ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (116) / 2008

Maciej Malicki,

TAKIE TAM (6) / BAJKI (5)

A A A
128.
Pukam do drzwi łazienki.
– Proszę bardzo – odpowiada Szymon, jestem pod prysznicem.
– Nie, nie. Chciałem tylko zapytać, kiedy wychodzisz.
– Cztery minuty. Myślałem, że to Mateusz.

129.
Staliśmy w kuchni przed oknem. Dwóch braci współlokatorów i ja. Chodnikiem szła zakonnica w habicie. Przez plecy miała przewieszony czarny pokrowiec prawdopodobnie kryjący gitarę.
– O! Mama – powiedział Marcin Be.
– No co ty. To nie mama – zaprotestował Mateusz.
– Mówię ci, to mama.
– Mama nie jest zakonnicą!
– Jak to nie jest!
Nie wiem, jak skończył się spór. Wyszedłem.

130.
Nowe barierki odgradzające asfaltowy plac przed barakiem sklepu są żółto-czarne. Pewnego wczesnojesiennego dnia, tuż przed zachodem słońca, ze zdumieniem i radością zobaczyłem, że cień, który rzucają na szare płyty chodnika, jest zielony.

131.
Kilka minut po ósmej rano odwiedził mnie Ryś Teolog. Był pijany. Ale jeszcze mówił.
– Oni nie wiedzą, kto to był Kawafis.
– Kto?
– Marcin Be i Mateusz.
– Nie ma obowiązku.
– No nie ma. Mnie o Kawafisie powiedział niedoszły jezuita.
– Niedoszły?
– Spóźnił się. Potem został świeckim księdzem.
– Tutaj?
– Tak. Ale już go nie ma. Zakochał się i wszystko rzucił.


132.
– Wczoraj, w pracy, od rana, przez dwie godziny wybierałem kubkiem sto litrów benzyny. W jakiś tam sposób dostała się do kanału. Leżałem nad wlotem i czerpałem. Wdychałem. Byłem wykończony. Później pobiłem rekord stacji w napiwkach. Ponad siedemdziesiąt złotych. Aż głupio. Jakiś facet dał mi dwadzieścia. Wszyscy wciskali. Wieczorem poszedłem do Dziury. Spotkałem tam szaloną koleżankę. Wybierała się za kilka dni do Indii. Zaczęliśmy pić. Ale musiałem kończyć. Szkoda. Wróciłem na Żwirki i Wigury późno, właściwie wcześnie. Kilka godzin snu. Ledwo wstałem, żeby iść na stację benzynową. Okazało się, że mam wolny dzień. Zapomniałem. Wróciłem.

133.
– Spierdalaj. Upiłem się i wróciłem do domu. W swoim pokoju doszedłem do wniosku, że to wszystko przez żyły wodne. Że łóżko źle stoi. Nie miałem różdżki, ale miałem starą, drewnianą linijkę. Chwyciłem ją za końce i zacząłem badać. Okazało się, że żyła jest pod ścianą, prawie u sąsiada. Przyszła mama. Nie powiedziała ani słowa. Matka mi się udała.

134.
– A wczoraj siedzieliśmy na ławce w parku. W tak zwanym amfiteatrze. Od strony szkoły nadeszła grupa dresiarzy. Zaczęli nas lżyć, wyzywać i znieważać. Dziku wyciągnął telefon. Zadzwonił na policję. „Chciałem zgłosić napaść”. „Gdzie? Kto? Napadnięto pana? Został pan pobity?”. [Słyszałem, bo nastawił na głośno mówiący]. „Nie, chciałem zgłosić napaść słowną”. Policjant przerwał połączenie.

135.
– Ale miałem wieczór i noc. Nie pamiętam, o której wróciłem. Pracowałem u ojca do dziewiątej. Potem poszedłem do Dziury. Nie miałem ani grosza. Nic. Przy barze siedział kolega. Czuł silną potrzebę rozmowy i stawiania. Wypiliśmy kilka piw i jeszcze więcej wściekłych. Zostawił mi pięć złotych i poszedł. Wrzuciłem monetę do szafy grającej. Wybrałem kilka kawałków. Za mało. Zostały dwa, albo trzy kredyty. Podszedł inny koleś. „Odkupię kredyty za dwa złote” – zaproponował. „Nie, nie sprzedam, nastawisz jakiś chłam, metal, albo hip hop”. „Nie, chciałem reagge”. „A, to co innego, dawaj dwa złote i nastawiaj”. Po chwili wrócił. „Znasz jakieś zespoły reagge?” – zapytał. „Jasne”. Podszedłem do szafy i wybrałem, co chciałem, co lubiłem. Dwa złote zostało w mojej kieszeni. Usiadłem na stołku przy barze. Moneta wypadła mi na posadzkę. Schyliłem się, znalazłem, ale przy okazji zobaczyłem leżące obok pięć złotych. Miałem siedem. Zamówiłem piwo. Poszedłem do kibelka. Zauważyłem, że na stole, tym wąskim, we wnęce, leży zapomniana przez kogoś prawie pełna paczka papierosów. Wziąłem. Miałem co palić. Nie koniec. Kiedy już wychodziłem do domu, moją uwagę zwróciła jednorazówka z Tesco wciśnięta w oparcie kanapy. Zajrzałem. Była w niej puszka piwa. Żywca. Zabrałem na drogę.

136.
Piotrek pochodził z Kazimierza Dolnego. Rodzinne losy rzuciły go do T. Zakorzenił się. Żona, dzieci, praca. Był stałym gościem Bałaganu. Pewnego dnia opowiedział historię z dzieciństwa. Z Kazimierza. Mieli tam tradycyjne miejsce zimowe w jednym z licznych wąwozów. Na sanki, na narty, na nogi. Charakteryzowało się stromizną. Prawe zbocze opadało nieomal pionowo. Nie do zjechania. Nawet na sankach. Tylko jeden potrafił je pokonać. Rudy, piegowaty Emil. Skonstruował pojazd z taboretu. Do blatu przytwierdził dwie łyżwy, a nogi stołka służyły za uchwyty dla rąk. I szuuuu – w dół po pionie. Tak się niefortunnie złożyło, że podczas kolejnego zjazdu, akurat dnem wąwozu przejeżdżał kulig. Emil w niesamowitym pędzie wpadł na konia. Koń zginął na miejscu, a chłopak wyszedł ze zderzenia z małymi, niegroźnymi obrażeniami. Słynął z tego typu historii. Kiedyś wciągnął go wiślany wir. Wypłynął kilkaset metrów dalej. Żywy i cały. Ale skończył marnie. Zabił się na motocyklu.

137.
Tego samego dnia Marek opowiedział historię o swojej znajomej. Uosobieniu nieszczęść. Nieustannie na coś wpadała, coś na nią się przewracało, ot – przyciągała wypadki. Wszystko miała połamane, naderwane i obite. Przypadłości nie pozwalały normalnie funkcjonować. Cokolwiek to znaczy. Jej życie było pasmem następujących po sobie nieszczęść. Nagle do Marka dotarła wstrząsająca wieść. Dziewczyna zginęła. Wpadła pod pociąg. Nie mógł pogodzić się z tym, ale z tyłu głowy tkwiła myśl – „jasne, jakżeby inaczej, naturalna konsekwencja”. Minęło kilka miesięcy. Marek szedł zamyślony ulicą. W pewnej chwili potrącił kogoś, podniósł głowę, chciał przeprosić i zdębiał. Zamurowało go. To była ona. Cała i kwitnąca. Jak najbardziej żywa. „Przecież ty...” – wymamrotał. Okazało się, że pod kołami pociągu zginęła jej kuzynka. Imienniczka. Z imienia i z nazwiska. Co więcej – do momentu tragedii dziewczyna nic nie wiedziała o istnieniu kuzynki. Od tamtej pory życie znajomej Marka diametralnie zmieniło się. Jak nożem. Stało się ciągiem sukcesów. Nie było mowy o jakichkolwiek nieszczęściach i wypadkach. Zrobiła karierę. Zawodową i osobistą. Jak po różach. We wszystkich wymiarach. „Teraz jest bardzo cenioną prawniczką, z ogromną praktyką i sukcesami na polu. Szczęśliwą i radosną kobietą” – zakończył opowieść Marek.

138.
– Kotka ma przepuklinę. Musimy jechać z nią do weterynarza.
– Już nie, wcisnęliśmy.

139.
– Jeżeli tylko użyję zwrotu „moje ulubione”, natychmiast zapominam.
– Jak to?
– Na przykład: mówię komuś – „moim ulubionym filmem jest”, albo: „moją ulubioną książką jest” i tak dalej, to w tej samej chwili zapominam tytułu, autora, wszystkiego.

140.
– Kupowaliśmy wódkę na melinie. Nazywała się paznokciówka.
– Dlaczego?
– Bo pani wykorzystywała do rozrabiania spirytusu wannę. Różne rzeczy znajdowaliśmy w butelkach.

141.
Przy sąsiednim stole siedzieli rybacy. Wędkarze. Trzej. Wszyscy mieli na imię Tadek.
– Złapałem karpia. Czterdzieści dziewięć centymetrów. Bez ogona.
– Dlaczego bez ogona?
– Nie miał.
– Jak to?
– Pewnie jak był mały, to mu szczupak odgryzł.
– To z ogonem miałby pięćdziesiąt sześć.
– Spokojnie.
– Spory.
– Tak. Bardzo.

142.
ŻEBERKA
MOSTKI
NOGI
PŁUCA
WĄTROBA
[oferta sklepu mięsnego, Mikołów, Osiedle 30-lecia PRL]