ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (105) / 2008

Inga Iwasiów,

PISARKA JAKO CZŁOWIEK

A A A
Jest taki trend: kiedy chce się pochwalić pisarkę, można podkreślić, że napisała utwór uniwersalny, w którym – nareszcie! – narratorka i bohaterki są ludźmi, nie zaś kobietami. Nawiązujemy w ten sposób do swoistej biologii kobieto-pisania. Młode autorki zwykle nie wiedzą, jakiej są płci, ale przez ich ogólnoludzki image przebija cała ta sentymentalno-histeryczna jaźń, ta infantylna podstawa, stawiająca twory kobiet na półce w pobliżu literatury dla dzieci. Potem, gdy okrzepnie, kobieta pisząca może odbiec od pokus swojej płci i uprawiać słuszną odmianę pisarstwa bezpłciowego (i tą się nie zajmujemy, szkoda czasu na nieświadome artystyczne transwestytki, choć transwestytyzm sam w sobie, gdy świadomy, bywa inspirujący). W wariancie bliższym post-emancypowanym czytelniczkom/kom, pisarki piszą, ustawiając podmiotową ogniskową, czyli uprawiają feminizm. Wpadają przez to do getta półkowego, powielając los zbieżny z tym, który stał się tymczasem udziałem uniwersalistek, naśladujących mężczyzn, co wiąże się zazwyczaj z rozczarowaniami, ponieważ nie wszyscy wyznają wiarę w symulakra i pełnowartościowość kopii kopii, więc klasa mistrzowska przypada najwyżej noblistce. Wiadomo, w sumie dobrze piszą i tak faceci. Po perypetiach femino-życio-pisania nadchodzi taki etap, który każe spojrzeć przychylnym okiem na doświadczoną i okrzepłą w walce ze swą podmiotowością kobietę, jeśli tylko znajdą się przesłanki dobrej nowiny: nareszcie! napisała coś o ludziach, nie o kobietach. Jakaż ulga, udało się jeszcze jedną zresocjalizować. Radość tym większa, im grzechy mroczniejsze. A jeśli sama autorka wyzna: teraz interesuje mnie człowiek jako taki – system może z ulgą wrócić do stanu równowagi.

Z takim przypadkiem mamy do czynienia przy okazji publikacji polskiej wersji zbioru opowiadań Margaret Atwood „Moralny nieład”. Nawrócona grzesznica, mówi blurb, mówią recenzenci, potwierdza Atwood w wywiadach. Tak, dość tych nieładów, tego, z przeproszeniem, nieuporządkowania. Człowiek górą. No więc zupełnie nie chciało mi się tego czytać, bo cóż mnie obchodzą nawrócenia? Dlaczego miałabym okazywać zainteresowanie człowiekowi deklarującemu, że nie jest kobietą? Na szczęście te z ducha backlashowe deklaracje nie wytrzymują próby tekstu.

Rozumiem intencje pisarki, gdy mówi, że nie chce już pisać książek walecznych, zaangażowanych, raniących. U Atwood zawsze istotna była nić autobiografii, więc to bezustanne rozprawianie się z sobą-kobietą na pewno kiedyś musiało wrócić do kłębka. Poza tym sama odczuwam często rodzaj nieoczekiwanej alienacji: wiek średni oznacza porzucenie wielu wcześniej istotnych celów, a także oderwanie od peletonu pędzącego na nowych, własnych, pokoleniowych zasadach. Przecież dzisiejsze dwudziestolatki żyją w innym świecie i nie znają już części mojego świata, a to one – młode kobiety – czytają feministyczne teksty najżarliwiej. Jednak czekają na takie, które napiszą ich rówieśnice. To smutne, ale w istocie młody feminizm wyznacza sobie na ikonę zaledwie kilka postaci babek-matek, resztę przestrzeni wypełniając sobą. Taka jest kolej rzeczy i ja się ani nie dziwię, ani nie gniewam, najwyżej prywatnie smucę. Więc mogę zrozumieć postawę pisarki, która mówi – czas na mnie i dla mnie, aborcja, antykoncepcja, karmienie piersią, dyskryminacja na rynku pracy, seks pozamałżeński i nieheteronormatywny już mnie tak bardzo nie kręcą. O traumach dzieciństwa nie wspominając, bo dzieciństwa raczej się w pewnym wieku nie roztrząsa, najwyżej opowieść o nim.

Nie rozumiem natomiast autolikwidatorskiej postawy, tej jakiejś weryfikacji dorobku, dołączenia do skażonych naiwnym substancjalizmem krytyków wołających o uniwersalizm, czyli męskoizm całej literatury. Uwagi te luźno wiążą się z Atwood, bo zapewne jakieś zdanie-dwa wypowiedziane w określonym kontekście nie oznacza żadnej przemyślanej decyzji, że tak powiem, wizerunkowej. A jednak takie zdanie żyje własnym życiem, powtarzane w dziesiątkach notek, recenzyjek i omówionek jak krytyczne objawienie. Popatrzcie: nawet taka ostra babka na starość jest człowiekiem.

No więc przeczytałam ten moralny nieład i nic z tych rzeczy. Atwood nie spuszcza z narracyjnego oka kobiety, kreuje raz jeszcze tę samą biografię na tle Kanady powojennej, zatrzymując się przy wątkach opowiedzianych wcześniej i dopowiadając co nieco między fałdami poprzednich tekstów. Owszem, z czułością rekonstruuje starość rodziców, poświęcając osobne teksty ojcu zanurzającemu się w chorobę Alzheimera i matce spędzającej czas w niemal nieprzeniknionym letargu w jakimś domu opieki. Opisuje jednak przede wszystkim etapy stawania się kobietą, narodziny siostry, własne małżeństwo, decyzje dotyczące domów i przeprowadzek, relacje z pierwszą żoną męża. Kobiecy los, po prostu. Bardzo ludzki, ale bardzo nie do pomyślenia, gdyby odłączyć tę podmiotową, żeńską soczewkę, którą znamy z wielu poprzednich opowieści.

Jest w tym zbiorze nawet coś, co sprzyja potraktowaniu go jako rodzaju metafeministycznej wypowiedzi, pewnej teoretycznej narracji ogarniającej problematykę gender. W opowiadaniu „Moja ostatnia księżna” widzę problem konstruowania ról płciowych i wpisywania tych konstrukcji w teksty literackie oraz kanoniczne ich interpretacje. Para głównych bohaterów przygotowuje się do szkolnych egzaminów. Dziewczyna lubi czytać, chłopak woli przedmioty ścisłe, chce wiedzieć, o co naprawdę chodzi w analizowanym wierszu Roberta Browninga. Tłumaczenie sensu musi być dostosowane do formy szkolnego testu. Strażniczką tego procesu jest oczywiście nauczycielka. Chłopak ma trudności ze zrozumieniem okrutnej historii księcia, który pokazuje posłańcowi kandydata na teścia portret, prawdopodobnie zamordowanej przez siebie księżnej. Dziewczyna wyczuwa, że w wierszu jest wiele niedopowiedzianych możliwości, ale już zna reguły egzaminu i życia. Chłopak zdaje się czegoś nie rozumieć, ale gotów jest słuchać. Gdy podpowiedzi nie zadowalają go, odtrąca dziewczynę. Tak jak książę z wiersza?

Narratorka pyta: „Dlaczego musieliśmy się uczyć o tych nieszczęsnych, irytujących, matołowatych dziewczynach? – zastanawiała się. – Kto wybierał książki i utwory poetyckie do programu szkolnego? Co nam z tego przyjdzie w naszym przyszłym życiu? Czego dokładnie mielibyśmy się od nich nauczyć? Może Bill miał rację? Może to wszystko było zwykłą stratą czasu?” (s. 91). Może Bill wyczuwa anachronizm i nieprzydatność tej historii – wszak trudno mu będzie przyswoić tak radykalnie męską rolę, jaką reprezentuje książę. Dziewczyna zaś, choć zdaje sobie sprawę z nieprzydatności kanonu, nie protestuje. Posuwa się, pisze Atwood, samotnie w czarnym tunelu. To znakomita opowieść o płci i czytaniu. Choć czytelnik tak często bywa kobietą, w kanonie lektur składa tylko wizytę. Oczywiście, dziś bywa inaczej, dyskutujemy w szkole i o tym, co dawno temu zauważyła Zofia Nałkowska: Łęcka nie może pokochać Wokulskiego, ponieważ młodej dziewczynie z trudem przyszłoby przełamanie znudzenia i wstrętu wobec tego anty-amanta. Choć wiele się zmieniło, nadal nie jest dobrze. Nadal trzeba zmierzać do „uniwersalizmu”, zdradzać na każdym kroku „kobiecą perspektywę”. W tej sytuacji przypisanie Atwood, roztrząsającej konstrukcję czytelnika i czytelniczki u samego źródła, jakim jest szkoła i literacka edukacja, intencji porzucenia „niezdrowego” feminizmu i przejścia na pozycje nijakie wydaje się banałem albo majstersztykiem. Sądzę, że jest banałem, groźnym przez utrwalające powtórzenia. Takim bełkotliwym refrenem, docierającym do piszących kobiet zewsząd. Groźnym przez powszechne występowanie.