KRÓTKO I TREŚCIWIE
A
A
A
Przegląd wybranych nowości gitarowych
Foals „Antidotes”. Transgressive 2008.
Grupa bystrzachów z Oxfordu zmajstrowała jedną z ciekawszych płyt na młodej gitarowej scenie ostatnich miesięcy. Chłopcy wpisują się w aktualną dance-punkową modę, ale robią to w błyskotliwy sposób. Czerpiąc z co bardziej inteligentnych nowofalowców, math-rocka i postrocka, ulepili zgrabne piosenki. Choć oparli je na niemiłosiernie wyeksploatowanych przez konkurencję, bujających rytmach, to w aranżach ujawnili większą fantazję i szersze horyzonty. Smakowicie wypadają oplatające rytmiczny szkielet, transowe gitarowe pętelki czy też partie dęciaków. Nic wielkiego, ale miła niespodzianka na tle zalewających muzyczny rynek chłopców z grzywkami oraz / bądź glowstickami.
We Versus The Shark “Dirty Versions”. Hello Sir 2008.
Na pierwszej, sprzed trzech lat, płycie „Ruin Everything!” We Versus The Shark w wyśmienity i bezczelnie przebojowy sposób połączyli zacne tropy z amerykańskiego post-punka i post-hc ostatnich kilkunastu lat: młodzieńczą energię i funky żarliwość Q And Not U. Ekwilibrystykę Don Caballero, nośność Pretty Girls Make Graves, wdzięk Enon. Połamane, motoryczne rytmy i czasami iście Crimson’owskie pochody zderzyli z popową melodyką, hHardcore’ową moc z lekkością, finezją i nieodzownym rozbujaniem, niemal tanecznymi groove'ami. Tym razem jest bardziej szorstko i hałaśliwie. Grupa zagęściła i zintensyfikowała brzmienie, tracąc przy tym nieco z chwytliwości debiutu. Tak czy owak - dynamit.
Mudhoney “The Lucky Ones”. Sub pop 2008.
Płyty Mudhoney z przełomu lat 80. i 90., obok debiutu Stooges i „Kick Out the Jam” Mc 5, powinny znaleźć się w Sevres, jako wzorce brudnego, garażowego psycho-rocka. Dziś formacja z Seatlle to już weteranka (w tym roku świętuje 20-lecie istnienia), ale jej muzyka wciąż kąsa. Nowy album to Mudhoney saute, rzadzą na nim zgrzytliwe akordy wycinane z rozbrajającą nonszalancją przez Marka Arma i Steve'a Turnera, a że wtórne to, nieraz ocierające się wręcz o autoplagiat? Nie szkodzi, siła i energia autentycznego, surowego rock'n'rolla, o którego dziś – pomimo rzekomego renesansu takiego grania – wcale niełatwo, są ponadczasowe.
Melvins “Nude With Boots”. Ipecac 2008.
Kolejni weterani, również niezmiennie w formie. Szalenie wpływowi, choć nigdy nie byli należycie docenieni. Bez tej ekipy grunge pewnie wyglądałby inaczej, nie byłoby całego slugde-metalu, a – pośrednio – może i aktualnej fali drone-metalu. Z tytułu piosenki Melvins swą nazwę zaczerpnęli japońscy wariaci z Boris. Bezsprzeczny jest też wpływ grupy na poczynania (szczególnie post-faith-no-more’owe) Mike’a Pattona. Nowy album to esencja stylu formacji Buzza Osborne'a: muliste riffy, sunące na powikłanych, polirytymicznych konstrukcjach wyśmienitego Dale'a Crovera, wspieranego przez drugiego bębniarza – Coady'ego Willysa. Choć nastrój jest groźny, w głębi tego dźwiękowego walca czai się nieodzowna nutka groteski.
Cult Of Luna “Eternal Kingdon”. Earache 2008.
Sztandarowi przedstawiciele szamańskiego metalu coraz chętniej uderzają w patetyczo-sentymentalne tony. Skandynawowie z Cult of Luna zawsze mieli w sobie więcej „gotyckości”, niż „plemienności”, niemniej niniejsza płyta jest o tyle godna uwagi, że wypada chyba lepiej od wydanych w ostatnich latach realizacji ich (obniżających loty) mistrzów: Neurosis (jak i wielu przedstawicieli wytwórni Neurot) oraz Isis (jak i niemałej części reprezentantów należącej do lidera grupy, Aarona Turnera, oficyny Hydra Head). Grupa brzmi szczęśliwie ciężko i surowo, atakuje masywnymi gitarami i growlem, choć w wielu momentach niepotrzebnie rozmydla nawałnicę dźwięków. W sumie – pomimo znamion pretensjonalności i dłużyzn – album ma swą dramaturgię.
Grupa bystrzachów z Oxfordu zmajstrowała jedną z ciekawszych płyt na młodej gitarowej scenie ostatnich miesięcy. Chłopcy wpisują się w aktualną dance-punkową modę, ale robią to w błyskotliwy sposób. Czerpiąc z co bardziej inteligentnych nowofalowców, math-rocka i postrocka, ulepili zgrabne piosenki. Choć oparli je na niemiłosiernie wyeksploatowanych przez konkurencję, bujających rytmach, to w aranżach ujawnili większą fantazję i szersze horyzonty. Smakowicie wypadają oplatające rytmiczny szkielet, transowe gitarowe pętelki czy też partie dęciaków. Nic wielkiego, ale miła niespodzianka na tle zalewających muzyczny rynek chłopców z grzywkami oraz / bądź glowstickami.
We Versus The Shark “Dirty Versions”. Hello Sir 2008.
Na pierwszej, sprzed trzech lat, płycie „Ruin Everything!” We Versus The Shark w wyśmienity i bezczelnie przebojowy sposób połączyli zacne tropy z amerykańskiego post-punka i post-hc ostatnich kilkunastu lat: młodzieńczą energię i funky żarliwość Q And Not U. Ekwilibrystykę Don Caballero, nośność Pretty Girls Make Graves, wdzięk Enon. Połamane, motoryczne rytmy i czasami iście Crimson’owskie pochody zderzyli z popową melodyką, hHardcore’ową moc z lekkością, finezją i nieodzownym rozbujaniem, niemal tanecznymi groove'ami. Tym razem jest bardziej szorstko i hałaśliwie. Grupa zagęściła i zintensyfikowała brzmienie, tracąc przy tym nieco z chwytliwości debiutu. Tak czy owak - dynamit.
Mudhoney “The Lucky Ones”. Sub pop 2008.
Płyty Mudhoney z przełomu lat 80. i 90., obok debiutu Stooges i „Kick Out the Jam” Mc 5, powinny znaleźć się w Sevres, jako wzorce brudnego, garażowego psycho-rocka. Dziś formacja z Seatlle to już weteranka (w tym roku świętuje 20-lecie istnienia), ale jej muzyka wciąż kąsa. Nowy album to Mudhoney saute, rzadzą na nim zgrzytliwe akordy wycinane z rozbrajającą nonszalancją przez Marka Arma i Steve'a Turnera, a że wtórne to, nieraz ocierające się wręcz o autoplagiat? Nie szkodzi, siła i energia autentycznego, surowego rock'n'rolla, o którego dziś – pomimo rzekomego renesansu takiego grania – wcale niełatwo, są ponadczasowe.
Melvins “Nude With Boots”. Ipecac 2008.
Kolejni weterani, również niezmiennie w formie. Szalenie wpływowi, choć nigdy nie byli należycie docenieni. Bez tej ekipy grunge pewnie wyglądałby inaczej, nie byłoby całego slugde-metalu, a – pośrednio – może i aktualnej fali drone-metalu. Z tytułu piosenki Melvins swą nazwę zaczerpnęli japońscy wariaci z Boris. Bezsprzeczny jest też wpływ grupy na poczynania (szczególnie post-faith-no-more’owe) Mike’a Pattona. Nowy album to esencja stylu formacji Buzza Osborne'a: muliste riffy, sunące na powikłanych, polirytymicznych konstrukcjach wyśmienitego Dale'a Crovera, wspieranego przez drugiego bębniarza – Coady'ego Willysa. Choć nastrój jest groźny, w głębi tego dźwiękowego walca czai się nieodzowna nutka groteski.
Cult Of Luna “Eternal Kingdon”. Earache 2008.
Sztandarowi przedstawiciele szamańskiego metalu coraz chętniej uderzają w patetyczo-sentymentalne tony. Skandynawowie z Cult of Luna zawsze mieli w sobie więcej „gotyckości”, niż „plemienności”, niemniej niniejsza płyta jest o tyle godna uwagi, że wypada chyba lepiej od wydanych w ostatnich latach realizacji ich (obniżających loty) mistrzów: Neurosis (jak i wielu przedstawicieli wytwórni Neurot) oraz Isis (jak i niemałej części reprezentantów należącej do lidera grupy, Aarona Turnera, oficyny Hydra Head). Grupa brzmi szczęśliwie ciężko i surowo, atakuje masywnymi gitarami i growlem, choć w wielu momentach niepotrzebnie rozmydla nawałnicę dźwięków. W sumie – pomimo znamion pretensjonalności i dłużyzn – album ma swą dramaturgię.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |