ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (101) / 2008

Inga Iwasiów,

JEDNAK LITERATURA

A A A
Felieton
„Katyń” nie dostał Oscara, co nie stanowi dla mnie wstrząsającej niespodzianki, chociaż Agnieszka Holland ujawniła w wywiadzie, iż w ogóle ten Oscar dla filmu nieanglojęzycznego to, szczerze mówiąc, geriatryczna ruletka (chyba na wypadek, gdyby starszy kolega statuetkę dostał). Czyli nie ma czym się przejmować, ja zresztą nie jestem zwolenniczką tego filmu. Pouczające natomiast, i to w sprawie niepomiernie istotniejszej od jakichkolwiek nagród, są wpisy na wszelkich forach, gdzie się sprawę wałkuje. Potwierdzają one naszą wzajemną, polską nieżyczliwość oraz pilną konieczność wprowadzenia jakiejś polityki edukacyjnej w nauczanie historii, lecz przede wszystkim są antologią polskiego antysemityzmu. Onegdaj na pewnej warszawskiej konferencji pewna zasłużona uczona spierała się ze mną w tej kwestii, podkreślając, że niedopuszczalne jest mówienie o „polskim” antysemityzmie. A ja wiem swoje i jestem pewna, że na rodaków można liczyć. Jasne, świat w ogóle pełen jest ksenofobii, rasizmu i głupoty, jednak nasza polska marka interesuje mnie najbardziej. No i przy okazji Oscara można przeczytać poradę udzieloną „panu Wajdzie”, żeby zrobił film o Żydzie, a zgarnie nagrodę. Dowiemy się także, że „wiadomo”, co, kto i dlaczego w tych USA. Że Żydki sobie nagrody za filmy o „rzekomym” ofiarach. No więc żaden normalny człowiek by czegoś takiego nie napisał, a jednak fora, w tym na portalach poświęconych filmom (czyli zakładających jakąś szczątkową formę życia kulturalnego) pękają od prymitywnej nienawiści. I w dodatku napędzają mnie do tegoż samego, bo tak szczerze nienawidzę tej polskiej obrzydliwości, że staję się złą kobietą. Tyle na marginesie wielkiej dyskusji przy okazji książki Tomasza Grossa, w której to dyskusji najbardziej światli przedstawiciele narodu twierdzili, że właściwie z tym antysemityzmem to przesada.

Jednak ja właściwie na inny temat. Otóż Oscara nie dostała też „Pokuta”, a właśnie byłam na tejże w kinie. Prawdę mówiąc, ten mój pobyt nie był pokutny, przeciwnie. Poszłam, bo kolega z pracy (a robię, wiadomo, w literaturoznawstwie), nieco zakłopotany opowiadał mi o znaczeniu zdania „chciałbym całować twoją gorącą, mokrą cipkę”. Zdanie istotnie kluczowe, jednak – wbrew twierdzeniom mojego uczonego kolegi – nie wraca refrenicznie w całości obrazu, zostaje wprost wypowiedziane jednokrotnie. Czyli tego typu zdań mamy deficyt, nawet fachowcy chcą ich rozmnożenia, niejako „nadprodukowują” ich podaż w celu zaspokojenia własnego, powiedzmy, popytu.

Choć film mógłby trwać dłużej (ale np. „Uwaga, pożądanie” trwa jednak o kwadrans za długo, zwłaszcza po coca-coli), podoba mi się bardzo, prawdopodobnie dlatego, że analizuje moc i znaczenie literatury. Poza tym analizuje też straszność dorastających dziewczynek. W czytanych przeze mnie recenzjach znajdowałam taką oto rekonstrukcję źródeł dramatu: nastoletnia bohaterka oskarża o gwałt dokonany na innej nastolatce, gościu w domu, młodego protegowanego rodziny, syna gosposi, ponieważ wydaje jej się, że ten wcześniej nastawał na cnotę jej siostry. Krótko mówiąc, fałszywa interpretacja pożądania każe oskarżyć niewinnego mężczyznę. Jestem pewna, że chodzi o coś innego: dziewczynka oskarża z zazdrości, nawet jeśli motywacja jej samej wydaje się niejasna. Ponieważ nie może skupić na sobie uwagi młodego mężczyzny, ponieważ to innym (siostrze) zdarzają się ekscytujące chwile, niszczy obiekt niedawnej miłości. Moje czytanie motywacji bierze się z przeświadczenia, iż dziewczynki nie są niewinne. Potwierdza to zresztą motyw związku pomiędzy nastolatką a gwałcicielem, od pierwszej sceny wyglądającym na seksualnego agresora i znajdującym porozumienie (od pierwszego wejrzenia, może tak wygląda miłość) z wybranym obiektem. W drugiej części filmu następuje ślub tych dwojga, ale nie możemy być pewni, czy „naprawdę”, czy w powieści pisanej przez oskarżycielkę jako odkupienie. Bez względu na to, czy mamy do czynienia z faktem, czy fikcją, prawdą czy fantazją (zniesienie tej dystynkcji i sam akt opowiadania o tym jest tematem filmu), dziewczynki wychodzą za mąż za dorosłych facetów, z którymi miewają niedozwolone stosunki; nawet za gwałcicieli. Ten wątek, pogłos „Lolity”, wydaje mi się bardzo interesujący, także dzięki swej nierozwiniętej formie, dzięki mgławicowemu istnieniu w filmie.

Ale najważniejsza jest oczywiście literatura i pytanie o jej moc. O to, czy potrafi coś odkupić, wynagrodzić, znieść. Trudno, żeby było inaczej w adaptacji dzieła literackiego, ale miło brzmi na tle strategii uprawianych przez samych literaturoznawców od lat, a mających na celu udowodnienie, iż literatura to przeżytek. Zwłaszcza zaś tak stawiany jej problem: pocieszenie, odkupienie, kłamstwo służące ocaleniu piszących, itd.

Tego samego dnia, kiedy byłam na „Pokucie”, Canal+ pokazał „Życie na podsłuchu” (obejrzałam sobie drugi raz), a poza tym skończyłam w nocy czytać „Nowe życie” Orhana Pamuka. Jednym słowem zrobiłam sobie dzień literatury. Bo (w nieco, przyznaję, naiwnym) finale „Życia...” międzyludzkie porozumienie dokonuje się za pośrednictwem książki. W ogóle reaktywacji podlega mit czasów niewoli, także komunistycznej, mówiący, iż wszystko można zrobić, by ocalić literaturę. Tak więc nawet jeśli bohaterowie wiele stracili, zyskaliśmy powieść na ten temat. Albo inaczej: jedyne, co możemy robić, to opowiadać. Brzmi banalnie i znajomo? Jasne, a jednak mówienie tych oczywistości, jeśli nie podrzuci się do przypisów jakiegoś Rorty’ego czy Attridge’a, jest objęte zakazem. Nie wypada mówić takich rzeczy jak: kocham literaturę, żyję dzięki literaturze, nie odrywam ciała ani na moment od papieru, bo przestałabym istnieć. Z drugiej strony za pisanie takich rzeczy, oczywiście w sposób skomplikowany i wyszukany, można dostać nawet Nobla, vide Pamuk, który zawsze o tym pisze. „Nowe życie” jest także powieścią o opętaniu pewną powieścią, prowadzącym do zaskakujących zdarzeń w „rzeczywistości”. Bohater, nieco dla mnie jednak zbyt typowo męski w wersji „ja się umartwiam, piję i rozpamiętuję, a żona sobie poradzi” (chociaż sposób, w jaki to wyraża, udowadniając, że bohater-autor zrobił, jak inni w jego wieku, zwykłe „bęc”, zasługuje na poluzowanie podejrzliwej feministycznej perspektywy), żyje ideą literatury – nawet, gdy się przekona, że książka będąca impulsem „opętania” nie jest dziełem wybitnym. Właśnie, rzecz w gotowości, w czytelniczce, w miłości, niekoniecznie w dziele.

Oczywiście bez przesady, mamy na myśli prawdziwą literaturę, żadnych kompromisów, żadnych odmieniających życie produktów czekoladopodobnych.

No więc związek „książki” z „życiem”, „pokuty” z „pisaniem”, a wszystkiego tego z czytaniem pojawił się w moim życiu w tygodniu, gdy Akademia przyznaje Oscary i zaświecił tak mocno, że hej, porzuciłam tak zwane życie, tak zwaną teorię literatury i postanowiłam czytać do upadłego, aż stracę przytomność. Wtedy zacznę pisać. A potem jeszcze obejrzę parę filmów o strasznych, najchętniej o strasznych dziewczynkach i zakazanych formach zbliżeń.