ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (105) / 2008

Renata Rusnak, Serhij Żadan,

NIE JESTEM GOTOWY DO MÓWIENIA O DEMOKRACJI

A A A
Z Serhijem Żadanem rozmawia Renata Rusnak
Renata Rusnak: Gdzieś w środku, na dnie serca czujesz się bardziej poetą czy prozaikiem?

Serhij Żadan: Wiesz, jeśli faktycznie operować takimi kategoriami, jak „na dnie serca”, to nie czuję się ani poetą, ani prozaikiem. To znaczy, gdzieś głęboko, głęboko, tam, gdzie naprawdę jestem ze sobą szczery, czuję, że zajmowanie się literaturą jest przypadkowe, podobnie jak przypadkowe byłoby każde inne zajęcie. Tak się jednak złożyło, że zajmuję się akurat literaturą, zresztą lubię to, z tego żyję. Dlatego, znowu – jeśli mówić uczciwie, szczególnego podziału między poezją a prozą nie robię. Wydaje mi się, że byłoby to niezupełnie naturalne – uważać się za poetę. Tym bardziej za prozaika.

R.R.: Ja Cię widzę bardziej jako poetę, który jednak na wszystkie sposoby usiłuje nie manifestować swojej liryczności, a pokazać, że też może być twardzielem. Mylę się?

S.Ż.: Może po prostu jeszcze nie napisałem swojej prozy. Ale w rzeczywistości nie chciałbym czegokolwiek manifestować, nie interesuje mnie to. Niekiedy mam wrażenie, że właściwie piszę jeden niekończący się tekst, który od czasu do czasu układa się w poszczególne książki, przy czym podział na tomy jest do woli przypadkowy. Chciałbym powiedzieć, że nie ma dla mnie jakiegoś podziału w pisaniu na prozę i poezję, że pisząc na przykład prozę, zakładam jakąś maskę. Oczywiście proza różni się przede wszystkim tematycznie. Może to właśnie nakłada jakąś kliszę na Twoje widzenie tego wszystkiego.

R.R: Piszesz jeden niekończący się tekst – to jak rozumiem dotyczy nie tylko poezji i prozy, ale i teatru, muzyki?

S.Ż.: Nawet nie wiem, co dalej powiedzieć. Po prostu w którymś momencie zauważyłem, że tematy, obrazy, bohaterowie przenikają z poezji do prozy, z prozy do tekstów piosenek. Początkowo próbowałem jakoś to wszystko filtrować, ale potem odpuściłem. Zrozumiałem, że nie ma już dla mnie takiego znaczenia, jak to wszystko będzie odbierane z zewnątrz; o wiele ważniejsze jest, żeby w tym, co piszę, niezależnie od gatunku czy zadania, wszystko było zgodne i odpowiadało temu, o czym myślę i co czuję.

R.R.: W „Anarchy in the UKR” przejeżdżasz, czy też może Twój bohater przejeżdża, przez wschodnie ziemie Ukrainy w poszukiwaniu mitów z dzieciństwa, o których już wiesz, że są fałszywe…

S.Ż.: No. Pewnie tak właśnie jest. To już ten etap, kiedy utraty jakichś iluzji nie odbiera się boleśnie, raczej – odbiera się ją jako konieczność. Tym może różni się „Anarchia” od „Big Maca” czy „Depeche Mode”. W tych poprzednich książkach bohater czuje się obrażony, ponieważ nie spodziewał się nieprzyjemności. Natomiast w „Anarchii” i w „Hymnie demokratycznej młodzieży” bohaterowie przyjmują różne życiowe perypetie bardziej spokojnie, ze zrozumieniem, czy jak tam. Wydaje mi się, że moi bohaterowie dorośleją razem ze mną. Jakby nie było, zawsze interesowało mnie pokazanie, jak z czasem zmienia się człowiek, szczególnie na własnym przykładzie.

R.R.: Twoją twórczość cechuje dość zauważalna „poetyka pociągów”…

S.Ż.: Kolej jest wprost fantastyczna – wizualnie samowystarczalna. Pisanie o niej jest bardzo proste. Nie myślę, że to coś specjalnego, po prostu kolej to rzecz, z której korzystają wszyscy, dlatego pisząc o niej, można napisać o wszystkim, o czym się chce.

R.R.: Czego do tej pory dla siebie nie znalazłeś w swoich stałych wyjazdach?

S.Ż.: Wszystko znalazłem, po prostu lubię samo przemieszczanie się. Jest samowystarczalne, jak mi się wydaje. Sama zasada ruchu, ciągły obrazek, zmieniający się przed twoimi oczami – to najciekawsze, co może być. Czyli nie jest to poszukiwanie; raczej próba uchwycenia czegoś, co możesz sobie wyobrazić, ale co mimo wszystko lepiej zobaczyć.

R.R.: „Boję się prędkości, boję się dokądś jechać, bardziej od tego boję się tylko zatrzymać”. Dlaczego gorzej niż jechać w przód jest zatrzymać się w miejscu? Czego się boisz i przed czym uciekasz?

S.Ż.: A tego też nie stwierdzałbym tak jednoznacznie. Mnie osobiście zawsze interesowało nie zatrzymywanie się, ale trzymanie się pewnego rytmu. Ale im dalej, tym lepiej rozumiem, że stały ruch pozbawia cię jednej bardzo ważnej rzeczy – możliwości zakorzenienia się, okopania, próby utrzymania swojego terytorium. Niemożliwe jest osiągnięcie tego bez zatrzymania się. A czego się boję? Boję się nagle wszystko stracić. Chodzi oczywiście nie o jakieś materialne rzeczy, ale o rzeczy wewnętrzne. Może dlatego śpieszę się ze spisaniem wszystkiego, co jest we mnie.

R.R.: „Boję się nagle wszystko stracić” – neuroza pisarza? Sądzisz, że to w ogóle możliwe, żebyś nagle przestał pisać?

S.Ż.: Tak ogólnie – możliwe. Jestem to sobie w stanie wyobrazić. Choć myślę, że mogłoby się to stać nie tyle z niemożliwości dalszego pisania, ile przez brak ochoty do pisania. Myślę, że mógłbym rzucić pisanie, gdybym doświadczył jakiegoś przełomu świadomości. Najgorsze, co może się stać, to kiedy się czymś rozczarujesz. A najlepsze – kiedy coś przekroczysz. Całkiem możliwe, że kiedyś przestanie mnie to wszystko interesować i zajmę się czymś innym.

R.R.: Zarówno w prozie, jak i w poezji bardzo często Twoimi bohaterami są robotnicy, górnicy, marynarze. Wyglądasz niemal na prawdziwego piewcę narodu. Charków i Wschód Ukrainy wydają się być najnaturalniejszym środowiskiem dla Ciebie. Albo też Ty jesteś taki, bo pochodzisz z przemysłowej części kraju? To dzień powszedni Wschodu zrobił z Ciebie takiego barda, bandurzystę klasy robotniczej?

S.Ż.: Może i trzeba tak pisać o ludziach, których widzisz dookoła. Trzeba spróbować, jeśli nie pomóc im swoim pisaniem, to przynajmniej utrwalić ich jakoś. To się chyba właśnie nazywa humanizmem.

R.R.: No to powiedz coś o swoich ukraińskich czytelnikach. Kto Cię czyta, czy również Twoi bohaterowie? Nie mam tu na myśli przyjaciół, którzy wiedzą, że pisałeś o nich, a szerzej. Kto na przykład przychodzi na spotkania, jacy ludzie, gdzie cię zapraszają?

S.Ż.: Słuchaj, ja naprawdę nie mam zbyt dużego pojęcia o tym, kto mnie czyta. Na wieczory czy na festiwale przychodzi głównie młodzież, ale podejrzewam, że starsi też te książki czytują, choć na wieczory nie chodzą. Od czasu do czasu słyszę od zupełnie różnych osób, że czytali moje książki. Dlatego trudno coś powiedzieć. Opowiem ci lepiej historię, która mi się przydarzyła w Czerkasach. Miałem tam spotkanie na uniwersytecie. Jeśli czytałaś „Depeche Mode”, to jest tam taka postać – Wasia Komunista z Czerkas (w tekście o nim wspominam). To realna postać, kolega ze studiów, nieźle się kumplowaliśmy na początku lat 90., ale od końca studiów, czyli od 1996 roku nic o nim nie słyszałem i ani raz go nie widziałem. I tu nagle na spotkaniu na uniwersytecie przychodzi od niego liścik, wzywający mnie do wspólnego picia alkoholu. Potem cały wieczór paliliśmy jointy i wspominali przeszłość. Okazało się, że w przeciwieństwie do mnie, pamięta wszystko. Przez cztery godziny siedział i wspominał. I co najgorsze – widać było, że te studenckie lata do teraz są dla niego najlepszym okresem w życiu. Dla mnie to był tylko ułamek innego życia. Dałem mu książkę o nim, bo oczywiście jej nie czytał.

R.R.: Twoje ostatnie wiersze („Smert’ moriaka”) to regularna sylabotonika. Czy to oznacza powrót do klasycznej formy i tematyki w Twojej twórczości, czy tylko kolejną grę?

S.Ż.: To wiersze do nowego tomiku, który właśnie piszę. Będzie w nim dużo rymowanych kawałków. Ale to nie powrót, bo, znowu, nie operuję takimi terminami jak: powrót, odejście, wstęp, deklaracja. Dla mnie to coś zrozumiałego samo przez się i dlatego nie zauważam tego.

R.R: Spotkałam kiedyś świeżo nawróconą Ukrainkę z Donbasu – zrusyfikowana rodzina górników, standardowa edukacja w sowieckiej szkole, zero świadomości narodowej. Wyjechała na studia do Kijowa, gdzie powoli zaczęła poznawać Ukrainę, zrozumiała, że historia, jaką znała, jest całkowicie fałszywa, że mówi nie w swoim języku, że nawet nie należy do właściwej konfesji. Nawet ja – ukrainistyka po pięcioletnich studiach, wiedziałam o Ukrainie więcej, niż ona, rodzona Ukrainka. Kiedy się z nią poznałam, była jak neofitka, jak pierwsi chrześcijanie, którzy po raz pierwszy odkryli dla siebie Boga. Widziałam jeszcze kilku takich Białorusinów – jako już dojrzali ludzie nagle odkryli dla siebie prawdziwą ojczyznę, język, historię. Jak było w Twoim przypadku? Znałeś język i historię od dzieciństwa, czy dopiero na studiach poznawałeś?

S.Ż.: Ale gdzie – oczywiście niczego nie wiedziałem. Wyrastałem jak każde normalne radzieckie dziecko, bardzo lubiłem filmy o radzieckich bohaterach, czytałem książki o wojnie, w naszych dziecięcych zabawach negatywnymi bohaterami byli faszyści, pozytywnymi – odpowiednio – Armia Czerwona. U mnie jakieś takie światopoglądowe problemy zaczęły się koło czternastego, piętnastego roku życia, czyli w roku 1988, 1989. Moja ciotka, aktywna działaczka „ruchu narodowego”, zaczęła mi dawać półlegalną literaturę i po prostu literaturę – Stusa, Linę Kostenko, Wasyla Symonenkę. Wszystko to na tyle cudownie zgrało się z moimi własnymi pierwszymi wierszami, że bardzo szybko zostałem „burżuazyjnym nacjonalistą”. A potem przyszła nauka i wszystko wskoczyło na swoje miejsca.

R.R.: Mieszkasz obecnie w Charkowie – mieście, w którym stoi Dom Pisarza „Słowo”, a w latach 20. i 30. mieszkał tam kwiat ukraińskiej literatury. Wybrałeś to miasto, czy rzuciło Cię tam przypadkiem?

S.Ż.: Częściowo wybrałem, częściowo rzuciło, a stało się to w dużym stopniu niespodziewanie. Ale jakoś tak wyszło, że ani raz nie żałowałem, że mieszkam akurat tutaj. Nadzwyczaj mi tu wygodnie. Rzecz nawet nie w budynku „Słowo”, nie w literaturze. Po prostu każdy człowiek stara się mieszkać tam, gdzie mu dobrze. Całkiem prawdopodobne, że mógłbym mieszkać gdzie indziej, całkiem możliwe też, że wkrótce będę mieszkał gdzie indziej. Ale póki co, mieszkam tu i tu mi dobrze.

R.R.: No tak, oczywiście nie zakładam, że mieszkasz w Charkowie z powodu „Słowa”. Wspominając o nim, raczej chciałam Cię naciągnąć na opowieść o samym budynku, jego historii i dawnych mieszkańcach. W Polsce prawie nic na ten temat nie wiadomo.

S.Ż.: Wiesz, to takie dziwne miejsce o nadzwyczaj potężnej energii, niezbyt dobrej. To znaczy, energetyka tego miejsca nie jest zła, raczej ciężka. Coś jak stara elektrownia atomowa. Co właściwie wynika z historii tego budynku? Charków w latach dwudziestych, po tym, jak stał się stolicą Radzieckiej Ukrainy, bardzo szybko przetworzył się z prowincjonalnego miasteczka w jedno z największych i najpotężniejszych kulturalno-ekonomicznych centrów Związku Radzieckiego. Zapraszano tu, zwożono i lokowano tłumy specjalistów, którzy byli konieczni w nowej stolicy. Jest w tym pewna utopijność – stworzyć w kilka lat idealne komunistyczne miasto. W ciągu tych kilku lat szczególnie wytworzyła się tu nadzwyczaj mocna literatura. Powiedzmy, w 1921 r. w Charkowie działało wszystkiego tylko kilku autorów, piszących po ukraińsku. A już po dziesięciu latach było ich kilkuset. To rzeczywiście była nadzwyczaj ciekawa i pozytywnie agresywna ekspansja kulturalna. Na początku lat trzydziestych zbudowano dla pisarzy ogromny budynek, gdzie wszyscy oni mieli mieszkać. Z jednej strony w ten sposób łatwiej było ich kontrolować, z drugiej – tak kwaterowano nie tylko pisarzy: budowano wtedy takie „domy” dla inteligencji technicznej, wykładowców i innych. Czyli realizowano średniowieczne zasady, budowano coś na kształt „Miasta Słońca”. W Domu Pisarza „Słowo” obok siebie, w sąsiednich mieszkaniach mieszkali zaciekli ideologiczni przeciwnicy, pisarze z wrogich obozów. Co zresztą nie miało wielkiego znaczenia, bo do 1938 roku niemal wszyscy zostali zlikwidowani. W rzeczywistości budynek przetworzył się w wielką pułapkę, w legalne „więzienie”, w którym wszyscy dobrowolnie siedzieli, czekając, co z nimi będzie. Dlatego dziś, kiedy się tam wchodzi i wie, co się tam działo, robi się nieco strasznie. Choć jeśli się nic nie wie, to jest to po prostu ładny stary budynek.

R.R.: Nie wszyscy czekali. Chwylowyj na przykład się zastrzelił. Ilu ich wtedy zostało zabitych, znasz konkretne liczby?

S.Ż.: Prawie trzystu, choć mogę się mylić. W każdym razie po pogromie w „Słowie” zostało ich kilku.

R.R.: Czy możesz opowiedzieć własną historię o tym Domu?

S.Ż.: Rzeczywiście z tym budynkiem wiąże się wiele moich historii, ale są zbyt intymne.

R.R.: Gdybyś był inkarnacją ukraińskiego poety lat 20. i 30., to kim byś był?

S.Ż.: Oj, nie, to bardzo trudne pokolenie, z ciężką karmą. Zbyt wielka odpowiedzialność.

R.R.: Oczywiście, że ciężka. Który z nich zatem jest Ci najbliższy – w twórczości, albo po prostu z charakteru?

S.Ż.: Nie, nie, nawet nie chcę projektować, to to samo, co założyć na siebie ubranie zdjęte z kogoś zamordowanego.

R.R.: Mimo iż twierdzisz, że mieszkasz w Charkowie nie dla literatury, to życie literackie jest tam dość intensywne. Ty sam również jesteś zaangażowany w różne festiwale poetyckie.

S.Ż.: Mam wystarczająco dużo wolnego czasu, żeby organizować festiwale, wieczory i różne imprezy. Pamiętam Charków z początku lat 90. – wtedy niczego podobnego w mieście nie było, całe życie literackie kręciło się wokół Związku Pisarzy; młodzi ludzie w ogóle nic nie wiedzieli o literaturze. Podoba mi się to, że coś z moimi przyjaciółmi udało nam się zmienić. To w sumie bardzo pompuje miłość własną. Oczywiście, to niezbyt pozytywne uczucie, do woli egoistyczne, ale przecież póki ludzie na te akcje chodzą – znaczy, że ich potrzebują.

R.R.: Swego czasu organizowałeś slamy poetyckie – jam session dla poetów. Co się stało z tym pomysłem?

S.Ż.: To była piękna próba wlania świeżej krwi do ukraińskiej poezji, potrzebowaliśmy tego. Teraz wydaje mi się jednak, że projekt slamu nie chwycił, pozostał ideą kilku entuzjastów. Nawet w zeszłym roku przeprowadziliśmy pierwsze na Ukrainie otwarte zawody w slamie, ale rzecz w tym, że slam nie powinien być przeprowadzany „odgórnie”, powinien powstawać „oddolnie”, z inicjatywy samych zainteresowanych. U nas po prostu nie ma subśrodowiska, które by nim żyło. Ale jako pewna moda literacka, slam to coś, co jest potrzebne.

R.R.: Skoro już jesteśmy przy motywach organizacyjnych, to powiedz, nad czym teraz pracujesz.

S.Ż.: W kwietniu przygotowujemy duży festiwal współczesnej sztuki charkowskiej. Niedawno uporządkowałem antologię „nowej charkowskiej literatury”, pod tytułem „Hotele Charkowa”, która ma się za około miesiąc ukazać w wydawnictwie Folio. Będziemy ją promować przy pomocy wystąpień, wystawy fotografii i koncertów ukraińskich zespołów. Potem pojedziemy z projektem do Kijowa. Ot, takie najbliższe plany...

R.R.: Wykładałeś swego czasu na uniwersytecie. Piszesz w „Anarchii” o dziesięciu tysiącach studentów charkowskiego uniwersytetu, którzy „nie strajkowali w sprawie makaronu”. Czy coś od tamtego czasu się zmieniło, czy studenci są teraz bardziej świadomi i aktywni?

S.Ż.: Wykładałem przez kilka lat, ale trzy lata temu się zwolniłem. Zwolniłem się z różnych powodów, ale przede wszystkim dlatego, że nasze szkolnictwo wyższe pozostało całkowicie radzieckie. Jest moim zdaniem całkowicie autorytarne. Swego czasu miałem z tym problemy, kiedy z kolegami braliśmy udział w akcjach opozycyjnych w latach 2000-2001. Mieliśmy wtedy taki ruch „Ukraina bez Kuczmy”. Organizowaliśmy różne mityngi, koncerty, wystąpienia. Moi studenci aktywnie na nie chodzili, choć ich, jasna sprawa, nie zapraszałem – nie jestem aż takim idiotą, żeby zapraszać swoich studentów na polityczne mityngi. Sami przychodzili. A część wykładowców zaczęła rozpowszechniać plotki, że wymagam od swoich studentów obecności na tych mityngach, bo inaczej nie postawię im zaliczeń. Co, moim zdaniem, bardzo dobrze obrazuje nasze środowisko uniwersyteckie, które nadal żyje według sowieckich zasad – kogoś podsiąść, na kogoś donieść. Studenci zresztą też to przejmują. Dlatego z radością się zwolniłem. W ogóle to dziś problem dla Ukrainy – brak zorganizowanego ruchu studenckiego, brak umiejętności obrony swoich praw przez studentów. Myślę, że można byłoby na tym zrobić niezłą karierę polityczną, na zorganizowanym ruchu studenckim. Gdybym był nieco bardziej cyniczny, wziąłbym się za to.

R.R.: Co Twoim zdaniem byłoby potrzebne, żeby studenci zaczęli protestować? Może wygodniej im niczego się nie domagać, bo wtedy i od nich niczego się nie wymaga. Ryzyka nie ma, wszystko jest jasne, zasady, nawet jeśli surowe, to dla wszystkich są zrozumiałe. Czyżby studentom trzeba było protestów?

S.Ż.: Nie w tym rzecz, czy im trzeba, a w tym, że bardzo dobrze wiedzą, że im nie trzeba. To nie brak iluzji i romantyzmu, to bezwzględny pragmatyzm, graniczący z konformizmem. I to naprawdę niedobrze świadczy o tendencjach w społeczeństwie. W Ukrainie konformizm założony jest na poziomie społecznego zachowania czy nawet mentalności. Przecież to dotyczy nie tylko studentów, to przede wszystkim dotyczy dorosłych. Nie wychylać się, nie stawiać zbędnych pytań, starać się podkablować kolegów – to pozostałości sowieckiej psychologii. I to niestety działa również na najmłodszym pokoleniu, które, wydawałoby się, urodziło się już w wolnej Ukrainie. Tu chodzi nie o to, na ile bezpieczne czy niebezpieczne jest protestowanie, a o to, że młodzi ludzie, którzy na całym świecie w każdym czasie protestują z powodu swojego młodego wieku, tu nawet nie podejmują próby ryzyka. W większości nawet nikt na nich nie naciska. Na nich nie trzeba naciskać – sami nie będą protestować. Nawet podczas pomarańczowej rewolucji, kiedy aktywni byli wszyscy, studenci Ukrainy Wschodniej (a tu jest ich znacznie więcej niż na Zachodzie kraju) w większości po prostu siedzieli cicho, nie wychodząc na ulice. To szerszy problem niż się wydaje na pierwszy rzut oka – z młodych koniunkturzystów najczęściej wyrasta wielka swołocz.

R.R.: I tu przechodzimy do demokracji. Kiedyś powiedziałeś, że demokracja to fikcja, marka. O czym jest Twoja ostatnia książka „Hymn demokratycznej młodzieży”, jeśli nie o demokracji?

S.Ż.: Sama przecież rozumiesz, że tam nie ma słowa o demokracji. To kolejna próba znęcania się nad „totalitarnymi symbolami”. W rzeczywistości nie jestem gotowy do poważnego mówienia o demokracji; wyszłoby to zbyt deklaracyjnie, albo zbyt naiwnie. Kiedy mówiłem o fikcji, oczywiście miałem na myśli ogólne rozumienie terminów i pojęć. Ot, u nas zwolenników prezydenta nazywa się dziś demokratami. Ale zdaje się, że nawet oni sami biorą dziś to słowo w cudzysłów.

R.R.: No właśnie, co zatem sądzisz o światłych próbach Zachodu, zwłaszcza Stanów, wprowadzenia demokracji do niedemokratycznych państw? Czy należy realizować jakieś misje edukacyjne na ludziach, którzy ich nie chcą?

S.Ż.: Ejże, jaka misja edukacyjna? Zwykły, cyniczny i nieskrywany imperializm. Najstraszniejsze jest to, że wszystko, co nam swego czasu wmawiała radziecka propaganda, okazało się prawdą.

R.R.: A jakbyś był bardziej cyniczny i organizowałbyś protesty wśród studentów, to jak sobie taką działalność wyobrażasz, skoro oni tego nie potrzebują?

S.Ż.: Oni po prostu nie wiedzą, jakie mają możliwości. Gdyby zobaczyli, o co walczą studenci zachodnich uniwersytetów, podnieśliby swoje tyłki i spróbowali powalczyć o rozszerzenie własnych praw. To potencjalnie może być nadzwyczaj wpływowy ruch – i społecznie i politycznie. Z nimi każdy powinien się liczyć, a wykorzystuje się ich jak mięso armatnie.

R.R.: „Hymn Demokratycznej Młodzieży” to opowieści o ludziach z przełomu, którzy przeżyli zmianę swojego starego świata i próbują urządzić się w nowym. Znowu są to prości, choć tym samym nie mniej ciekawi ludzie; razem z nimi zmienia się otaczająca ich rzeczywistość, którą utrwalasz na papierze. Chcesz czy nie, ale póki opisujesz społeczne problemy i przemiany, jesteś trochę pisarzem społecznie i politycznie zaangażowanym. Zgodzisz się?
S.Ż.: To już raczej socjologicznie. Wydaje mi się, że dziś w ukraińskiej kulturze nadzwyczaj brakuje socjalnej składowej – i w literaturze, i w teatrze, i szczególnie w muzyce. Kultura najczęściej nie dotyka problemów socjologicznych, boi się ich. A potencjalny konsument, nie znalazłszy tematów, które by go prawdziwie nurtowały, po prostu nie zainteresuje się nią. Takie wzajemne ignorowanie się.

R.R.: Nad czym teraz pracujesz?

S.Ż.: Siadam właśnie do pisania nowej powieści. Ma to być taka saga o powrocie do domu, w każdym sensie tego słowa. O możliwych wariantach oporu przeciw systemowi i zewnętrznym okolicznościom. Dla mnie to ważna książka, o ile, jak sądzę, będzie się zdecydowanie różnić od wszystkiego, co do tej pory napisałem. I stylistycznie, i treściowo. Mam nadzieję, że – jeśli wszystko pójdzie dobrze – ukaże się w przyszłym roku. Jednocześnie piszę tomik wierszy. Ale piszę go spontanicznie, dlatego jaki będzie i kiedy się ukaże – nie mam pojęcia. Dopiero co skończyłem scenariusz do filmu, więc, znowu, jeśli wszystko pójdzie dobrze, wiosną rozpoczną się zdjęcia.

R.R.: No to życzę powodzenia i trzymam kciuki. A na koniec powiedz coś, proszę, specjalnie dla swoich polskich czytelników.

S.Ż.: Nie wiem, co powiedzieć. Lubię polskich czytelników. Są uważniejsi od ukraińskich. Życzę im więc dalej takiej uważności. To nadzwyczaj pozytywna cecha czytelnika.
Tłum. Renata Rusnak Zdjęcie autora: Władysław Hetman