ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (110) / 2008

Barbara Surmacz-Dobrowolska,

MIŁOŚĆ, SEKS, PIENIĄDZE I BUTY MANOLO BLAHNIKA

A A A
Jeszcze nie tak dawno samotną kobietę po trzydziestce określano mianem starej panny, podczas gdy mężczyznę w tym samym wieku postrzegano jako (bynajmniej nie starego) kawalera, a do tego często jako najlepszą partię. W patriarchalnym społeczeństwie nie do pomyślenia było bowiem, że kobieta mogłaby być od mężczyzn niezależna. Dziś szlaki wydają się bardziej niż przetarte, a niepośledni wpływ na taki obrót sprawy miały cztery inteligentne, piękne, dobrze sytuowane i oczywiście niezależne, a zatem nieposiadające stałych partnerów, bohaterki kultowego już dziś serialu „Seks w wielkim mieście”, które stały się ikonami kobiecości przełomu wieków. Skoro na ekranach naszych kin gości pełnometrażowa wersja serialu, a telewizja TVN postanowiła przypomnieć jego pierwsze sezony, może warto przez chwilę zastanowić się nad jego fenomenem, nie tylko społecznym, ale i finansowym.

Na początku był felieton

Wszystko zaczęło się od Candace Bushnell, która w 1996 roku na podstawie publikowanych w „The New York Observer” w kolumnie „Sex and the City” autobiograficznych felietonów wydała książkę pod tym samym tytułem. Książka ta, trafiając, podobnie jak później serial, w „swój” czas, wkrótce stała się bestsellerem, przyciągając uwagę producenta telewizyjnego Darrena Stara, twórcę takich amerykańskich klasyków jak „Beverly Hills 90210” czy „Melrose Place”, który dostrzegł ekranowy potencjał w felietonowych historyjkach o pikantnych przygodach śmietanki towarzyskiej Nowego Jorku. Wyświetlany od czerwca 1998 roku przez sześć sezonów, zanim w roku 2004 ostatecznie zszedł z ekranów, serial stał się jednym z największych hitów stacji HBO. W tym czasie wyróżniono go wszelkimi możliwymi nagrodami telewizyjnymi: pięćdziesięcioma nominacjami i siedmioma nagrodami Emmy, w tym dla Sarah Jessiki Parker i Cynthii Nixon za kreacje aktorskie, nagrodami Screen Actors Guild w kategorii Best Ensemble w serialach komediowych, dwudziestoma czterema nominacjami i ośmioma Złotymi Globami, w tym dla najlepszego serialu telewizyjnego oraz dla najlepszych aktorek – Sarah Jessiki Parker i Kim Cattrall. Powszechnie doceniany nie tylko przez jurorów, ale przede wszystkim przez widzów, serial stał się fenomenem swoich czasów. Co o tym zadecydowało?

„Nie mam czasu na stałego faceta, mam stałą pracę”

Cztery typy urody, cztery różne charaktery, temperamenty oraz oczywiście bardzo różne podejścia do miłości i seksu. Główna bohaterka, Carrie Bradshaw, to dowcipna, posiadająca niezwykły zmysł obserwacji felietonistka, pisząca o seksie do miejscowej gazety i poszukująca prawdziwej miłości. Jej przyjaciółkami są: twarda, sarkastyczna i pozbawiona złudzeń na temat mężczyzn prawniczka Miranda, żądna władzy i seksu specjalistka od PR Samantha oraz urocza i słodka, marząca o prawdziwym domu i dzieciach marszandka sztuki Charlotte. Tym, co je łączy – poza przyjaźnią – jest miłość do Nowego Jorku, upodobanie do najmodniejszych miejsc tego miasta, butów Manolo Blahnika, ciasteczek z Magnolia Bakery, ale przede wszystkim do rozmów o seksie, uczuciach, związkach… mężczyznach.

Kultowy już dzisiaj serial, pojawiając się w 1998 roku na ekranach telewizorów, z pewnością trafił „w swój czas” i dokonał prawdziwego przełomu w mówieniu i myśleniu o obyczajowości mieszkańców, a przede wszystkim mieszkanek współczesnych wielkich miast, w których odnotowano już wzrost liczby jednoosobowych gospodarstw oraz dobrze zarabiających, wykształconych, robiących kariery młodych kobiet, z braku czasu bądź odpowiedniego partnera żyjących samotnie. Dotychczas „partnerski” pejzaż wielkomiejski zaczął przekształcać się w środowisko singli. Nie bez znaczenia był tu również rozwijający się ówcześnie feminizm tzw. trzeciej fali, stawiający na samorealizację kobiet, świadomość własnej wartości i realizację wybranych przez siebie ideałów życia.

Brak tematów tabu, dowcipny język, wielkomiejska sceneria i oczywiście moda (zmieniane po kilkanaście razy w ciągu odcinka kreacje) przyciągały przed ekrany telewizorów miliony kobiet na całym świecie. Sącząc Cosmopolitan w najmodniejszych barach Nowego Jorku, bohaterki serialu rozprawiały o tym, dlaczego romantyzm stał się niemodny, a poszukiwanie miłości zostało zastąpione przez poszukiwanie seksualnej satysfakcji, nie odsuwając jednocześnie z pola własnych zainteresowań przyjemności, jaką ów seks daje. To właśnie złote myśli w stylu, „Jeśli nie wyszłaś za mąż, cały świat jest jak szwedzki stół” czy „W mieście nieograniczonych możliwości dobrze mieć poczucie, że ma się tylko jedną”, które wbrew pozorom nie muszą się nawzajem wykluczać, stanowiły o ogromnej popularności „Seksu…”. Mimo iż serialowe wydarzenia rozgrywają się w mocno odrealnionej (czyt. ekskluzywnej, szczególnie dla polskiego widza) scenerii, odzwierciedlają one realne problemy. Co więcej, niezwykle efektowny kontekst, w jakim ukazane zostały owe problemy, umiejscawia „Seks w wielkim mieście” w gronie filmów niewątpliwie nastawionych na dostarczanie widzowi, głównie kobiecemu, przede wszystkim przyjemności. Hedonistyczne podejście bohaterek do życia pozwala czerpać równie dużą przyjemność z pośredniego obcowania z obiektami własnych marzeń czy odnajdywać się w ideologii „sprzedawanej” z ekranu.

„Po prostu twój zwykły dzień. Śniadanie z Balenciagą, poranna kawa z Vivienne Westwood. lunch z Lacroix… i de la Rentą. A na deser – Karl Lagerfeld”

Bohaterki „Seksu w wielkim mieście” stały się wyroczniami nie tylko w sprawie związków, ale także, a może przede wszystkim, mody. Każdy odcinek to nowa dawka trendów: Charlotte w ugrzecznionych kostiumikach i klasycznych sukienkach od Chanel, kipiąca seksem Samantha w zmysłowych projektach Versace, Miranda w chłodnych, podkreślających profesjonalizm kreacjach Oscara de la Renty – każda promująca inny typ osobowości, a zatem i inny styl w modzie. Jednak to Sarah Jessica Parker jako Carrie Bradshaw, najbardziej niedookreślona charakterologicznie, a zatem i stylowo, gustująca zarówno w markowych sukniach od wielkich kreatorów, jak i tandetnych akcesoriach z pchlich targów czy T-shirtach po kilka dolarów zestawianych z butami od Manolo Blahnika po 500 dolarów za parę, stała się dziesięć lat temu (i pozostaje po dziś dzień) prawdziwą ikoną stylu. Noszone przez Carrie baleriny od de la Renty, wielkie kwiaty na gorsetach czy marynarkach, futra w stylu vintage itd. stały się synonimem stylu współczesnej niezależnej kobiety. To dzięki tej postaci okulary Ray-Ban Aviator oraz kiczowate wisiorki z imionami dołączyły do szacownego grona kultowych gadżetów noszonych przez filmowych fanów.

Niepowtarzalna elegancja i styl bohaterek są dziełem innej kobiety, o której w przypadku serialu, w którym moda jest jedną z bohaterek, nie można nie wspomnieć – stylistki Patricii Field. To ona na przestrzeni całych sześciu lat emisji serialu, a także przy okazji jego wersji pełnometrażowej, zdążyła ubrać nasze bohaterki dosłownie we wszystko – od wyszukanych strojów haute couture po ciuchy z second-handów. To ona powołała do życia kolejną, tym razem kinową ikonę stylu, Carrie Bradshaw, przyznając się do inspiracji przy jej tworzeniu postacią Holly Golightly ze „Śniadania u Tiffany’ego” (jednej z bardziej utrwalonych w świadomości widza filmowych ikon mody) – nieprzystosowanej i bez grosza przy duszy, a jednak paradującej w kreacjach od Givenchy. To dzięki Patricii Field wreszcie Sarah Jessica Parker została ambasadorką marek takich jak Christian Louboutin, Oscar de la Renta, Prada, Narciso Rodriguez czy przede wszystkim Manolo Blahnik, którego niebotycznych rozmiarów szpilki stały się, obok drinka czy pisma „Cosmopolitan”, jednym z podstawowych atrybutów bohaterek, synonimem luksusu i oryginalnego stylu. Serialowa Carrie Bradshaw i jej przyjaciółki wydają co tydzień majątek w sklepie Manolo na 5th Avenue, a jego butik w rzeczywistym świecie nigdy wcześniej nie święcił takich triumfów.

Manolo Blahnik był jedną z pierwszych osób, bezpośrednio nie związanych z filmem, które odczuły na własnym koncie jego sukces i moc opiniotwórczą. Mimo iż już od 1971 roku projektuje on buty godne księżniczek – wykańczane kryształkami górskimi, cekinami, kokardkami, paciorkami, guzikami, jedwabnymi wstążkami, brokatem, strusimi piórami itd. – dopiero dzięki serialowi i Carrie Bradshaw osiągnął szczyt sławy. Dziś o jego butach, chociaż ich ceny stale rosną, marzy większość kobiet na świecie. Te, które mogą wydać na jedną parę kilkaset dolarów, z dumą przechadzają się po ulicach wielkich miast; innym pozostają westchnienia, choć są i takie, które gotowe są nie jeść, byleby tylko uzbierać na własną parę.

Żyła złota

Nie tylko Manolo skorzystał na sukcesie „Seksu w wielkim mieście”. Kiedy serial wchodził na małe ekrany, nikt nawet nie przewidział, że stanie się taką żyłą złota. Paradoksalnie, najmniej zarobiła na własnym pomyśle Candace Bushnell, która wprawdzie sprzedała HBO prawa autorskie za sześciocyfrową kwotę, lecz nie skorzystała na niesamowitym sukcesie serialu. Zdecydowanie więcej przyniosła jej sprzedaż książki, która – razem ze wznowieniem z 2001 roku – rozeszła się w liczbie ponad 260 000 egzemplarzy. Ponieważ HBO nie ujawnia wartości zysków ze sprzedaży płyt DVD, trudno też zgadnąć, ilu z prawie czterdziestu milionów abonentów zdecydowało się na zakup odcinków serialu na płytach. Nie można zatem określić dokładnej sumy, jaką producenci zarobili na serialu, choć można próbować ją sobie wyobrazić jako sięgającą setek milionów dolarów. W 2004 roku HBO sprzedało prawa do serialu innej sieci kablowej, TBS, za 750 000 dolarów za odcinek. Tymczasem sklep internetowy HBO oferuje produkty nawiązujące do „Seksu…”, takie jak: stanik Carrie (94 USD), stringi Samanthy (36 USD), koszulkę Charlotte (90 USD), szklankę Mirandy do martini (12,99 USD) czy T-shirt Mr. Biga (19,99 USD), które cieszą się ogromną popularnością.

Okrzyknięcie Sarah Jessiki Parker ikoną mody dało aktorce nowe możliwości nie tylko zarabiania, ale również autopromocji. Aż do „Seksu w wielkim mieście” jej kariera aktorska rozwijała się powoli i bez większych sukcesów – jedynym bodaj godnym uwagi filmem pełnometrażowym z jej udziałem jest „Ed Wood” Tima Burtona (1994), reszta to niezbyt wysokich lotów komedie romantyczne lub filmy obyczajowe. Dzięki serialowi aktorka stała się popularna na całym świecie, a jako wzór kobiety niezależnej, robiącej karierę i świadomej własnej wartości, a przy tym świetnie ubranej, mogła sprzedać wszystko. I wykorzystała tę szansę perfekcyjnie: jako twarz marek Gap i Garnier na samych reklamach zarobiła 30 milionów dolarów. Stworzyła i wypromowała własną kolekcję ubrań, Bitten, dla sieci sklepów Steve & Barry's oraz dwa zapachy perfum dla koncernu kosmetycznego Coty – „Lovely” i „Covet”. Wartość sprzedaży tylko pierwszego z nich to ponad 150 milionów dolarów. Nie próżnowała również Kim Cattrall; próbując wykorzystać popularność granej przez siebie postaci, aktorka wydała dwie książki: „Inteligencja Seksualna” oraz „Satysfakcja: sztuka kobiecego orgazmu”, które sprzedały się w liczbie 370 000 egzemplarzy.

Nie tylko producenci filmu czy potentaci mody zarobili na popularności serialu; na kultowym odbiorze obrazu skorzystał także Nowy Jork, a co za tym idzie, nawet najmniejsi producenci, tacy jak cukiernia Magnolia przy Bleecker Street, która dzień w dzień jest ogałacana ze swoich cupcakes, uwielbianych przez bohaterki serialu. Tłumy fanów (do 1000 osób tygodniowo) odwiedzają Manhattan, by podczas trzygodzinnej przejażdżki autobusami Location Tours, zatrzymującymi się przy barach i sklepach, w których bywały bohaterki serialu, za jedyne czterdzieści dolarów poczuć się jego częścią. Za 15 000 dolarów od osoby można natomiast w ramach filmowego weekendu oferowanego przez Location Travel wraz z grupą innych kobiet (maksymalnie 12 osób), zwiedzając rozmaite miejsca, wcielić się w role bohaterek „Seksu…”.

Aż dziw bierze, jak zwykły product placement przeistoczył się w wielkiego pomnażającego zera na kontach potwora. Producentom filmowym udało się bowiem stworzyć nie tylko świetny serial, ale – sprzedając pewien styl życia – uruchomić całą olbrzymią machinę marketingową, w której film pełnometrażowy jest tylko oczywistym następstwem popularności serialu. Jeszcze przed premierą filmu, ale już po podpisaniu umów z markami, których produkty pojawić się miały w filmie, takimi jak Glacéau Vitamin Water, Mercedes Benz czy wódka Skyy, twórcy liczyli przyszłe zyski. Nie zabrakło też wielkiego krawiectwa na czele z Vivienne Westwood, która zaprojektowała suknię ślubną Carrie.

Idziemy do kina

„Każdego roku dwudziestokilkuletnie kobiety przybywają do Nowego Jorku w poszukiwaniu dwóch ‘M’ – miłości i metek. Byłam jedną z nich dwadzieścia lat temu. Ponieważ z metkami poradziłam sobie dość szybko… skupiłam się na miłości” – takimi słowami, oczywiście wypowiadanymi przez Carrie Bradshaw, zaczyna się kinowa wersja „Seksu w wielkim mieście”. Ponownie spotykamy cztery przyjaciółki, które teraz są już kobietami po czterdziestce. W ciągu czterech lat od czasu, gdy po raz ostatni oglądaliśmy je na małym ekranie, w ich życiu zaszły pewne zmiany.

Carrie, choć nadal pracuje w swoim apartamencie na Upper East Side, nie ma już swojej kolumny w gazecie, zdarza się jej natomiast pisywać dla „Vogue’a”. Bohaterka skupia się przede wszystkim na pracy nad swoją czwartą już książką (trzy poprzednie stały się bestsellerami) oraz na pielęgnowaniu – nareszcie stałego – związku ze swą wielką miłością, Mr. Bigiem, z którym przez sześć sezonów serialu na przemian schodziła się i rozchodziła. Na Park Avenue marzenia Charlotte o miłości i macierzyństwie stały się rzeczywistością: bohaterka oraz jej mąż idealny, Harry, stali się dumnymi rodzicami, adoptując dziewczynkę o imieniu Lily. Samantha, jak dotąd zagorzała przeciwniczka stałych związków, ceniąca własną wyzwoloną postawę wobec seksu, po zaciętej walce z rakiem piersi przeniosła się do Los Angeles w celu projektowania kariery swojego partnera, który z kolei wspierał ją w chorobie. Oczywiście kiedy tylko może, bohaterka wpada do Nowego Jorku na plotki i zakupy. Tymczasem pewna siebie Miranda próbuje w niedużym mieszkaniu na Brooklynie łączyć role kobiety pracującej, żony i matki… Jest to oczywiście tylko punkt wyjścia do próby podsumowania przynajmniej głównych wątków serialu, bo w zasadzie do tego sprowadza się fabuła filmu. I choć brak w nim dawnej ironii i z oczywistych względów świeżości oraz oryginalności, wydanie na jego obejrzenie 18 złotych nie jest zupełną startą pieniędzy, jak sugeruje spora część polskiej widowni i krytyków.

Przyznam szczerze, że dziwi mnie nieco ogólne rozczarowanie filmem, nie dlatego bynajmniej, że uważam go za film świetny czy choćby sukces na miarę serialu – wręcz przeciwnie – lecz dlatego, że tak gwałtowne reakcje mogą świadczyć o wielkich oczekiwaniach wobec tego obrazu, których osobiście nie posiadałam i które wydają mi się wyjątkowo nie na miejscu. Historia kina już nie raz pokazała, że tworzenie na podstawie serialu filmu kinowego nie jest najlepszym pomysłem, a już z pewnością jest nie lada wyzwaniem, zwłaszcza jeśli serial – jak to miało miejsce w tym przypadku – był tak mocno osadzony w określonych realiach społecznych, z dzisiejszej perspektywy nieaktualnych. To, co dziesięć lat temu było odkrywcze, dziś nie może się takie wydawać. Jeśli więc nie spodziewamy się specjalnie wielkich fajerwerków, to i rozczarowanie jest mniejsze albo bliskie zeru. Idąc na ten film bez szczególnych oczekiwań, można mimo wszystko bawić się przyzwoicie, choćby warstwą wizualną, która w „Seksie…” jak zawsze godna jest pozazdroszczenia – Patricia Field w kwestii kostiumów przeszła samą siebie.

Sądzę, że prawdziwe, otaczające film kultem fanki i tak znajdą w nim coś (może nawet odległe echo serialu) dla siebie, podczas gdy producenci ponownie sporo zarobią (tylko w USA i Kanadzie w pierwszy weekend wyświetlania film zarobił ponad 55 milionów dolarów, więcej niż reaktywowany Indiana Jones). Przyznam też, że kiedy pomyślę o swoistym polskim odpowiedniku „Seksu…”, czyli „Lejdis”, to nawet kinowa wersja serialu wydaje mi się filmem z klasą, której naszej rodzimej produkcji z pewnością brakuje. Nawet tak prozaiczna rzecz jak umiejętność poruszania się na niebotycznych kilkunastocentymetrowych szpilkach z lekkością motyla, której to umiejętności nie posiadłam i chyba nigdy nie posiądę, wzbudza moją sympatię względem mieszkanek Nowego Jorku – nawet w kiepskiej kinowej wersji.

I nie jestem w tym osamotniona. Nieustające pielgrzymki setek tysięcy fanek do miejsc odwiedzanych przez postaci serialu, podejmowane po to, by zakupić przynajmniej jedną parę butów od Manolo Blahnika, zamówić drinka Cosmopolitan w ulubionej knajpce bohaterek, czy choć raz opalać się przy basenie na dachu ekskluzywnego Soho Hause – potwierdzają status postaci wykreowanych przez twórców bez względu na to, czy oglądanych na dużym czy małym ekranie. Dlatego myślę, że należy wybaczyć producentom chęć ponownego zarobienia milionów i pełny metraż niższych lotów, na piękne kreacje Wielkich świata mody popatrzeć bowiem zawsze warto – bo przecież to i tak „nie na naszą kieszeń”, przynajmniej na razie…
„Seks w wielkim mieście” („Sex and the City”). Reż.: Daniel Algrant, Wendey Stanzler. Scen.: Darren Star, Nicole Avril. Obsada: Sarah Jessica Parker, Kim Cattrall, Kristin Davis, Cynthia Nixon. Gatunek: serial obyczajowy. USA 1998-2004. „Seks w wielkim mieście” („Sex and the City”). Scen. i reż.: Michael Patrick King. Obsada: Sarah Jessica Parker, Kim Cattrall, Kristin Davis, Cynthia Nixon. Gatunek: film obyczajowy / komedia romantyczna. USA 2008, 148 min.