ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (107) / 2008

Piotr Bogalecki,

REKLAMOWANIE

A A A
Pierwszy w Polsce tom pokonferencyjny poświęcony poezji Krystyny Miłobędzkiej prezentuje się nad wyraz atrakcyjnie i to – jak w jednym ze swoich pierwszych wierszy pisała poetka – „z zewnątrz i od środka”. Zdobywające sobie coraz większe uznanie czytelników Wydawnictwo Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu zadbało nie tylko o gustowną okładkę, ale i o wysokiej jakości papier, przyjazny format czy profesjonalny układ stronic z obszernymi marginesami. Redaktorom zbioru (ponieważ nigdzie nie umieszczono ich nazwisk, pozostają oni anonimowi, choć można domyślać się, że nad całością czuwał Piotr Śliwiński) dało ono coś jeszcze – skrzydła czy, jeśli wolimy, skrzydełka. Na jednym z nich napisał Śliwiński o Miłobędzkiej tak: „Jej poezja wspaniale reklamuje wiersz jako pomost między słowem a egzystencją”.

Poezja jako reklama i wiersz jako towar? Jeśli książka pokonferencyjna może być tak ładna, jak w przypadku „Miłobędzkiej wielokrotnie” – czemu nie? Zanim wszakże rozwiniemy skrzydła, wczytajmy się w metaforę Śliwińskiego nieco uważniej, zwłaszcza, że na tle innych używanych przez niego określeń poezji Miłobędzkiej („wzruszające przywiązanie czytelników, starych i młodych”, „niezwykle wiarygodna jako zapis doświadczenia”, „bogactwo i zmienność form” czy „niepochwytny urok…”) wybrzmiewa ona szczególnie interesująco. Umiejętnie wykorzystuje tautologię („poezja reklamuje […] wiersz”) i wieloznaczność: jak wszyscy wiemy, reklamować – na przykład buty – można na dwa sposoby: po to, by ktoś je kupił, i po to, by niefortunny akt kupna cofnąć. Udany proces reklamacji może dokonać się na kilka sposobów (wymiana, naprawa, zwrot kosztów itd.), zawsze jednak jego istotą jest rekompensata szkody uczynionej klientowi w momencie kupna. Rozumienie owej rekompensaty w kategoriach cofnięcia się do poprzedniej sytuacji jest o tyle trafne, że odsyła do etymologii reklamy i reklamacji. Oba wyrazy pochodzą od czasownika reclamare, utworzonego za pomocą przedrostka -re i oznaczającego ‘wołać, krzyczeć’ czasownika clamare. Jeśli znana nam skądinąd aklamacja to ‘wy-wołanie’, deklamacja – ‘przy-wołanie’, zaś proklamacja – ‘ob-wołanie’, to reklamacja i reklama jawią się jako znów-wołanie, wołanie ponowne czy, jeśli wolimy, wołanie wielokrotne.

A jednak różnica pomiędzy reklamą a reklamacją ogniskuje się właśnie w rozumieniu ich wspólnego prefiksu. W pierwszym wypadku nawołuje się ponownie w celu jak najskuteczniejszego (do)tarcia (do) odbiorcy. Reklama nie może ryzykować zatrzymania się na jednym tylko zawołaniu: niespokojnie upominać się ona musi, czy aby na pewno jej przekaz dotarł do potencjalnego klienta. Jeżeli nie dotarł – nawołuje nadal. Jeśli dotarł – również. Treść reakcji odbiorczej pozostaje bowiem dla reklamy właściwie bez znaczenia; opiera ona swą skuteczność przede wszystkim na konsekwentnym ponawianiu wołania. Chodzi jej o to, by na stale zająć niewielki obszar percepcji odbiorcy i przecierając po nim raz po raz niczym heblem, umiejętnie ukształtować jego wybory.

Reklamację natomiast rozumieć można jako swoistą re-reklamę – przypomina ona bowiem gorzkie i ironiczne powtórzenie jej gestu. Oto informacja, która pojawiła się w reklamie, przywoływana jest raz jeszcze, tyle że w dokładnie przeciwnym celu – udowodnienia nieprawdziwości wołania reklamy, a wobec tego poddania w wątpliwość wartości reklamowanego przedmiotu. Również i tutaj wykrzykujemy więc ponownie – już nie jednak dla perswazji, a z bezsilności, że daliśmy się oszukać. Stąd też reklamacja do reklamy i jej strategii reduplikowania (dosł. ‘na nowo podwojenie, znów podwojenie’) nieustannie tego samego komunikatu ma się tak, jak pełne inwencji przedrzeźnianie do poważnej, aczkolwiek nieco mechanicznej deklamacji.

Jeśli więc – jak powiada Śliwiński – poezja stanowi reklamę (i to „wspaniałą”), to interpretacji poezji nie sposób zrozumieć inaczej niż jako reklamacji. Interpretator powtarza wołanie wiersza – innym głosem, w innych okolicznościach i w innym celu. Jego roszczenia nie są roszczeniami poety: jeśli ten ostatni generuje komunikat, który odbijając się szerokim echem (to kolejne znacznie łacińskiego reclamare), oczekuje na to, by zostać przez kogoś wyuczony na pamięć (par coeur), to czytelnik powtarza po to, aby wyrzucić z pamięci zwodnicze wołanie reklamy, a tym samym zrobić miejsce dla własnego, swoistego i niezaplanowanego przez twórcę użycia wiersza. Jest to z jego strony tyleż kaprys, co konieczność: „kupując” wiersze z wiarą, iż dostarczą nam one tego, co reklamują, zawsze kupujemy bowiem kota w worku. Jeśli bowiem poezja stanowi towar, to jest to towar specyficzny – jedyny, którego twórcy oczekują na reklamację z niecierpliwością, bo jest im ona na rękę; więcej nawet – jedyny, który ujawnia swą wartość dopiero w momencie reklamacji. Oto paradoks: poezja pozbawiona czytelniczego wysiłku waży tyle, co nic, i takaż też jest jej wartość, a więc odbiorca, który czytanej przez siebie poezji nie reklamuje – nie nabywa jej wcale. Reklamować wiersz u jego sprzedawcy po to, by uczynić go wierszem moim własnym, by uczynić go poezją – oto istota interpretacji.

Co reklamuje poezja Miłobędzkiej? Według Śliwińskiego – „wiersz jako pomost pomiędzy słowem a egzystencją”. Jeśli jest tak rzeczywiście, owa tyleż elektryzująca, co – jak to w reklamie – fałszywa obietnica nigdy się nie ziści. W tym kontekście umieszczone w książce „Miłobędzka wielokrotnie” wypowiedzi krytyczne i świadectwa lektury odczytywać należałoby jako reklamacje składane przez czytelników z powodu wyartykułowanego tu akurat przez Śliwińskiego, sloganu, który to w różnych formach przywołany jest zwykle wtedy, gdy mowa dziś o Miłobędzkiej. Oto jej poezja – jak się zaznacza „lingwistyczna”, a więc zainteresowana raczej językiem niż światem – miałaby w jakiś sposób do tego świata przenikać, ów świat odzwierciedlać (by nie powiedzieć „naśladować”), czy też, mówiąc inaczej, świat wypowiadać. Przerzucanie „pomostu pomiędzy słowem a egzystencją” odbywa się zwykle na drodze rozpoznania w tej poezji na poły mistycznego „unieważnienia dualistycznej koncepcji reprezentacji” (s. 111), prowadzącej – jak pisze Anna Kałuża – do „manifestacji solidarności z wszystkim, co żyje” (s. 113). Chociaż wielu z badaczy mówi w tym przypadku o „zapisach niezwykłych epifanii” (s. 30), zdaniem Kałuży przebiegają one co najwyżej „w pozornym podobieństwie do modernistycznych poetów, piszących o zniknięciu ja” (s. 113). Miłobędzka jest od nich inna – anihilacja „ja” przebiega u niej jakby naturalnie, a w miejscu, w którym zwykle na poetę czyha demon depersonalizacji, u autorki „Wykazu treści” ujawnia się jestestwo w tajemniczy sposób zjednoczone z nieredukowalną złożonością istnienia: „Istnienie to największy cud, ów ‘wszelki początek’, który wciąż od nowa próbują opisać te wiersze” (s. 25).

Tymczasem poezja Miłobędzkiej – o której Jacek Gutorow mówi jako o wierszach „pisanych przeciw łatwości, z jaką moglibyśmy je odczytywać” (s. 19), a Joanna Grądziel-Wójcik jako o „chiazmie języka i rzeczywistości” (s. 34) – z pozoru miła, dziecięco wręcz prosta i naiwna, może denerwować i drażnić nie na żarty. To bowiem, co wydają się obiecywać (powtórzmy znów za Śliwińskim) „precyzyjny i nieomal mistyczny (…) zapis doświadczenia” – przy dokładniejszym wczytaniu się w kolejne wersy zdecydowanie się oddala. Ponieważ zaś nasze reklamacje są przez nią konsekwentnie odrzucane (jest tak, jak się zdaje, z każdą dobrą poezją), pozostają nam indywidualne prowizorki i surogaty – tyleż niedoskonałe, co niezwykle cenne. Ekwiwalenty te przybierać mogą najróżniejszą postać. W przynajmniej kilku esejach książki – przede wszystkim K. Hoffmanna i M. Malczewskiego – wiążą się one z wyprowadzeniem twórczości Miłobędzkiej poza granice kultury Zachodu ufundowanej na (z gruntu fałszywej, oczywiście) opozycji podmiot-przedmiot: „Miłobędzka przejawia rodzaj wrażliwości nieprzynależnej naszej kulturze” (s. 62) – pisze Krzysztof Hoffmann, który rozpoznaje w twórczości autorki „Pamiętam” poetycką realizację postulatów „filozofii nicości” Nishidy Kitarō. W dwóch innych tekstach (E. Linieckiej i M. Jaworskiego) okazuje się być Miłobędzka za to doskonałą wyrazicielką koncepcji – pojmowanej w kategorii „figury niewyrażalności” (s. 40) – przyjaźni Jacquesa Derridy (w nieco bardziej negatywnej wersji pojawia się tu i ówdzie Paul de Man). Kiedy indziej (jak na przykład u J. Grądziel-Wójcik, E. Winieckiej czy K. Kuczyńskiej-Koschany) wiersze Miłobędzkiej okazują się „macierzyńskie” (s. 32), przy czym, jak wyjaśnia Winiecka: „Macierzyństwo przybiera tu postać elementarnej relacji z bytem; jest typem wrażliwości, sposobem istnienia w świecie i w tekście” (s. 42). Nie przeszkadza to Joannie Roszak nazywać autorkę „Po krzyku” „najmłodszą polską poetką” (s. 92) i wiązać jej eksperymenty poetyckie z fenomenem dziecinności, zaś Agnieszce Czyżak dokładnie przeciwnie – ze starością. Wydaje się więc, że reklamacje pod adresem poezji Miłobędzkiej składane być mogą na przynajmniej kilka sposobów. W rzeczy samej jest zatem wielokrotnie – tylko cokolwiek mniej, niż mogłoby się zdawać. Tak to już bowiem jest, że reklama determinuje możliwe drogi reklamacji. Dopiero w tym aspekcie wytyczająca spektrum potencjalnych interpretacji interesującej nas poezji książka „Miłobędzka wielokrotnie” ujawnia swą faktyczną wartość. Czy stanowi ona raczej reklamę poezji Miłobędzkiej, czy reklamację składaną pod adresem sloganów, które wydaje się obiecywać, czytelnicy ocenią sami. Z pewnością jednak ponownie ją ona przywołuje – re-klamuje – i niezależnie od tego, czy jest to słuszna strategia, wołania tego nie sposób już dziś nie słyszeć.

Jeśli jednak wciąż o reklamacjach mowa, na koniec miałbym kilka – dotyczących wszakże kwestii drugorzędnych. Reklamowany w przedmowie Śliwińskiego „zapis obszernej rozmowy z Krystyną Miłobędzką przeprowadzonej przez Jarosława Borowca” może wydać się wielu potencjalnym czytelnikom największym rarytasem książki. Nie bez podstaw będą jednak mogli oni poczuć się pokrzywdzeni. „Obszerna rozmowa” okazuje się bowiem (owszem znacznie poszerzonym, ale zawsze) przedrukiem wywiadu opublikowanego w „Tygodniku Powszechnym” (nr 32/2004) i przedrukowanego później na stronie „Biura Literackiego”. W przeciwieństwie do przedruku w „Biurze”, w książce „Miłobędzka wielokrotnie” standardowej adnotacji o pierwotnej lokalizacji nie zamieszczono. To jednak nie jedyna przykra niespodzianka związana z wywiadem. Porównując obie jego wersje, odkryć można na przykład ze zdziwieniem, iż niektóre wypowiedzi poetki zostały tu przedrukowane jako odpowiedzi na inne pytania niż w pierwotnej wersji rozmowy. I tak na przykład w „Tygodniku” Miłobędzka mówi „Staram się załatać tę dziurę, która jest między mną a wszystkim innym, jednak to jest ciągle takie niezupełnie spełnione. Bo kiedy biorę filiżankę do ręki i chcę to zapisać, to muszę zastąpić ten ruch, ciepło i jej ciężar słowami” itd., odpowiadając na pytanie: „Wiele jest emocji w Pani wierszach. Można by je nazwać emocjonalną poezją lingwistyczną. Czy język Pani wierszy wynika z emocji czy na odwrót?”. W książce zaś dokładnie ta sama kwestia stanowi odpowiedź na pytanie: „W swoich wierszach dotyka Pani raczej rzeczywistości wewnętrznej” (s. 185). Pytanie to zresztą pada w pierwszej wersji wywiadu (w nieco innej formie: „W swoich wierszach unika Pani bezpośredniego zderzenia z rzeczami, dotyka raczej rzeczywistości wewnętrznej…”), ale tam Miłobędzka rozpoczyna swą odpowiedź słowami: „Tak, dlatego pewnie to jest trudniejsze. Tylko to też jest jakąś umową, że coś nazywamy rzeczywistością wewnętrzną, a coś zewnętrzną” itd., które w książce stają się jedynie drugą jej częścią. Można odnieść wrażenie, że coś takiego jak dynamika rzeczywistej rozmowy, na której opieramy swą wiarę w rzetelność tej formy wypowiedzi artystycznej, istnieje wyłącznie – by sparafrazować słowa poetki – jako łatwa do demaskacji umowa. Kiedy Borowiec bez żenady zmienia porządek pytań opublikowanej już wcześniej rozmowy, edytuje je, niektóre usuwa, skraca odpowiedzi poetki itd., stawia ową czytelniczą wiarę pod dużym znakiem zapytania, naruszając przy tym być może dobre imię redaktorów i swej rozmówczyni.

Niezrozumiała skłonność anonimowych autorów tomu (tak świetnie przecież dopracowanego pod względem graficznym) do konsekwentnego ignorowania dobrej tradycji sygnalizowania pierwodruków odpowiednimi przypisami dochodzi do głosu nie tylko przy wywiadzie. Bez stosownej noty pozostają na przykład zamieszczone w książce nowe wiersze poetki, które przecież publikowane już były gdzie indziej (na przykład wiersz „Co z tego błyśnie w ostatniej” na stronie 4 wydanego z okazji Nagrody Literackiej Gdynia wydawnictwa okolicznościowego „Dodatek Literacki” nr 1 z października 2007). Podobnie jest z wypowiedzią Tadeusza Nyczka, choć w tym wypadku na wysokości zadania stanął sam autor, który wyjaśnił okoliczności powstania swego tekstu w tekście głównym. Nie zrobił tego natomiast Karol Maliszewski, choć jego artykuł też wydaje się być dziwnie znajomy – być może ze względu na szczególnie moim zdaniem adekwatną w odniesieniu do poezji współczesnej metaforę jąkania się, za pomocą której próbuje on uchwycić specyfikę twórczości Miłobędzkiej. Jąkanie zaś ma do siebie akurat to, że nie sposób sprowadzić go ani do reklamy, ani do reklamacji – nieobecny jest w nim bowiem element wołania. Jąkała nie krzyczy i nie krzyczy też poezja Miłobędzkiej, ta bowiem – jak pisze Maliszewski – zrobiona jest „z jąkania, westchnienia, milczenia, bełkotu, z ciśnienia wewnętrznej, intymnej mowy pełnej anakolutów” (s. 13). Nie mogąc wydostać się na zewnątrz, może ona istnieć albo przed głosem (jak pisze Maliszewski: „wiersz zdarza się już przed wierszem” – s. 10), albo „po krzyku”. Tak czy owak jest ona, jak powiada Miłobędzka, „Niedo. Niedowydobycia”. Jeśliby więc koniecznie pozostawać przy clamare, powiedzieć moglibyśmy, że nie jest to poezja do wołania, ale – wycia. Od tego bowiem do bycia (poezją) już znacznie (niż od reklamy) bliżej.
„Miłobędzka wielokrotnie”. Wydawnictwo Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2008 [seria: Wielkopolska Biblioteka Poezji, t. 8].