ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (107) / 2008

Maciej Woźniak,

POWRÓCIŁO Z WIATREM

A A A
Scarlett Johansson „Anywhere I Lay My Head”. Rhino/Warner Music.
Trochę mi szkoda, że piosenki Waitsa śpiewa raczej Charlotte z „Między słowami” niż Rebecca z „Ghost World” albo Birdy z „Człowieka, którego nie było”. Ale cieszę się, że nie śpiewa ich dziewczyna, której fryzury i makijaże błyszczą ze zdjęć w kolorowych gazetach, tylko ta Scarlett, która była wcześniej. I którą nie trzeba się było dzielić z całym światem.

Jako 14-latka zagrała w pobliżu Roberta Redforda. Trzy lata później w wysmakowanej, letargicznej narracji braci Coenów i w nominowanej do Oscara ekranizacji słynnego komiksu. Dwa lata później nudziła się w tokijskim hotelu i pozowała z perłą w Delft. Po kolejnych dwóch latach wystąpiła u Woody’ego Allena i, dla kontrastu, w zrealizowanym z całym hollywoodzkim rozmachem, thrillerze SF. Może za szybko to wszystko i dlatego Scarlett wraca? Bo pewnie nie powstałby album z utworami Waitsa, gdyby wcześniej nie zaśpiewała „Summertime”, po którym szacowna i z tradycjami wytwórnia Rhino zaproponowała jej nagranie płyty. A gdyby nawet album powstał, to pewnie nie brzmiałby tak, jak brzmi, gdyby rok wcześniej nie wystąpiła na koncercie z grupą The Jesus And Mary Chain, czyli z zespołem, który przeżywał rozkwit popularności, kiedy Scarlett chodziła do przedszkola i podstawówki.

Kawałki są Toma Waitsa, ale odpowiedzialny za produkcję płyty David Andrew Sitek (występujący na co dzień w grupie TV On The Radio) nie ukrywa, że inspiracji szukał w nagraniach ze słynnej w latach 80. wytwórni 4AD. A więc w stylistyce, która Waitsa przyprawiłaby wtedy o porządne żachnięcie się. Ale jeśli połączymy gustownie anachroniczne brzmienie Clan Of Xymox czy Cocteau Twins z chropawo tynkowaną ścianą dźwięku spod znaku My Bloody Valentine, Galaxy 500 i wzmiankowanego The Jesus And Mary Chain, potem trochę odświeżymy to wszystko w indie-rockowym mikserze (Mercury Rev, Grandaddy), a całość rozepniemy na szerokiej skali między elektronicznymi bitami i folkowymi dźwiękami fletu albo cymbałów, to okaże się, że Waits może być całkiem ukontentowany. Tym bardziej, że do słynnych i świetnych pozostających pod urokiem Scarlett dołączył David Bowie, który tu i ówdzie zaśpiewał w chórkach. Całość pobrzmiewa quasi-orkiestrowym patosem, to osuwającym się w jarmarczną groteskę („Fawn”), to w kwaśnawą oniryczność („No One Knows I’m Gone”), to w zgoła popową lekkość i niefrasobliwość („I Don’t Wanna Grow Up”). Na tym tle miłą odmianą są piosenki nieco oszczędniej szafujące możliwościami konsolety, mniej brzmieniowo zamaszyste (np. po Waitsowsku rozchybotane „Green Grass” albo ograniczone do elektronicznie przetworzonej pozytywki „I Wish I Was In New Orleans”).

A że Scarlett śpiewa raczej kiepsko? To akurat zmartwi chyba tylko tych, którzy się spodziewali Bóg wie czego. Bo i sama aktorka nie przesadza z wokalnymi uniesieniami, przytomnie poprzestając na sympatycznej roli wielbicielki, która nuci sobie piosenki mistrza przy zmywaniu, i realizujący nagrania Sitek także po to rozbudował brzmienie, żeby szczupły, dziewczęcy głosik schować w nim, jak się chowa dłonie w mufce. Pewnie, że momentami uwiera wrażenie przeprodukowania nagrań, przeholowania z efektami, ale z drugiej strony, takie nalewanie koniaku z syfona ma w sobie coś przewrotnego, poniekąd Waitsowskiego właśnie.


Rebecca, włócząca się po mieście ze swoją przyjaciółką Enid. Birdy, wcale nie taka słodko niewinna, jak się zdawało. Charlotte, na stołku przy barze albo z głową na hotelowej poduszce. Scarlett już nie jest żadną z nich, ubiera się w okropne kreacje od najlepszych stylistów i świeci oczami z okładek magazynów. Ale śpiewa, jakby chciała, żeby tamto wróciło.