JESTEM OMEGĄ, CZYLI LEGENDA OSTATNIEGO CZŁOWIEKA NA ZIEMI

A A A
Kiedy w 1954 roku ukazała się trzecia powieść Richarda Mathesona, dobrze zapowiadającego się hollywoodzkiego scenarzysty, nikt zapewne nie przewidywał, że stanie się ona jedną z najważniejszych pozycji w bogatym dorobku amerykańskiej literatury grozy oraz odciśnie piętno (niczym wampirzy pocałunek) na kształcie filmowego horroru, dostarczając mu wiecznie żywych motywów i fabularnych schematów. W późniejszych latach umiejętność łączenia różnych poetyk oraz nieskrępowana wyobraźnia w tworzeniu przesyconych grozą fabuł pozwoliły zabłysnąć Richardowi Mathesonowi w roli scenarzysty takich kultowych seriali jak „Strefa mroku” (1959-1964) czy „Star Trek” (1966-1969). Do historii przeszła jego współpraca z królem kina klasy „B”, Rogerem Cormanem („Zagłada domu Usherów”, „Maska śmierci szkarłatnej”, „Studnia i wahadło”) oraz Johnem Houghem („Legenda piekielnego domu”, do którego Matheson napisał scenariusz na podstawie własnej powieści). Z pewnością jednak żadne z jego dzieł nie wywarło tak wielkiego wpływu na amerykańską kulturę popularną jak powieść „Jestem legendą”.

Na początku było słowo (pisane)

Treść „Jestem legendą” z pozoru wydaje się banalna: to historia Roberta Neville’a, który jest jedynym człowiekiem odpornym na działanie zmutowanego wirusa, odpowiedzialnego za globalną katastrofę. Zaraza pociąga za sobą niezwykle poważne konsekwencje. Umarli powracają bowiem jako żądne krwi wampiry, nachodzące każdej nocy bastion ostatniego człowieka na Ziemi…

Matheson, stosując narrację pierwszoosobową, przedstawia szarą codzienność postapokaliptycznego Robinsona Cruzoe. Za dnia Neville uzupełnia zapasy żywności oraz eksterminuje – w ramach swoich możliwości – pogrążone w letargu dzieci nocy. Po zachodzie słońca zamyka się w obwieszonym girlandami czosnku domu, gdzie oczekuje na kolejny szturm wampirycznych sąsiadów. Neville jest śmiertelnie zmęczony kilkuletnią walką i w trakcie jednej z wypraw, nie wracając na czas do domu, o mało nie ginie z rąk nieumarłych. W jego życiu pojawia się jednak promień nadziei w postaci tajemniczej dziewczyny. Początkowa euforia Roberta szybko ustępuje miejsca sceptycyzmowi, który nie jest bezzasadny. Dziewczyna należy bowiem do nowej rasy stworzeń – ewolucyjnie udoskonalonych wampirów, zdolnych do poruszania się także za dnia, bezlitośnie polujących na swoich prymitywnych krewniaków. Także Neville, będąc reliktem dawnego świata, musi ponieść śmierć. Matheson odwraca zatem klasyczny porządek opowieści grozy – człowiek zajmuje miejsce Czarnego Luda, stając się złowieszczym bohaterem opowiadanych z przestrachem historii, zamieszkującym zbiorową (nie)świadomość wampirów. Neville jest legendą, która musi zostać zapomniana, a przez to unicestwiona…

„Jestem legendą” to mistrzowska kompozycja zawierająca w sobie elementy fantastyki, horroru i egzystencjalnego dramatu, wzbogacona o ciekawy rysunek psychologiczny oraz narrację świetnie oddającą atmosferę zagubienia i osaczenia głównego bohatera. Powieść doczekała się jak dotąd trzech adaptacji (najnowsza wchodzi właśnie na ekrany kin) oraz stanowiła inspirację zarówno dla Johna Russo – którego powieść „Noc żywej śmierci” posłużyła za kanwę jednemu z najgłośniejszych filmów George’a Romero – jak i dla Stephena Kinga, który swoją „Komórkę” zadedykował nestorowi „opowieści z dreszczykiem”.

Monologi Roberta Morgana

Opustoszałe miasto skąpane w jasnym słońcu. Gdzieniegdzie widać ciała leżące na ulicy i przydomowych trawnikach. Robert Morgan (Vincent Price) budzi się ze snu, aby kolejny raz przygotować się do nocnej wizyty tych, którzy niegdyś byli jego sąsiadami, znajomymi, przyjaciółmi. A przychodzą niezawodnie, tuż po zachodzie słońca, chociaż wedle wszelkich przesłanek są martwi. Przybywają po ostatniego żyjącego przedstawiciela homo sapiens

W roku 1964 na ekrany kin wszedł posępny obraz Sidneya Salkowa, twórcy „Przygód Martina Edena” (1942) oraz przyszłego reżysera serialu o ekscentrycznej Rodzinie Addamsów. Powstały jako koprodukcja amerykańsko-włoska film „Ostatni człowiek na Ziemi” to z całą pewnością najlepsza adaptacja prozy Richarda Mathesona. Scenariusz autorstwa Logana Swansona i Williama E. Leicestera zachowuje ducha powieści, koncentrując się przede wszystkim na problemie jednostki skonfrontowanej z chaosem świata zewnętrznego, z nagłą destabilizacją racjonalnie pojmowanej rzeczywistości. Jedynym ratunkiem przed szaleństwem jest ucieczka do świata wspomnień – podczas cyklicznych ataków na swój dom Robert słucha płyt lub ogląda rodzinne filmy, będące substytutem kontaktu z drugim człowiekiem. Swoje przetrwanie bohater zawdzięcza także umiejętności kontrolowania emocji: „Nie mogę sobie pozwolić na luksus gniewu. Gniew czyni mnie słabym, może zniszczyć mój zdrowy rozsądek, a to jedyna przewaga, jaką mam nad nimi”.

Robert Morgan w interpretacji Price’a nie jest posągowym herosem (zresztą fizyczne warunki nie predysponowały go do tego typu ról), lecz noszącym brzemię wybrańca racjonalistą, zmuszonym do egzystencji w świecie rządzonym przez irracjonalne oraz wrogie siły, powołane do życia (sic!) przez wysoce zaraźliwy wirus przenoszony drogą powietrzną. Krew Roberta jest jedynym antybiotykiem zdolnym odwrócić skutki działania tajemniczej choroby. Wie o tym Ruth (Franca Bettoia), pierwsza od trzech lat interlokutorka Roberta i jednocześnie przedstawicielka nowej rasy wampirów. Jest świadoma, że tylko Morgan może odmienić bieg wydarzeń, lecz lęk jej pobratymców doprowadzi do męczeńskiej śmierci ostatniego człowieka. W finale filmu słyszymy płacz dziecka – symboliczne narodziny nowego porządku – oraz przewrotne słowa Ruth („Już jesteśmy bezpieczni”).

Plaga wampiryzmu przedstawiona w książce Mathesona oraz filmie Salkowa jest z jednej strony nawiązaniem do klasycznego kina lat 50., kiedy to tryumf święciły takie obrazy jak „One!” Gordona Douglasa (1954), „Tarantula” Jacka Arnolda (1955) czy „To przyszło z głębin morza” Roberta Gordona (1955) oraz szereg filmów o Marsjanach podszywających się pod praworządnych obywateli, z „Inwazją porywaczy ciał” Dona Siegela (1956) na czele. Filmy te przestrzegały przed niebezpieczeństwami ekspansji atomowej i eksperymentowaniem z pulą genową (wyrazem tego lęku były gigantyczne mrówki, pająki czy ośmiornice), jak również przed skrytobójczym działaniem sowieckich szpiegów – czego najlepszym przykładem, obok dzieła Siegela, jest film „Przybysz z innego świata” Christiana Nyby’ego (1951), najważniejsza pozycja kina fantastycznonaukowego okresu „zimnej wojny”. Z drugiej strony natomiast, „Jestem legendą” oraz „Ostatni człowiek na Ziemi” zapowiadają nadejście rewolucji. Oglądając „Noc żywych trupów”, nie sposób nie zauważyć jej ewidentnych związków z tymi utworami. Romero realizuje swój film, podobnie jak Salkow, na taśmie czarno-białej. Jego żywe trupy – symbol dwuznaczności rewolucji, skierowanej przeciwko skostniałemu, przestarzałemu światu, lecz nacechowanej wymykającym się spod kontroli okrucieństwem – atakują dom, w którym ukrywają się przerażeni bohaterowie, z podobnym, powolnym, lecz konsekwentnym uporem, który cechuje wampiry Salkowa. Świadomość zbliżającej się rewolty jest elementem scalającym te trzy, jeden literacki i dwa filmowe, utwory. Film Romero jest brutalnym komentarzem do wydarzeń końca lat sześćdziesiątych (doświadczenia wojny wietnamskiej, rewolta studencka, kryzys paliwowy oraz zabójstwa Roberta Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga). „Ostatni człowiek na Ziemi” nie ma drapieżności swego następcy, pozostaje jednak – pomimo niewątpliwej teatralności i manieryczności gry aktorskiej – przedstawicielem rzetelnego kina grozy z ambicjami, przygotowującym podatny grunt dla progresywnej odmiany filmowego horroru.


Jestem Bogiem, czyli co pozostało z Mathesona…

Oglądając film „Człowiek Omega” (1971), można dojść do wniosku, że niewiele. Boris Sagal, mający na swoim koncie pracę przy takich telewizyjnych hitach jak „Doktor Kildare” czy „Columbo”, zdecydował się na dwa karkołomne posunięcia, które w znacznym stopniu obniżyły wartość filmu. Po pierwsze – zaakceptował scenariusz Johna Williama i Joyce H. Corrington. Po drugie – zgodził się, by rolę Roberta Neville’a przyjął Charlton Heston.

Oczywiście, każda adaptacja utworu Mathesona w paraboliczny sposób odnosi się do współczesności. Neville pasjami ogląda w kinie „Woodstock” Michaela Wadleigha (1970) – paradokumentalny obraz, będący kompendium wiedzy na temat hipisowskiej mentalności, sprawiającej wrażenie ostoi człowieczeństwa. Bohatera prześladują także wizje atomowych eksplozji oraz imperialistycznych zapędów Związku Radzieckiego. Zdecydowanej zmianie uległ natomiast wizerunek wampirów. Zjednoczone pod wodzą Matthiasa (Anthony Zerbe) przypominają bractwo zakonne, które – z determinacją godnej hiszpańskiej inkwizycji – niszczy dorobek kulturalny ludzkości oraz potępia nowoczesną technologię i elektronikę. Dla nich Neville jest bluźnierczym stworzeniem, diabłem zagrażającym jedności Rodziny (tak nazywają swoje ugrupowanie) oraz osadem przeszłości, która powinna zostać zapomniana.

Odmienną postawę reprezentują rebelianckie wampiry pod wodzą Dutcha (Paul Koslo). Gdy Robert ujawnia tajemnicę swojej odporności, natychmiast zyskuje wśród nich rzeszę oddanych wyznawców. Bo Neville w interpretacji Hestona jest skrzyżowaniem Chrystusa z Jamesem Bondem. Boski pierwiastek manifestuje się przez zbawczą rolę jego krwi. Przyjmowanie przez wampiry serum nabiera charakteru symbolicznej eucharystii. Podobnie jak Chrystus, Neville jest kuszony przez diabła (Matthias) i ponosi męczeńską śmierć. Gdy włócznia ciśnięta przez Matthiasa trafia go w pierś, bohater w pozycji ukrzyżowanego Zbawiciela kona w fontannie, w której jego krew miesza się z wodą.

Niewątpliwie Bondowski aspekt osobowości Neville’a przejawia się z kolei w zamiłowaniu do ekskluzywnych gadżetów, bezlitosnym rozprawianiu się z przeciwnikami, nieskrywanym narcyzmie oraz słabości do płci przeciwnej. Wszak szorstkiemu urokowi pułkownikowa Neville’a nie jest w stanie się oprzeć nawet supertwarda wampirzyca Lisa (Rosalind Cash), będąca żeńskim odpowiednikiem detektywa Shafta.

Heston doskonale sprawdza się w rolach silnych i charyzmatycznych postaci. Do historii przeszły jego role w „Ben Hurze”, „Planecie małp” czy „Dziesięciorgu przykazaniach”. Podobny profil przedstawia w obrazie Sagala, kreując postać Roberta Neville’a na zmilitaryzowanego mesjasza ofiarującego w równym stopniu zbawienie, jak i bolesne potępienie. Ale oddając sprawiedliwość Hestonowi, należy zaznaczyć, że zupełnie przyzwoicie pokazał determinację bohatera w próbach „oswajania” chaosu. Dobrze ilustrują to sceny, w których Neville rozgrywa partie szachów z umundurowanym popiersiem. „Człowiekowi Omedze” zabrakło jednak niezbędnej cechy, charakteryzującej ten typ kina: napięcia. Pomimo obiecującego początku (świetne zdjęcia opustoszałej metropolii), z filmu błyskawicznie ulatuje nastrój egzystencjalnego lęku i zagrożenia na rzecz topornie przywoływanej symboliki oraz sztampowej, przekombinowanej fabuły. Pozostaje mieć nadzieję, że najnowsza wersja opowieści o ostatnim człowieku będzie bardziej udana. Po prostu – godna legendy, za którą stoi kawał historii amerykańskiej kultury.
„Ostatni człowiek na Ziemi” („The Last Man on Earth”). Reżyseria: Sidney Salkow. Scenariusz: Furio M. Menotti, William Leicester. Obsada: Vincent Price, Franca Bettoia. Gatunek: dramat / horror / sci-fi. USA / Włochy 1964, 86 min. „Człowiek Omega” („The Omega Man”). Reżyseria: Boris Sagal. Scenariusz: John William Corrington, Joyce H. Corrington. Obsada: Charlton Heston, Rosalind Cash, Anthony Zerbe. Gatunek: dramat / horror / sci-fi. USA 1971, 98 min.