ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (110) / 2008

Maciej Stroiński,

WALKA, WALKA

A A A
Ten, komu myli się lewica z prawicą, niech wie, że nie jest sam. Mnie też się myli. Nie wstydzę się tego, od kiedy przeczytałem książkę „The True and Only Heaven” Christophera Lascha. Jej pierwszy rozdział nosi tytuł „Zanik lewicy i prawicy”. XVIII-wieczny podział na lewicę i prawicę w drugiej połowie XX wieku przestał działać – twierdzi Lasch. Nie jest już tak, że siedzący w zgromadzeniu po prawej występują w imieniu szlachty i duchowieństwa, a siedzący po lewej w imieniu tzw. stanu trzeciego. Nie jest nawet tak, żeby prawica obsługiwała czołówkę wyścigu szczurów, a lewica ogon. Więc jak jest?

Wedle Chantal Mouffe – której książkę „Polityczność” opublikowała właśnie „Krytyka Polityczna” – trudno obecnie wyczuć faktyczne podziały polityczne. Nie jest to przypadek. Po co nam lewica i prawica, kiedy mamy liberalizm? – powtarza Mouffe ironicznie nieironiczną wątpliwość Francisa Fukuyamy. Wraz z tryumfem demokracji liberalnej i gospodarki wolnorynkowej historia się przecież skończyła. Na końcu historii zastajemy istną „płynną nowoczesność”: politykę w postaci rozwodnionej wszechzupy, w której wszystko – i lewica, i prawica – smakuje tak samo. „I innego końca historii nie będzie”.

„Upłynnienie” podziałów politycznych pod koniec XX wieku i na początku XXI Mouffe wyjaśnia w idiomie mojej ukochanej psychoanalizy. Chodzi, jak nietrudno zgadnąć, o wyparcie. Liberalne dążenie do powszechnej zgody gryzie się z zasadą konfliktu. „Parcie na konsensus” (consent) to jednocześnie wyparcie poróżnienia (dissent). „Polityczność” jest jak psychiczność: jest siedliskiem skłóconych namiętności, trudnych do zaakceptowania dla „czyścioszków”, którymi są ofiary nerwicy natręctw i liberalizmu proceduralnego. Liberalizm proceduralny? To taka administracyjno-biurokratyczna mutacja myśli liberalnej spod znaku Johna Rawlsa i jego „teorii sprawiedliwości”; są jeszcze inne, mniej dekadenckie odmiany liberalizmu, a Mouffe to wie i zostawia je w spokoju – nie docenia życiodajnego potencjału skonfliktowania i dlatego spycha „zasadę konfliktu” do pozycji przedracjonalnego przeżytku, w polityczny niebyt. Kłócą się tylko kucharki – rzec można, przerabiając znane powiedzonko. „Racjonalność liberalna” potrafi wyobrazić sobie tylko dwie możliwości: albo całkowite porozumienie wszystkich ze wszystkimi, albo całkowitą wojnę wszystkich przeciw wszystkim. Kompromis za wszelką cenę, bo jak nie, to przyjdzie jakiś post-Hitler i poróżni nas już do szczętu.

„Koniec historii” dopuszcza tylko jeden rodzaj sporu: „miejsce konfliktu ‘prawicy z lewicą’ (right and left) zajmuje walka ‘dobra ze złem’ (right and wrong)” (s. 20). Brzmi znajomo? Teczki, aborcja, potknięcia dyplomatyczne i „wizerunek”… No bo o co się tu spierać, skoro sprawy ekonomii rozwiązał raz na zawsze wolny rynek? Tzn. wcale nie rozwiązał, ale to już problem tych najmniej „poradnych” – takiego współczesnego chłopstwa. „Kto nie pomnaża kapitału, ten nie je”. Proste. „Dla liberałów polityka ogranicza się do rywalizacji elit” (s. 36). Tych, którzy wciąż się nie przestawili na kapitalizm, trzeba odstrzelić: albo symbolicznie, albo naprawdę. Jako że to drugie wyjście raczej już nie wchodzi w grę, pozostaje zaniedbanie i protekcjonalizm. Nie ma obecnie gorszego poniżenia, jak porażka na wolnym rynku pracy i kapitału. Wszakże od czasów Rewolucji Francuskiej, czyli właśnie do wprowadzenia podziału na lewicę i prawicę, „słabszym” głosu się już nie odbiera, przynajmniej nie wprost. Wobec tego też mają coś do powiedzenia. Choćby gardłem Jörga Haidera (s. 82–84) lub Andrzeja Leppera. Mówiąc po heglowsku: prawdą liberalizmu jest populizm. Każdy Balcerowicz wywołuje Leppera z lasu. Tam, gdzie panuje „idealna” harmonia, tak idealna, że aż przyduszna, prędzej czy później pojawi się ktoś, kto powie: dość! To najlepszy dowód na to – powiada Mouffe – że liberalna polityka „porozumienia ponad podziałami” nie radzi sobie z realnymi antagonizmami w łonie społeczeństwa, bo i sobie radzić nie chce. Zajmuje się tylko tymi, które sama uznaje za warte zachodu. „Porozumienie owszem, ale z dzikusami nie gadamy” – co pachnie, przyznajmy, poważnym oszustwem.

Co robić? Po prostu przestać się oszukiwać. „Przyznać się”, ujawnić niejawny konflikt interesów, czyli zrobić to, o czym pisze Marks w pierwszej części Manifestu komunistycznego: walkę „pod stołem” zastąpić walką nagą, uwolnić i odczarować „podziemne moce”, które desperacko próbuje ponownie ujarzmić i zaczarować liberalny „uczeń czarnoksiężnika”. Do tego dąży Mouffe w swoim postulacie „polityczności”, która ma sprawić, aby polityka na powrót stała się pieprzna. „Przez ‘polityczność’ – pisze Mouffe – rozumiem wymiar antagonizmu leżący u podstaw każdego ludzkiego społeczeństwa, przez ‘politykę’ natomiast zestaw praktyk i instytucji, które w obliczu wprowadzanego przez polityczność konfliktu tworzą porządek umożliwiający ludzkie współistnienie” (s. 24). Polityczność to uświadomiony konflikt, zaś polityka – jego spożytkowanie. Rzecz w tym, żeby „moce podziemne” nas ożywiły, a nie zabiły. „Prawdziwym wyzwaniem dla polityki demokratycznej jest ustanawianie opozycji my/oni w sposób nieprowadzący do wybuchu antagonizmu” (s. 31). Po to właśnie u Mouffe idea „agonu”, który jest wprawdzie walką, ale do pierwszej, a nie ostatniej krwi. Nie jest ani konsensusem, ani antagonizmem. Tam, gdzie był antagonizm, ma się pojawić agon – że sparafrazuję wo Es war, soll Ich werden Freuda. W agonie „druga strona” to ani przyjaciel, ani wróg. To przeciwnik, czyli partner w walce. Należy wyraźnie podkreślić ten punkt programu Mouffe, żeby nie pomylić jej z rzecznikami „boskiej przemocy” rewolucyjnej.

Lektura książki Mouffe otworzyła mi oczy na ważną sprawę, tę mianowicie, że „polityka musi być stronnicza” (s. 31). W politycznej grze stawką jest zawsze hegemonia. Owo roszczenie do władzy jest groźne tylko wtedy, gdy jest ukryte. Liberalizm ze swą wizytówką bezinteresownego „racjonalnego porządku” robi właśnie to: ukrywa swoją – całkiem naturalną – wolę panowania. W ten sposób sprawuje całkiem pokaźny i dyskretny „rząd dusz”, ale i wywołuje gwałtowne „reakcje zwrotne”. A wszystko pod płaszczykiem harmonijnej współpracy rozsądnych „podmiotów politycznych”. Ach, gdybyż liberałowie zechcieli przyswoić sobie jedną z prawd psychoanalizy – konflikt, którego nie rozwiązuje się w racjonalnej debacie, ale arbitralnymi decyzjami, decyzjami, którą są właśnie takie i inne nie będą, wbrew temu, czego życzyłby sobie obóz Rawlsa! „Rawlsowcom” etykietka „obozu” na pewno się nie spodoba, bo w ich własnym mniemaniu przemawiają w ogólnym, a nie tylko w swoim interesie. Negując konieczność głębokiej „różnicy zdań”, tylko ją uwewnętrzniają, tworząc coś, co Hegel nazwał „świadomość nieszczęśliwą”. Nasza „świadomość nieszczęśliwa” to wszyscy ci „skrzywdzeni i poniżeni”, którzy nie znają – bo nie mają – lepszego sposobu na autoekspresję, jak poprzez ciągłe strajki i tupanie nogami. Lekarze, którzy zamiast leczyć – jęczą. Liberalizm odebrał im język, pozostawiając do dyspozycji jedynie „dźwięki nieartykułowane”.

Absolutnie nie dziwię się Mouffe, gdy w rozdziale drugim przy pomysłach Anthony’ego Giddensa opada jej szczęka. A zwłaszcza przy jednym pomyśle, jakim jest daleko posunięta demokratyzacja egzystencji, w tym „życia prywatnego, kontaktów seksualnych, relacji rodzic–dziecko oraz przyjaźni, w których doświadczamy pojawienia się ‘demokracji emocjonalnej’” (s. 61). Dobry Boże! Życie prywatne, kontakty seksualne, przyjaźnie, a już zwłaszcza relacje rodziców z dziećmi wydane „władzy ludu” zwyczajnie stają na głowie i walą się. W „tych sprawach” nie ma mowy o ciągłej renegocjacji reguł, a do tego sprowadza się demokracja. Demokracja w rodzinie – wspaniały pomysł… na dobrą fabułę, ale nie „na życie”. Proszę obejrzeć „Wspaniałość Ambersonów” i przeczytać „Króla Maciusia Pierwszego”, to się Państwo przekonają.
Chantal Mouffe: „Polityczność”. Przeł. Joanna Erbel. Wstęp Maciej Gdula. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008 [seria „Przewodniki Krytyki Politycznej”, t. 4].