ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (53) / 2006

Waldemar Knop,

NINE HORSES

A A A
“Snow Borne Sorrow”. Opium Arts 2006.
Ucieszyła mnie wiadomość o ukazaniu się płyty nowego projektu Davida Sylviana. Choć można było mieć pewne obawy. Ostatnie dokonanie wokalisty, czyli album „Blemish” nagrany wspólnie z jednym z najważniejszych twórców nowej muzyki elektronicznej – Fenneszem, nie należał moim zdaniem do zbyt udanych. Bo choć Sylvian zaśpiewał tam. jak zwykle, bardzo dobrze, to jego przejmujący, głęboki głos nie pasował do chłodnej muzyki Szwajcara.

Nine Horses to zespół nowy, lecz złożony także ze starych współpracowników Davida. Z bratem – perkusistą Stevem Jansenem grał już w swoim pierwszym zespole Japan. Później, w roku 1991 panowie spotkali się w efemerycznej grupie Rain Tree Crow. Sylvian współpracował także z multiinstrumentalistą Ryuichim Sakamoto. Oprócz dobrych znajomych dołączyło do lidera kilka nowych nazwisk. Jednym z nich jest odpowiedzialny za brzmienia elektroniczne Burnt Friedman. Elektroniki jest na „Snow Borne Sorrow” dosyć dużo, jednak została ona potraktowana inaczej niż na płycie poprzedniej. Tutaj jest jedynie szkieletem, na którym zostały nadbudowane partie innych instrumentów, tłem dla nich. Należy dodać, że jest to tło bardzo interesujące. Zawiera wiele ukrytych smaczków, w które można wsłuchiwać się wielokrotnie, za każdym razem odkrywając coś nowego.

Jednak prawdziwym bohaterem płyty jest trębacz Arve Henriksen. Partii instrumentów dętych, nie tylko trąbki, bo pojawiają się też między innymi saksofony czy klarnet, jest tu naprawdę wiele. Niby trąbka była często obecna w nagraniach Sylviana, by przypomnieć tu jej piękne frazy na płycie „Gone To Earth”, ale służyła tam podkreśleniu smutnego nastroju i pełniła funkcję ozdobnika. Nigdy przedtem nie miało tak dużego wpływu na całą strukturę kompozycji. Można stwierdzić, że w Nine Horses dęciaki są najważniejsze i to w ich partiach najwięcej się dzieje. Nie tylko najczęściej prowadzą one główną linię melodyczną, ale mogłyby wręcz istnieć samodzielnie. I nie są to tylko, jak bywało wcześniej pojedyncze proste frazy. Nie dosyć, że jest ich tak dużo, to są pokombinowane. Czasem nawzajem się przeplatają, jak w utworze „The Banality Of Evil”, w którym zwielokrotnione sola saksofonowe są nałożone na siebie i prowadzą jak gdyby swoisty dialog.

Trochę dyskusyjnym może być udział w nagraniu płyty Stiny Nordenstam. O ile jej śpiew w chórkach wzbogaca jeszcze brzmienie albumu, to jej dłuższy występ w otwierającym całość „Wonderful World” budzi już pewną konsternację. Trzeba jednak przyznać, że pewnie na palcach jednej ręki można by było wymienić wokalistów, którzy wytrzymaliby konfrontację z głosem Davida.

Same piosenki uzyskały oprawę tradycyjnych, akustycznych brzmień instrumentów, które dobrze uwypuklają ten niepowtarzalny głos Sylviana śpiewającego często z charakterystycznym wibrato. Wszystko to przypomina klasyczną już płytę „Dead Bees On A Cake”, która także była pełna nastrojowych, wyciszonych utworów. Dużo cech przeboju ma najdynamiczniejszy w zestawie „Darkest Birds”, którego refren można zanucić już po pierwszym przesłuchaniu. Słychać też dźwięki gitary akustycznej, na której gra sam lider. Inaczej jednak niż na płycie „Secrets Of The Beehive”, gitara nie służy do wygrywania pięknych melodii, a występuje jedynie jako instrument rytmiczny. Może brakować więc brzmień elektrycznej gitary z płyt nagranych przez Davida wspólnie z Robertem Frippem. Być może w tym bogactwie muzycznym nie było już dla niej miejsca. Chyba najmniej ciekawie po pierwszym odsłuchaniu prezentuje się na płycie utwór tytułowy, oparty na zapętlonym elektronicznym motywie, ale radzę posłuchać, ile rzeczy dzieje się w tle i jak pięknie w momentach wyciszenia brzmią pojedyncze dźwięki fortepianu czy (pewnie syntetycznie uzyskanych) smyczków. Tak sprawni muzycy mogą pozwolić sobie na pewną prostotę, bo „The Day The Earth Stole Heaven” to przecież zwykły walczyk, ale jakże urokliwy!

Cała płyta to niezwykle spójny i przemyślany materiał, sumujący wątki obecne w twórczości Sylviana w ostatnich dwudziestu kilku latach. „Snow Borne Sorrow” to naprawdę przejmująca i doskonała płyta, której trudno będzie dorównać.