ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (106) / 2008

Katarzyna Rycąbel,

PRAWDZIWE HISTORIE MAJĄ TO DO SIEBIE, ŻE SĄ NAZBYT PRAWDZIWE

A A A
Lives makes you a feminist (or lesbians…) („Scenes from the Sex war”)
Pisząc o debiucie prozatorskim Ewy Berent, nie mogę oprzeć się pokusie; zacznę więc od okładki, na której zamieszczono zdjęcie autorstwa Tomasza Dereweńki, utrzymane w szarej tonacji, spod której wyziera plama krwi na białej koszuli – najwyraźniej niedzielnej. Jeśli na pierwszy rzut oka zdjęcie podsuwa obraz zakrwawionej damskiej bielizny, to dwuznaczność ta przynosi zajmujące uzasadnienie: otóż młoda warszawianka (rocznik 85) swoją powieść ujęła w kompozycyjną klamrę – rozpoczyna i kończy ją motyw płóciennej białej koszuli. Nie przeczę, wyrażenie „motyw” jest zgoła przesadzone, zdecydowanie trafniejszym byłoby ów passus nazwać „ikonem”, jednak pozostanę przy pierwszym sformułowaniu, bowiem jawi się ów motyw jako miejsce otwarcia i zamknięcia, koszula zaś staje się czymś na modłę skorupy krępującej cielesność, ostatecznie przynosi wstręt do siebie i upodlenie. Z drugiej jednak strony wieloznaczność pomieszczonej na okładce ilustracji sugeruje kobiecą inicjację seksualną, albo też pierwsze krwawienie, co z kolei nasuwa skojarzenia z retoryką pokwitania, dyskursem przekroczenia, jakże mało zdecydowanym w wydaniu femmale (oczywiście mowa o polskiej prozie).

Zacznę jednak z nieco innej strony. Bez wątpienia „Rdza” jest książką o niezrozumieniu i odrzuceniu Innej; za wszelką cenę należy usunąć z domu rodzinnego bezimiennej bohaterki-narratorki Obcość, która się weń wkradła; by posłużyć się frazą Oskara Wilde, negacji podlega „Miłość, która nie śmie wymówić swojego imienia”. Skądinąd jawi się ona jako nigdy nienazwane zło, podważające zastany i kultywowany patriarchalny model kultury. Oczywiście, nie jest odkryciem, że każdy przejaw zakwestionowania czy przełamywania go podlega jedynie eliminacji. Zgoda, powyższa fraza zakrawa o truizm, jednak na pierwszy plan powieści Berent wysuwa się zlepek wytartych sloganów i stereotypów społeczno-kulturowych, które, było nie było, przez narratorkę są odszyfrowywane. Dodam, że cynizm, jaki pobrzmiewa w snutej przez nią opowieści, rozbija owe frazesy i szablony myślowe. Cokolwiek gorzka rzeczywistość zatruwa w coraz większym stopniu tę, która snuje opowieść o pochłaniającym złu. Niemniej jednak admiracja zła jest przejawem buntu wobec przymiarek do przywrócenia bohaterki w kanwy patriarchalnej rzeczywistości, tyle że jego rewolucyjna, a w rzeczy samej, destrukcyjna siła skierowana jest przeciw młodej buntowniczce. Ale czy jedynie? Otóż, by odpowiedzieć na to pytanie, pozwolę sobie przywołać kilka uwag na temat tak zwanej „powieści” czy „literatury kobiecej”.

Z jednej strony w latach dziewięćdziesiątych radykalne feministyczne propozycje, zarówno pod względem formy, jak i podejmowanej tematyki, utraciły siłę oddziaływania, między innymi poprzez uwarunkowania rynkowe. Przypadek Manueli Gretkowskiej ilustruje, w jaki sposób postać „feministki – blondynki” z czasem przeistoczyła się w figurę „dyżurnej prowokatorki”, z kolei „jazgot” kobiety-dziecka (jak dowodzą deliberacje na temat Doroty Masłowskiej) wyrugował głos samoświadomej kobiety. Nadmienię, że po radykalnej ideowo oraz formalnie – ukształtowanej na modłę hybrydy – „Absolutnej amnezji” Filipiak, powieści tego quasi-nurtu szły raczej w stronę bardziej tradycyjnych, zaś rozpoczętą przez Olgę Tokarczuk linię (którą kojarzyć można by z tak zwaną prozą środka) kontynuowały między innymi „Siostra” Małgorzaty Saramonowicz, „Pałówa” Brygidy Helbig-Mischewski czy też „Klinika Lalek” Małgorzaty Holender. Jednocześnie literatura ta jawi się jako rodzaj prozy rozwojowej. Owszem, można by ją powiązać z tradycją dwudziestolecia, jednakże ciekawszym kontekstem będzie wpisanie jej w tradycję, przepraszam za wyrażenie, „męskiej” roman adolescent; jakby nie było, ten quasi-gatunek był i jest bardzo szeroko reprezentowany.

Rzecz w tym, że nie chodzi tu o jakiekolwiek binarne opozycje. Prędzej skłaniałabym się ku twierdzeniu Ewy Kraskowskiej, która w szkicu „O tak zwanej »kobiecości« jako konwencji literackiej” odnotowuje, że uwarunkowania kulturowe nie pozwalają dziewczynkom na pełne ukształtowanie się tożsamości. Proces ten przypada na końcowy etap dojrzewania, późniejsze problemy traktowane są jako chwilowe kryzysy bądź dewiacje, a kwestia tak zwanego „dramatu adolescencji”, najsilniej związana właśnie z finalnym etapem dorastania, powszechniej występuje w literaturze w mutacji chłopięcej (oczywiście wyeksponowany jest wątek symbolicznego zerwania więzi z matką – tymczasem u dziewcząt problem ten przebiega zgoła odwrotnie). Przedstawia to Lucy Irigaray już w tytule swojej publikacji: „Ciało w ciało z matką”. Kultura zamiast nastawienia na „ja” – jakie ma miejsce przy kształtowaniu się męskiej tożsamości, gdy skłania się ku modelowaniu postaw stereotypowych w swym charakterze (silny, pewny siebie, o wyrazistej osobowości), u „płci przeciwnej” kształtuje podejście wpisujące dziewczęta w role – matki (rodzicielki) i żony, tym samym wymusza skupienie się na szukaniu odpowiedniego partnera. W tej koncepcji uwarunkowania biologiczne decydują o tym, że podstawy tożsamościowe męskie mają charakter intrapersonalny, wobec tego ukierunkowane są na „ja”, natomiast żeńskie w swej istocie są interpersonalne – rodzą się z orientacji na inne osoby (takie rozróżnienie pochodzi z książki E. Kaschak „Nowa psychologia kobiety”, nim także posługuje się Ewa Kraskowska).

Tym samym wracam do debiutanckiej powieści Ewy Berent. Bohaterkę-narratorkę z powodu niezrozumiałej fascynacji rodzina zsyła na wieś, gdzie ciotka – stara panna i jednocześnie samotna matka, pomaga stymulować siostrzenicę, by uleczyć ją z niezdrowej miłości. Mówiąc oględnie, w mniemaniu rodzicieli lesbijski afekt jawi się co najmniej jako patologiczny. Zsyłka dziewczyny – lekarstwo na „normalność”, mające ją uzdrowić, okazuje się nie tyle farmakonem, ile wręcz trucizną, na którą nie istnieje żadne antidotum. Co więcej, sposobem walki o siebie jest fascynacja złem, jednocześnie ta admiracja jawi się już nie tylko jako oznaka buntu przeciw rzeczywistości.

Bezimienna bohaterka stara się ochronić swoje „ja”. Zatem „Rdza” jest opowieścią o rozmywaniu się tożsamości, rozbijaniu „ja” narratorki. Jako że próbuje się ją wtrącić w kanwy biologicznego dyskursu płci sankcjonowanego przez patriarchalne matryce społeczno-kulturowe, sama zainteresowana przejawia skłonności ku temu, by swoją tożsamość budować w oparciu o model inny – sprzeczny z wymaganiami otoczenia. Jednocześnie poczucie niedostosowania towarzyszyło opowiadaczce od niepamiętnych czasów: „To uczucie niepokoju prześladowało mnie od dziecka, przyzwyczaiłam się je ignorować, zamykając w żołądku i nie pozwalając, żeby wydostało się na zewnątrz. Tym razem jednak nie umiałam sobie z nim poradzić. Byłam bezsilna” (s. 83).

W gruncie rzeczy konstytuowanie się podmiotowości bohaterki-narratorki odbywa się w granicach (biologicznie rozumianego) męskiego dyskursu, stąd poczucie zagrożenia i wyobcowania; przejawia się ono najwyraźniej poprzez strach i bezsilność, niemniej nadrzędne wymagania wobec niej były i są inne. Jednak bohaterka przejmuje „biologicznie” bierne nastawienie wobec rzeczywistości, zostaje ono całkowicie zrównane z seksualnością. Co więcej, dotyczy kontaktów heteroseksualnych i przybiera postać masochistyczną, przejawia się bowiem już nie tylko w pasywnym uczestnictwie w akcie seksualnym, ale w rozmiłowaniu w zbrukaniu i „nieczystości” swojego ciała. Wielokrotnie narratorka-bohaterka wprost przywołuje ten motyw w swej literackiej „pseudospowiedzi”: „Bolał mnie kręgosłup ocierający się rytmicznie o twardą i szorstką powierzchnię. Oczy zachodziły mi łzami, a ciało nie mogło się zdecydować, czy ciche urwane jęki są spełnieniem rozkoszy, czy błaganiem o litość, świadectwem nieskończonego cierpienia” (s. 47).

Ciało narratorki – ciało, które jawi się jako poznający podmiot, „nie może się zdecydować”, jak pisze Berent. Zatem zostaje ono wpisane w przestrzeń pomiędzy, w przestrzeń niedookreśloną pod względem identyfikacji seksualnej. Przytoczony fragment jest opisem stosunku z mężczyzną, nadmienię, że inaczej akt przedstawia się w sferze kontaktów z kobietami, tam oczywiście brak jakiegokolwiek balansowania, niezdecydowania – miłość lesbiańska wartościowana jest nie tyle dodatnio, co przede wszystkim rozpatrywana jest na innej płaszczyźnie. Zgoda, uwięziona w patriarchalnym dyskursie narratorka zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku posługuje się tym samym językiem, co przekłada się jednocześnie na poczucie wyizolowania i grzesznej fascynacji, ale ciało „po prostu wie” – pozwolę sobie posłużyć kolejnym komunałem.

Z drugiej jednak strony skłonność bohaterki do masochistycznych zachowań nie tylko pozwala jej na samoidentyfikację, wprowadza mianowicie problem wielokrotnie już eksponowany w literaturze – kobiecej cielesności czy kobiecości integralnie związanej z naturą. Berent przedstawia tę kwestię dość sztampowo, choć potrafi wybrnąć z tego obronną ręką. Narratorka-bohaterka stawia siebie, swą kobiecość po stronie nocy, tego, co nieodgadnione i ciemne, a jednocześnie tego, co związane jest z dusznością czy duchotą, także z wręcz zwierzęcą zmysłowością. Fascynacja, jaką opowiadaczka żywi do czerni, jawi się jako fascynacja złem i jego przejawami, jednak wynika także z usytuowania siebie jako kobiety po „nieczystej” stronie świata, w której brak jakichkolwiek uspójniających elementów. Zakwestionowana zostaje nawet realność tego, co ją otacza: „Kiedy po raz pierwszy poczułam smak torfu w ustach i ból przeszywający nogę, przez chwilę zdawało mi się, że znalazłam się na powrót w czerni nocy i trzymając się kurczowo drewnianej belki próbuję złapać rzeczywistość i zatrzymać jej wirowanie, które wydaje się nie mieć końca" (s. 74).

Berent problem żeńskiej adolescencji zamyka w ramach dyskursu naturalistycznego i biologicznego. Jednocześnie, nie bez błędu pewnej standaryzacji, przywołuje elementy rzeczywistości społeczno-kulturowej, by właśnie ów naturalistyczny model kobiecości wyeksponować. Model, dodam, wyzyskiwany już wielokrotnie, sztandarowy wręcz w ramach pisarstwa kobiecego. Niemniej jednak Ewa Berent ów krępujący dyskurs ukazuje w stadium pewnego kryzysu. Bowiem, pozwolę sobie powrócić do motywu koszulowego zaznaczonego na wstępie, uwięziona w bieli bawełnianej odzieży bohaterka doświadcza ostatecznej degrengolady – zbita i upodlona chroni rękami niedzielną bluzkę (w strachu przed ciotką). Ta ostatnia scena powieści warszawskiej debiutantki, ukazująca bohaterkę, która niczym heroina przyjmuje ostateczny cios, mogłaby być alegorią poświęcenia swego ciała dla uwolnienia się z krępujących i ubezwłasnowolniających więzów kultury, a ów gest dziewczyny jedynie świadectwem tego, jak mocno sama bohaterka tkwi w tym świecie, tłumaczącym jednocześnie jej zagubienie, rozdarcie, które przypisane jest męskiemu bohaterowi, a które zawłaszcza sobie narratorka.

Czy tak jest w istocie? Zdaje się, że nie. Scena ta wydaje się raczej ukazywać klęskę ponoszoną przez młodą dziewczynę, której wybory są zgoła odmienne od wymogów otoczenia i której pragnienia są wręcz poza usankcjonowanymi rygorami. Być może ma rację V. Butulescu, który twierdził, że: „Po pewnym czasie warstwa rdzy staje się warstwą ochronną”; wiadomo też, że ten „izolacyjny osad” potrafi zniszczyć najtrwalszą stal. Zgoda, korozja jest zjawiskiem stopniowym, ale też – nieodwracalnym.
Ewa Berent: „Rdza”. Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”. Olsztyn 2008.