ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (109) / 2008

Wojtek Mszyca Jr,

TWÓRCZY BAJZEL

A A A
„Bajzel”. Biodro 2008.
Kilka miesięcy temu zamieściliśmy na łamach „artPAPIERu” wywiad z ukrywającym się pod pseudonimem Bajzel człowiekiem-orkiestrą. Łukasz Iwasiński rozmawiał z nim na krótko przed ukazaniem się jego debiutanckiej płyty. Po więcej informacji o samym artyście odsyłam do wywiadu, warto jednak przypomnieć, że album, który trafił w końcu w ręce słuchaczy, stanowi pewne podsumowanie, a zarazem otwarcie nowego etapu w wieloletniej już drodze muzyka. Wcześniej angażował się w różnych zespołach i projektach, jednak nie dawały mu one w pełni satysfakcji i ostatecznie zdecydował się na zrealizowanie swoich muzycznych wizji na własną rękę. Tak powstały piosenki, które wykonywał na licznych koncertach, a teraz trafiły na omawiany krążek.

Płytę wydała zasłużona oficyna Ryszarda „Tymona” Tymańskiego – Biodro Records. Jak dobre ucho do debiutów miewa Tymański, niech świadczy fakt, że przed laty wydał być może najważniejszą płytę niezależną w historii polskiej fonografii, bezdyskusyjne arcydzieło, pierwszy album Ścianki. Zapewne również dzięki współpracy z Biodrem przy produkcji i masteringu materiału Bajzel uzyskał pomoc Piotra Pawlaka, który cieszy się opinią jednego z lepszych fachowców w tym zakresie. Wróćmy jednak do meritum, czyli do muzyki.

Na debiutancką płytę Bajzel przygotował 14 kompozycji. Większość z nich, poza kilkoma instrumentalnymi interludiami, to piosenki, które są podsumowaniem ostatnich lat jego solowej działalności. W tym okresie zasłynął przede wszystkim jako artysta koncertowy, tworzący podobno (niestety nie miałem jeszcze okazji widzieć jego występu) niezwykły show, swoją osobowością sceniczną z nawiązką nadrabiając brak zespołu. Również podczas realizacji płyty poradził sobie zupełnie sam, nagrywając wokale oraz ślady wszystkich instrumentów. Z grubsza zamieszczone na niej piosenki można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza to szybkie, zawadiackie numery, wyskandowane w rytm natarczywej nawałnicy serwowanej przez automat perkusyjny. Perkusyjne loopy brzmią w poszczególnych utworach mniej lub bardziej syntetycznie, zawsze jednak napędzają utwory z mechaniczną, bezwzględną transowością. Z jednej strony, nadaje im to specyficznej mocy, z drugiej – czyni je nieco jednostajnymi w sferze dynamiki, choć niewątpliwie mechaniczny charakter bębnów jest tu świadomie i bardzo sprawnie wykorzystany. Te dynamiczne i przebojowe kawałki, o wprost fantastycznym potencjale koncertowym, poprzeplatane są spokojniejszymi utworami, spowitymi w nieco psychodelicznej aurze. Oczywiście rozróżnienie to jest pewnym uproszczeniem, całość bowiem jest spójna i nosi charakterystyczne piętno twórcy. W obu kategoriach sporo jest wpadających w ucho melodii i potencjalnych przebojów, oczywiście „undergroundowych”, bo tak zwani masowi odbiorcy o guście zdegenerowanym przez RMF FM i Radio Z i tak nie sięgną po tę płytę. Ci są już w większości straceni. I nie chodzi tu o to, że propozycja Bajzla jest szczególnie alternatywna, trudna w odbiorze. Nie, to w gruncie rzeczy proste piosenki, podane w ciekawych i oryginalnych aranżacjach. Tylko tyle? Raczej aż tyle!

Muzyka Bajzla jest eklektyczna, co zakrawać może na truizm, bowiem żyjemy w eklektycznych czasach, w których każda działalność artystyczna ma miejsce w środowisku przesyconym różnymi wpływami. Ważne jest umiejętność przefiltrowania ich przez własną wizję i umiejętność selekcji. Bajzel wielość wpływów składa w czytelną całość. Dlatego nie dajmy się zwieść nazwie, nie jest to zwykły bajzel. Nawet nie jest to artystyczny nieład, ale dojrzały jak na debiut krążek muzyka, który ma klarowną wizję tego, co chce robić. I potrafi to osiągnąć.