ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (103) / 2008

Robert Ostaszewski,

DROBNOUSTROJE RODZAJU LUDZKIEGO

A A A
„Jak zwał, tak zwał, tak czy owak zwał” – pisał być może całkiem proroczo Sławomir Shuty w powieści, której tytuł łatwo wydedukować, wczytując się w zacytowane przeze mnie zdanie. Zanim sięgnąłem po nową powieść autora „Bełkotu” zastanawiałem się, czy przypadkiem tak czy owak nie pozostanie po nim właśnie jedynie wydany w 2004 roku „Zwał”. Oczywiście – w literaturze, bo znając pomysłowość Shutego i umiejętność poruszania się po rozmaitych dziedzinach sztuki, można mieć nieomal pewność, że będzie próbował zaistnieć i pozostawić po sobie coś trwałego, niepoddającego się zapomnieniu także w innych obszarach swojej działalności. Czemu właściwie dręczyła mnie ta wątpliwość? Bo prawdę powiedziawszy poza „Zwałem” Shuty nic szczególnego w prozie do tej pory nie zdziałał. Można narzekać na najbardziej znaną powieść krakowskiego prozaika (i wielu tak robiło), można sugerować, że zaistniała tylko i wyłącznie dlatego, iż swoje pięć minut (a może nawet mniej) miała akurat tzw. proza zaangażowana - nie zmienia to jednak faktu, że zaistniała i to mocno. A jak wyglądało życie po „Zwale”? Shuty odkurzył stare opowiadania, dodając do nich garść nowych („Cukier w normie. Z ekstrabonusem”), wydał „Produkt polski”, bawił się w robienie komiksów („Ruchy” przygotowane z Julianem Tomaszukiem), kręcenie filmów czy działania plastyczne. Na dobrą sprawę dopiero najnowsza powieść, zatytułowana “Ruchy”, miała dać odpowiedź na pytanie, w jakiej formie jest Shuty-pisarz i czy można spodziewać się po nim jeszcze czegoś bardziej frapującego niż „Zwał”.

Właśnie – „Ruchy”. Ten tytuł wykorzystał Shuty nie pierwszy, nie drugi, lecz trzeci już raz. Oprócz wspomnianego przeze mnie komiksu tak samo nazwał tekst, który wszedł do antologii „Trafieni. 7 opowiadań o AIDS”. Przyznam szczerze, że gdy dowiedziałem się, jak pisarz zamierza nazwać nową powieść, zaniepokoiłem się mocno. Dlaczego? Bo poprzednie produkty opatrzone tytułem „Ruchy” były wręcz fatalnej jakości. Zaniepokoiłem się jeszcze bardziej, gdy po przejrzeniu powieści zauważyłem, że jest ona rozwinięciem pomysłu opowiadania “Ruchy”. Dla tych, którzy nie trafili na „Trafionych”, wyjaśnienie: Shuty w opowiadaniu przedstawił, rozgrywającą się w scenerii podrzędnej knajpy, historię damsko-męskich powikłań, towarzyskiego danse macabre, ponurego, bo z AIDS w tle. Wprawdzie w powieści autor robił, co mógł, aby uatrakcyjnić ten pomysł: urozmaicił język, skomplikował rysunek postaci, zgrzebny realizm doprawił sporą dawką przewrotnej groteski... Ale...

Ale po kolei. Do tej pory Shuty, opisując przygody blokowiskowych Kiepskich, sfrustrowanej młodzieży i zgnębionych pracowników korporacji, posługiwał się głównie konwencją realistyczną, jedynie od czasu do czasu dorzucając jako swoisty ekstrabonus motywy groteskowe. W „Ruchach” jest inaczej, autor wprowadził do powieści zdecydowanie więcej groteski i specyficznego humoru; chociaż są to groteska i humor skądinąd już z dokonań Shutego znane, dokładniej: z dodawanych swego czasu do pisma „Ha!art” „Batonów”, zebranych później w tomie „Produkt polski”. Akcja nowej powieści krakowskiego pisarza rozgrywa się w miasteczku, którego centrum wyznacza zapuszczony park z zasyfiałą sadzawką (chociaż jest tam również epizod rustykalny, bo dwójka bohaterów stara się zbudować swój mały prywatny raj w podgórskiej wiosce, ciesząc się seksem na świeżym powietrzu, zbieraniem ziół i grzybów). Może zresztą z tym miasteczkiem przesadziłem, bo na dobrą sprawę bohaterowie pojawiają się głównie w parku, knajpie oraz kilku mieszkaniach, gdzie zazwyczaj oddają się szeroko rozumianej konsumpcji. Shuty przedstawia historię kilkunastu bohaterów, trzeciorzędnych aktorów, drobnych pijaczków, ciem barowych, życiowych rozbitków, ludzi, którzy chcieliby dokonać czegoś, właściwie czegokolwiek, albo po prostu zabić dotkliwą nudę, ale nie bardzo wiedzą, jak to zrobić. Co więc robią? Przesiadują w knajpie, popijają rozmaite alkohole, imprezują, uprawiają seks z kim popadnie, aranżują dziwaczne sytuacje. Pozostają w ciągłym, nerwowym ruchu, poszukując sensu, jakiegokolwiek celu, do którego warto by było dążyć, ale jedynie powiększają chaos świata, w który zostali wrzuceni. Ich losy splatają się i rozplatają, tworząc skomplikowaną mozaikę zdarzeń. Chociaż – nie, „mozaika” to nie jest dobre określenie, bo konotuje pewną trwałość. Bohaterowie Shutego są raczej niczym drobnoustroje i inne żyjątka poruszające się bezładnie w oglądanej pod mikroskopem kropli wody z kałuży. Zresztą cały wykreowany w powieści świat przypomina brudne, mętne bajoro. Bohaterowie pozostają w ciągłym, nerwowym ruchu, emocjonalnym dygocie, co podkreślać ma pewnie fragmentaryczny, rozedrgany tok narracji, składającej się z niewielkich całostek fabularnych. O czym one traktują? Przede wszystkim o „tegowaniu” (czytaj: seksie), jak chociażby rozdzialiki „Kilka opowieści o tegowaniu” czy „Delikatny i wrażliwy chłopiec”, rozmaitych „lokalnych rytuałach” związanych z zabawami przyjemnymi a niepożytecznymi w knajpie (choćby „Dancing pośród kartofliska” czy „Lokal”), powikłanych damsko-męskich związkach (na przykład cykl „Najpiękniejsze miłosne ballady”). Spora część z nich ma charakter – posłużę się frazą z powieści – „zwietrzałych humoresek o wyraźnie ludowym zacięciu”, prezentując mocno specyficzny rodzaj dowcipu. Shuty opowiada między innymi o problemach, jakie wyniknąć mogą z intymnego kontaktu z kobietą, której śmierdzą stopy („Trzpiotka o trącących girach”), wątpliwościach jednego z bohaterów, który nie wie, czy korzystając z publicznego natrysku, może zdjąć slipy („Dylematy”) czy o opiewanych nie raz i nie dwa urokach onanizmu („O męczeniu gamonia i innych potwierdzonych oczywistościach”).

Może wydawać się, że piszę o powieści Shutego z przekąsem, ironicznie. Nic z tych rzeczy. „Ruchy” mają lepsze i gorsze momenty, choć – jak na mój gust – tych drugich jest więcej. Główny problem z nową powieścią krakowskiego pisarza jest taki, że na dobrą sprawę nie za bardzo wiadomo, o czym ona jest, ku czemu zmierza. Ot, karambol mniej lub bardziej zabawnych i sensownych zdarzeń. Trudności pojawiają się już na poziomie ustalenia statusu ontologicznego świata przedstawionego, właściwie nie wiadomo, czy miasteczko istnieje czy nie, bo może jest jedynie atrapą, po której ktoś dla zabawy przestawia plastykowe ludziki, czy bliżej temu światu do dobrze znanej nam rzeczywistości czy też do bezładnej opowieści zapijaczonego gościa, który w knajpie opowiada przygodnym znajomkom głodne kawałki. Oczywiście, można powiedzieć, że Shuty celowo zaprojektował rozłażący się w szwach świat, a jakże, że ma to swój sens i uzasadnienie. Tyle tylko że w “Ruchach” wszystko zarazem ma sens i go nie ma. To jedna z tych powieści, którą można interpretować, jak się tylko komu podoba, testując na niej niemal wszystkie narzędzia interpretacyjne ze swojej krytycznoliterackiej skrzynki. Czyż nie doszedłem w tym miejscu do kwestii jakże zacnej wielowykładalności literatury? Otóż, nie bardzo, bo w „Ruchach” (całkiem sprytnie, nie przeczę) porozrzucane zostały jedynie szczątki sensów, które można wprawdzie próbować poskładać do kupy, tyle że, jak mi się zdaje, nie ma to większego sensu, bo nie prowadzi koniec końców do żadnych intelektualnych olśnień. Można twierdzić, że jest to powieść o miłości, o kolejnym straconym pokoleniu, o odwiecznej walce płci, o świecie znieprawionym przez kulturę masową, o świecie w stanie permanentnego rozpadu, o życiu jako „opowieści idioty”, że jest to powieść demaskująca tandetę kodów sterujących współczesną kulturą albo nawet że jest to tekst autotematyczny... Można, tylko nie za bardzo wiem, po co? Proszę mnie dobrze zrozumieć: wcale nie jestem fanem klarownych aż do bólu, po Bożemu pisanych historii. Wydaje mi się jednak, że akurat powieści Shutego trochę intelektualnej dyscypliny i kompozycyjnej spójności na pewno by nie zaszkodziło.

Swego czasu Agnieszka Nęcka pisała, że „proza Shutego jest neolingwistycznym eksperymentem”. Autor „Bełkotu” robi w „Ruchach” naprawdę wiele, aby na miano neolingwistycznego eksperymentatora zasłużyć. Tyle tylko że korzysta z doskonale już sprawdzonego – także przez siebie – i od czasu sukcesu debiutanckiej książki Doroty Masłowskiej nadużywanego (szczególnie przez młodszych pisarzy) pomysłu, który polega – rzecz przedstawiając obrazowo – na wrzuceniu do jednego wora elementów pochodzących z rozmaitych rejestrów współczesnego języka, potrząśnięciu nim i potem wyciąganiu tychże elementów na chybił trafił, tak aby zestawione ze sobą, stworzyły jak najbardziej zwariowany kolaż językowy. Ale mniejsza nawet o to, że pomysł nie jest nazbyt świeży, gorzej, że w „Ruchach” szwankuje jego wykonanie i raz po raz Shuty produkuje zdania w rodzaju: “Wreszcie zanurzona w kipieli uniesienia, omdlewająca z niespodziewanej rozkoszy Lilia pociągnęła go na siebie, a on, tylko na to czekał, wszedł między jej uda, nie przerywając przy tym pieszczoty piersi”. Oczywiście, zdaję sobie doskonale sprawę, że to miała być kpina z rozmaitych dziwactw i śmiesznostek języka, którym się obecnie posługujemy, że wszędzie należałoby dostrzegać domyślne ironiczne cudzysłowy, że Shuty naigrywa się z języka nieomal wszystkich, zaczynając od egzaltowanych panienek kolekcjonujących “harlequiny”, a kończąc na knajpianych farmazonach lubujących się w grubych słowach. Obawiam się jednak, że w przypadku nowej powieści Shutego granica pomiędzy świadomą kpiną z rozmaitych „języków” a nieświadomych kopiowaniem tychże niebezpiecznie przesunęła się w stronę kopiowania.

„Ruchy” i po „Ruchach”. Choć to nie takie pewne, może Shuty znowu nazwie w ten sposób któreś z kolejnych swoich dzieł, ot, choćby – „Ruchy 4. Decydujące starcie”. Czy jestem mądrzejszy po lekturze „Ruchów”? Trochę ziewający, to fakt, lecz mądry tak samo jak i przed lekturą. Na razie nic się nie zmieniło, jak zwał, tak zwał, liczy się wciąż tylko „Zwał”.
Sławomir Shuty: „Ruchy”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2008 [seria: ...archipelagi...].