ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (100) / 2008

Inga Iwasiów,

NIEPOKORNE PODMIOTY. PROZA LESBIJSKA (O LESBIJKACH) NA TLE...

A A A
Jedno jest niewątpliwe: IV RP spowodowała wzrost zainteresowania kulturą gejowską. Zauważyli to krytycy, niektórzy nawet piszą o „efekcie IV RP”, czyli swego rodzaju oporze nastawionych proemancypacyjnie środowisk, które przyjmują kolejne dyskusje panelowe, wystawy, powieści o tematyce homoseksualnej z dużą przychylnością. A jest tych zdarzeń, w tym powieści, niemało. W szkicu „Po Lubiewie” Dariusz Nowacki analizuje „Śmierć w darkroomie” Edwarda Pasewicza, „Berek” Marcina Szczygielskiego, „Ja, czyli 66 moich miłości” Bartosza Żurawieckiego. Dodajmy do tego „Zakręt hipokampa” Macieja Millera, „New Romantic” Michała Zygmunta, liczne tłumaczenia, na przykład „Ciotka Farhuma nie była dziwką” Yossi Avni. Dla każdego coś miłego, od campu po rozrywkowe wyciskacze łez, od zadumy nad tożsamością etniczną i seksualną, po ostrą erotykę. Nie ma co narzekać, że nie wszystkie te publikacje sięgają wyżyn literackich, w gruncie rzeczy normalizacja oznacza właśnie taki stan: obok prozy wybitnej musi pojawić się drobnica pisarska. Nie mogę jednak nie zadać pytania o to, czy podobne ruchy widać po stronie literatury lesbijskiej.

Zanim się nad tym pozastanawiam, muszę zauważyć, iż „efekt IV RP” oznacza także przesunięcie priorytetów z tematyki emancypacyjnej dotyczącej kobiet właśnie ku kulturze gejowskiej. Efekt ten będzie ulegał wzmocnieniu, ponieważ doktryna liberalna zakłada między innymi, iż równość nie jest tematem pierwszoplanowym, gdyż stymuluje ją rynek i ten wszystko załatwi. O ile więc PiS nie chciał z nami gadać o kobietach, bo wiązałoby się to z „roszczeniami feministek”, odnowieniem debaty o aborcji, kwestionowaniem prymatu Kościoła katolickiego nad doktryną społeczną państwa, PO nie będzie gadać, bo nie ma o czym. Miejmy nadzieję, że niechęć do publicznego omawiania zasad równości będzie owocowała wzrostem aktywności środowisk kobiecych oraz sztuki kobiecej. Nie jest to jednak pewnik, raczej przesłanka. Tymczasem, ponieważ „homofobia po polsku” to o wiele za dużo na wrażliwość myślącego człowieka, zaangażowanie w kulturę gejowską wydaje się odruchem przyzwoitości. Nastawienie widoczne w dyskursie publicznym wpływa znacząco na dyskurs krytyczny, ale i na samą literaturę. Choć nie można mówić o kompletnej zapaści sprawy kobiecej, ukazują się książki autorek deklarujących feminizm, dalekie od żenujących popisów neokonserwatywnego schematyzmu, nie stanowią one najważniejszych wydarzeń literackich, nie są przesadnie głośno dyskutowane. Chyba, że da się je przeczytać jako „ogólnoludzkie” i pochwalić za brak „ideologii”. Literatura feministyczna znajdowałaby pod dostatkiem tematów i problemów estetycznych, jednak autorki mają inne priorytety i trudno im się dziwić. Te, które uparcie trzymają się horyzontu emancypacyjnego, nie mogą liczyć na zrozumienie. Krótko mówiąc: nie ma dobrej atmosfery dla feminizmu, nie ma też wielu autorek/autorów gotowych na krucjatę w imię wartości. Pisać trzeba tak, żeby sprzedać, a ludzie nie będą czytać tych jakichś histerycznych, nieprzyjemnych głupot. Jednak są czytelnicy, którzy oczekują od literatury czegoś innego, niż ma im do zaoferowania rozrywkowy rynek książki (wierzę w to trzy dni w tygodniu). Z ich życzliwego zainteresowania korzystają przedstawiciele literatury gejowskiej. Jednym słowem: parytet „innych” na gejowskiej stronie boiska, przynajmniej chwilowo.

Pewną próbką tego stanu jest nr 7/2007 pisma „Secesja”, wydawanego przez Forum Polsko-Austriackie, poświęcony erotyce. Najwięcej tekstów dotyczy w nim społecznych i artystycznych dylematów, jakie odczuwają homoseksualiści. Kobiety, ich seksualność, reprezentowana jest marginesowo i problematyzowana raczej jako dramatyczna niż afirmatywnie. Podsumujmy: stopniowanie dyskursów emancypacyjnych, postępowych, lewicowych wygląda następująco: geje, inni społecznie wykluczeni, kobiety. Czy w tym ciągu pojawiają się lesbijki, czy można zaobserwować wzrost zainteresowania problematyką ich tożsamości i artystycznej ekspresji? To pytanie kłopotliwe, trzeba by wrócić do starych dylematów (oczywiście, starych tam, gdzie dyskusja się odbyła) i ustalić, czy lesbijkom bliżej do heteroseksualnych kobiet czy do gejów. Z wystąpień Izabeli Filipiak, jeszcze na łamach warszawskiej „OŚKI” i potem w internecie, wynika, że lesbijkom do heteroseksualnych kobiet bardzo daleko, może więc urodzaj na gej-story oznacza urodzaj na les-story? Nie, przynajmniej nie wydaje mi się. Dlaczego?

Na pewno brakuje w literaturze po 1989 roku mocnej pozycji coming-outowej, takiej, jaką było „Lubiewo”, przyciągającej uwagę szerokiej publiczności literackiej. Podobnej roli nie mogły odegrać teksty Filipiak, w podglebiu modernistyczne i mimo otwartych deklaracji pisarki reprezentujące przede wszystkim tematykę zranienia i traumy, ponad którą tak brawurowo wyskoczył Witkowski. Oczywiście, ta różnica jest najlepszym odzwierciedleniem różnicy społecznego umiejscowienia gejów i lesbijek, oddaje ich z gruntu różne historie, stopnie symbolicznej niewidoczności. Trudno wyobrazić sobie w dyspozycji jakiejkolwiek pisarki podobną środowiskową mitologię codzienności i podobnie długą listę literackich nawiązań, po jakie sięga Witkowski. „Przygoda w nieznanym kraju” Anieli Gruszeckiej, hipotetyczna miłość bohaterek, to niewiele, zwłaszcza że zapożyczenia u Virginii Woolf (cudowne fragmenty „Pani Dolloway”) są w niej ewidentne. Wydaje się, że miłość lesbijska najlepiej wyraża się przez takie konstrukcje narracyjne, które mają status fantazji i w tym widać związki ze wspomnianymi Gruszecką/Woolf. Obyczajowe powieści o spełnieniu, dla przykładu autorstwa Ewy Schilling, trzeba widzieć jako duży krok naprzód w sprawie reprezentacji nieheteronormatywnych kobiet. „Głupiec” tej pisarki jest zresztą także próbą zastosowania narracji, którą można odnieść do modernistycznej i awangardowej tradycji: brak wielkich liter i emocyjna interpunkcja wiodą, niestety powierzchownie, do arcywzoru Woolf.

Powiedzmy jednak otwarcie: „Głupiec”, ale i „Absolutna amnezja” i „Madam Intuita” Filipiak, nie są dziełami przełomowymi, które by wydobyły literacką postać lesbijki z szafy i z marginesu głównonurtowej sztuki. Idzie bowiem o te dwie przesłanki, dwie sprawy do załatwienia jednocześnie: uwyraźnienie podmiotu, w imieniu którego się mówi, oraz o sztukę. Jestem zwolenniczką teorii równowagi, nie potrafię sprowadzić zadań literatury do skuteczności misji społecznej, ale bez oddziaływania społecznego nie dostrzegam sensu w blasku niedefiniowalnego pojęcia literackości. Na pojęcie to zaś składa się między innymi aktywny stosunek do tradycji i innowacyjność. Mamy więc podstawowe, konieczne komponenty: odpowiedź na świat wokół nas, reprezentacja zmarginalizowanej podmiotowości, twórcza gra z innymi tekstami oraz to coś, czego nie mógłby dać nikt inny, czasem obecne w niekonsekwencjach, pęknięciach i brakach, czasem będące objawieniem. No więc takiej prozy lesbijskiej w Polsce nie ma. Czy „Lubiewo” spełnia tak zarysowane kryteria? Zbliża się do nich, na pewno. Ale kobiece „Lubiewo” jest niemożliwe nie dlatego, że nie ma utalentowanej kandydatki na autorkę takiego dzieła. Siatka uwarunkowań w porównaniu z mężczyznami i ich tradycją jest drastycznie inna, nie daje wobec tego kontekstu do zaistnienia powieści, która mogłaby spełnić oczekiwania „niebranżowego” odbiorcy.

Jednak pewna zmiana ilościowo-jakościowa ma miejsce. Nie wiadomo jeszcze, co oznacza, ale lesbijka stała się postacią często spotykaną, może nawet niezbędną literaturze kobiecej. Co prawda epizody nieheteronormatywne można było znaleźć i wcześniej, ale ich konstrukcja bywała taka, jak w powieści Anny Bojarskiej „List otwarty do królowej Wiktorii”, gdzie seks z kobietą opisany został zgodnie z męskocentryczną, voyerystyczną kliszą, jako podniecająca próba dotknięcia powodowana ciekawością. W literaturze ostatnich lat łatwiej spotkać lesbijkę, co przeczyłoby całemu mojemu wywodowi, jednak to spotkanie nie oznacza jakiegoś spektakularnego przesunięcia. Przeciwnie: pokazuje ograniczenia i problemy. Przykładami niech będą dwie, bardzo różne, prozy i autorki, bliskie sobie pokoleniowo. Idzie o Grażynę Plebanek, zwłaszcza jej powieść „Przystupa”, oraz Monikę Mostowik, zwłaszcza „Wyrzuty” i będące w przygotowaniu „Histeryjki o Maj”.

Powieść „Przystupa”, bardzo dobrze przyjęta i szeroko skomentowana jako ważna narracja o emigracji kobiety, epizodycznie wprowadza postać lesbijki. Przypomnę: Przystupa to nazwisko enigmatycznej bohaterki, dziewczyny ze wsi, która w pewnym momencie postanawia wejść w świat, szuka pracy najpierw w Warszawie, potem – namówiona przez artystkę-pracodawczynię – udaje się do Szwecji, gdzie czekają na nią liczne przygody opowiedziane w łotrzykowskim stylu. Powieść nie oszczędza środowiska polskiej emigracji, ale i nie chwali stylu życia Skandynawów. Charakterystyczną i niepokojącą cechą tej krytycznej wizji jest milcząca postać pierwszoplanowa. Nie przekonuje mnie ta konstrukcja do końca, bowiem – wbrew temu, co o niej czytałam w recenzjach i wywiadach z Grażyną Plebanek – nie można nie zauważyć, że świat za Przystupę opowiada zewnętrzna wobec niej narratorka. Jeśli więc jest ona tym kobiecym łotrzykiem, tą super-sprzątaczką rzeczywistości, w gruncie rzeczy powieść reprezentuje nie jej, lecz narratorki sposób widzenia tego położenia. To spora różnica dla mnie, wyczulonej na „demokratyczne” prezentacje inności. Jednak właśnie taka konstrukcja postaci – opowiadanej z pewnego dystansu obecnego choćby w niepokojąco brzmiącym nazwisku i w braku imienia – okazuje się ważna także dla wątku lesbijskiego.

Niespełnioną lesbijką w powieści jest lekarka z Polski, u której Przystupa sprząta w ostatniej odsłonie pobytu na szwedzkiej emigracji. Scharakteryzowana jako samotna dziwaczka, snująca jakieś niepotrzebne opowieści o swoim życiu, proponuje dziewczynie lokum, gdy ta traci miejsce na polowym łóżku w mieszkaniu stanowiącym swego rodzaju komunę sprzątaczek z Polski. I tu wybrzmiewa słynne milczenie Przytupy. Kolejny rozdział kończy się bowiem propozycją pomocy i wprowadzeniem do mieszkania lekarki, która nie ukrywa, iż zamierza skonsumować związek, na co nie zdobyła się nigdy, kochając kobietę. W ten sposób wykorzystywanie seksualne, na jakie „sługa” jest narażona ze strony mężczyzn w domach, gdzie sprząta, zostaje wzbogacone o przypadek szczególny, bo kobiecy. Czy Przystupa ulega? Nie wiemy, chociaż wiemy, że z poprzednim „panem” oglądała filmy porno, a z kolejnym straci dziewictwo. W tej antologii seksualnej ekonomii wątek lesbijski, groteskowo zarysowany, pozostaje jedynym niewypowiedzianym. Groteskowość zaś zostaje wzmocniona ciągiem dalszym, w którym dowiadujemy się, że lekarka po wyprowadzce bohaterki rozwieszała w okolicy miłosny list gończy, nawołujący ukochaną do powrotu. Lesbijka, nie da się ukryć, jest figurą raczej żałosną, śmieszną, choć nie waha się sięgać do „męskich” prerogatyw pana-pracodawcy-kochanka. Śmieszność wzmaga i to, że lekarka jest „nieskończoną” lesbijką, a więc jej zainteresowanie dziewczyną ma charakter kompensacyjnego eksperymentu, podjętego w chwili, gdy heteroseksualna biografia dobiegła końca po śmierci męża i wejściu w samotną starość. Tak czy owak, lesbijka u Plebanek to dziwaczka, a stosunek protagonistki do niej zamknięty został w szczelnym niedopowiedzeniu. Na temat kobiety Przystupa milczy do tego stopnia, że nie pomaga jej w przełamaniu tego milczenia obecność wszechwiedzącej narratorki.

W prozie Moniki Mostowik nie ma mowy o zdystansowanym, krytycznym czy groteskowym portretowaniu kobiet. Pozostajemy bliżej bieguna Gruszeckiej/Woolf, w kręgu oddziaływania koncepcji, iż miłość lesbijska stanowi zaproszenie bohaterki do samej siebie, że „ta druga” to nie ktoś obcy (jak mężczyźni), lecz dramatyczne wcielenie „ja”, zwierciadlane, bliźniacze, zamieszkujące podświadomość. Zakaz miłości, stawiany przez otoczenie i przez zintegrowaną nadzorczynię, oddziela bohaterki od siebie i traumatyzuje ich relację. Jednak w kolejnych opowieściach kobiety podejmują wysiłek „dostania się do siebie”, dotknięcia swego/jej ciała, pokonania barier. Epizody te rzadko mają miejsce w realistycznie zarysowanej przestrzeni współczesności, chociaż ich źródłem bywa współczesny konflikt męskości i kobiecości. Niewątpliwie proza Mostowik może zostać zaliczona do nurtu tożsamościowego, ale zarazem trudno rozstrzygnąć, czy prokobieca tożsamość jest w niej stymulowana trudnymi relacjami z mężczyzną, czy też stanowi docelowy stan skupienia.

Wymieniłam dwa przykłady funkcjonowania wątku lesbijskiego w prozie, która nie jest „coming-outowa”. Warto zauważyć, że oba korzystają twórczo z tradycji pisarstwa kobiecego: Grażyna Plebanek sięga po motyw służącej, charakterystyczny dla prozy i dramatu dwudziestolecia międzywojennego. Monika Mostowik reaktywuje wzór traumatycznych dociekań tożsamościowych charakterystycznych dla modernistycznej sztuki kobiet. Jednak, jak sądzę, status kobiety kochającej kobiety w ich prozach jest także wypadkową dyskursów współczesności, które mają dla lesbijek dramat niewyrażalności lub groteskową gębę.

Oczywiście, przykłady podane tu nie są jedynymi, ale nawet starannie sporządzony katalog motywów lesbijskich nie okazałby się równie obszerny, jak stymulowany ideologią IV RP katalog próz gejowskich. Wydaje się, że radykalna obecność lesbijki nastąpi nieprędko, jednak radykalna nieobecność też nie jest możliwa. Cieszmy się, bo nic tak dobrze nie robi literaturze, jak obecność niepokornych, problematycznych podmiotów.