ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (101) / 2008

Marta Lisok,

MIEJSCE NIEPRZEZROCZYSTE

A A A
Na drzwiach Otwartej Pracowni urządzonej w dawnym warsztacie narastają, jak nietypowa prostokątna huba, ksera zaproszeń na kolejne wystawy. Organizatorzy nie zwykli ich zrywać, pozwalając, by pęczniały jak na drożdżach. Dalej, za drzwiami galerii rozciąga się tajemniczy mikrokosmos, który – za wyjątkiem dni wernisaży – pozostaje pogrążony w absolutnym bezruchu.

Galeria przy ul. Dietla, na krakowskim Kazimierzu to miejsce zawieszone w czasie. Jej pachnące stęchlizną sale tworzą przestrzeń, gdzie kiełkują abstrakcje. Wystawy skoncentrowane są najczęściej na problemach światła, emanacji, hermetycznych dociekaniach na temat istoty realności, idei matrycy. Już samo miejsce zakłada pewną niszowość, peryferyjność działań. Jak stwierdził Jerzy Hanusek: „prawie w ogóle nie pokazywaliśmy sztuki mocno ekspresyjnej, publicystycznej, zaangażowanej. Jeśli coś było kojarzone jako modne – odchodziliśmy od tego”. Otwarta Pracownia to struktura nieprzezroczysta nadająca niepowtarzalny szlif temu, co prezentowane jest w jej katakumbowym wnętrzu. Obdrapane ściany, obłażący z tynku mur przy wejściu, absurdalne napisy ostrzegawcze umieszczone w nietypowych miejscach składają się na estetykę zaniedbania wkradająca się w przestrzeń galerii, w jej prowizoryczność. Jak zauważa Krystyna Czerni z tekstów towarzyszących kolejnym prezentowanym tam wystawom można wypisać powtarzające się jak mantra słowa: prostota, lapidarność, ascetyzm formalny, dyscyplina, rygoryzm, powściągliwość, wyrazistość, uroda w pierwotnej postaci.

Kwintesencją emblematycznej, zwięzłej formalnie sztuki spod znaku Otwartej zdają się być ziemiste, spłowiałe ćwiczenia geometryczne pędzla Ignacego Czwartosa oraz surowe obrazy Bettiny Bereś, która na płaskim, najczęściej jednobarwnym tle ustawia pojedyncze, wysłużone przedmioty codziennego użytku: miski, dzbanki, czajniki, wanny. Wyczuwa się, że artystów urzekła redukcja, estetyka ikony. Powaga portretów trumiennych i cień mistrza Nowosielskiego przysłania kompozycje Czwartosa, jego mroczne wizje wyniszczonego, poukładanego w pasach, świata. Bettina zatapia przedstawiane przedmioty w formalinie uodporniającej na upływ czasu, nobilituje je, pozwalając im wkraść się na pierwszy plan swoich obrazów, mimo ich toporności i zwyczajności. Wszystkie dzbanki i garnki zdają się być malowane dla „czystej przyjemności autorki”, która jak mówi, nawiązując do ostatnich słów powiastki filozoficznej Woltera, „zimie maluje w swojej pracowni urządzonej w piwnicy, a w lecie uprawia ogródek”. Przestrzeń Otwartej Pracowni zdaje się być najdoskonalszym miejscem do prezentacji tych ascetycznych płócien. Z właściwym jej brakiem typowej, galeryjnej sterylności, ciemnymi zakamarkami, zakurzonymi schowkami, schodkami i przejściami, pomimo białych ścian, które wydają się jedynie prowizorycznie pobielone, staje się przeciwieństwem white cubu. Działania stowarzyszenia związanego z funkcjonalizowaniem Otwartej wydają się prekursorskie wobec dążeń do wprowadzania sztuki w przestrzenie postindustrialne, wyprzedzały falę mody na lofty i galerie w ruinach fabryk, na opustoszałych dworcach czy nieczynnych kopalniach. Surowość i zgrzebność jest odpowiednim ekranem, na tle którego kolor, kształt i faktura podlegają intensyfikacji. Abstrakcja paradoksalnie zdaje się dobrze komponować z odrapaniem i niedoczyszczeniem. Działa na widza jeszcze mocniej, kiedy spojrzy się na nią bez przygotowania, wchodząc prosto z ulicy. Właśnie ta bezpośredniość, wyczuwalny brak blichtru, zadęcia i komercyjnej rywalizacji buduje w Otwartej swobodną atmosferę, dając przykład wystawiennictwa, które rodzi się z autentycznej potrzeby samych twórców.



Stowarzyszenie Otwarta Pracownia powstało wiosną 1995 roku. Grupa artystów wynajęła wtedy zdewastowany lokal przy ul. Św. Katarzyny 2. Przez dwa lata mieściła się tam niekomercyjna galeria i schronisko dla kilku bezdomnych malarzy. Później siedziba została przeniesiona do dawnej stolarni przy ulicy Dietla 11. Śledząc losy Otwartej Pracowni można natknąć się na chroniczny brak środków, dotacje przypominające jałmużny, co w połączeniu z bezinteresownością jej twórców, pozwala kojarzyć tę grupę artystów z jakimś mistycznym bractwem o romantycznych korzeniach, szlachetnych celach i utopijnych wizjach. „Odmienność Otwartej Pracowni, polega na tym, że powołana zostaje nie w oparciu o lokalnie zdefiniowaną wizję sztuki, ale przy pełnej świadomości, że w sztuce panuje stan głębokiej niepewności i dezorientacji, nawet co do pytań dla niej podstawowych. Otwarta Pracownia nie przedkłada a priori jednych mediów ponad inne, jednej koncepcji sztuki ponad inną. Na tym polega jej otwartość. (...) Otwarta Pracownia nie pokazuje sztuki, bo sztuka jest abstrakcyjnym pojęciem, którego nie sposób pokazać. Otwarta Pracownia pokazuje prace.”, pisze w manifeście z 1995 wieloletni prezes galerii Jerzy Hanusek.

Niedawno na ścianach Otwartej Pracowni pojawiły się czarne sylwety ryb. Ich ciężkie granitowe ciała celowały w niebo, w ziemię lub po prostu płynęły przed siebie. Autor, Staszek Koba, przywiązując ogromną uwagę do materiału i faktury, dokonał kolejnego aktu syntezy, kondensując materię, która stała się tym samym czarną dziurą wsysającą w siebie wszystko, co pojawia się wokół. W prostocie, jaka emanuje wszystkich wcześniejszych prac Koby, można dopatrywać się rysu charakterystycznego dla malarstwa społeczeństw pierwotnych, aborygeńskiego stylu rentgenowskiego czy magicznych rytuałów kosmogonicznych. Artysta niczym szaman wybiera to co najistotniejsze dla oddania samej istoty, w swoich powiększonych pieczątkach z ziemniaka zaklina świat, wkładając wszystko „na swoim miejscu”, dokładnie tam, gdzie spodziewamy się to odnaleźć. Jerzy Hanusek w odniesieniu do jego twórczości pisze o obrazach – amuletach, totemach czy fetyszach. Dalsze tropy wypływają samoistnie: magiczna moc konstruktywistycznej zwięzłości, ryby – drogowskazy, latająca ryba jako przepowiednia śmierci z filmu Emira Kosturicy „Arizona Dream”.

Sztuka rodem z Otwartej Pracowni nie ma szansy oddziaływać w miejscach gwarnych, potrzebuje gęstej ciszy, kroków na podwórcu, trzepotu skrzydeł gołębi w cieniu kamienic. Wbrew temu, co deklarują członkowie stowarzyszenia, prezentowane tam prace łączy bardzo wiele, są jakby trochę z boku głównego nurtu, wyciszone, staroświeckie, przy tym niezwykle eleganckie. Przewidywalność działań Otwartej Pracowni, plemienność i rytualność jej działań, przypomina bezpieczną przystań, można niemal obstawiać co się w niej znajdzie czy kogo zastanie.

Bezpośrednio po wystawie Staszka Koby, Miho Iwata wykonała w galerii kolejną z cyklu solowych improwizacji butoh, zatytułowanych „Tysiąc snów”, które są wystąpieniami bez dodatkowych efektów świetlnych i dźwiękowych, przy wykorzystaniu miejsca i atmosfery zastanej przestrzeni. Tworzona przez nią hipnotyczna sztuka jest artykulacją wibracji, napięć i emocji, ulotnym efektem relacji konstruowanych pomiędzy ciałem artystki a otoczeniem, być może biorące swój początek na studiach architektury w Kioto. Miho nazwała jeden z ostatnich transowych spektakli utsusemi, odnosząc go do określenia używanego na przeźroczystą łuskę cykady, w sztuce japońskiej symbolizującej przemijalność, daremność i kruchość. Ubrana w białą tunikę Miho tańczy w deszczu. Pole po jej skupionej improwizacji nieuchronnie zajmie echo i martwota. Do czasu następnego wernisażu tylko wytrawni znawcy sztuki będą zapuszczać się w te senne, kazimierskie slumsy. Enklawa Otwartej pogrąży się w zwykłym letargu.

Otwarta Pracownia, Kraków, ul. Dietla 11 .