ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (54) / 2006

Agnieszka Nęcka,

W DRODZE DONIKĄD

A A A
Krzysztof Uniłowski, polemizując z tekstem Przemysława Czaplińskiego („Powrót centrali? Literatura w nowej rzeczywistości”. „Kresy” 2005, nr 1), konstatował: „ustrój polskiego życia literackiego przybrał kształt karykatury czy też postmodernizmu na wspak. Co tu gadać, o takiej ponowoczesności entuzjastom swobody, tolerancji i różnorodności wcale się nie śniło. Zamiast różnicy nastał czas reprodukcji, zamiast swobody – zawężone pole gry, zamiast różnorodności wielbimy dziś podobieństwo”. Potwierdzeniem tezy Uniłowskiego mogą być poniekąd „Chwalcie łąki umajone” – najnowszy zbiór prozatorski Michała Olszewskiego.

Olszewski dał się poznać (upraszczając nieco sprawy) jako demaskator moralno-cywilizacyjnej degeneracji polskiego społeczeństwa, a konkretnie ludzi młodych, którzy – przestając być dziećmi – muszą jakoś sobie radzić w ponurej, okrutnej rzeczywistości. O ile „Do Amsterdamu” można było potraktować „z przymrużeniem oka” (wiadomo, debiutantom należy to i owo wybaczyć), o tyle już „Chwalcie łąki umajone” taryfy ulgowej mieć nie mogły. I nie mają. Kąśliwe uwagi formułowane przeciwko omawianej prozie krakowskiego pisarza opierają się głównie o zarzut braku oryginalności. Cóż, nie będę ukrywać, że i ja po stronie grymaszących... Do rzeczy jednak.

Tym razem otrzymujemy zbiór utrzymanych w tonie melancholijnym ośmiu opowiadań, które – najkrócej mówiąc – układają się w tzw. opowieść-drogę. Pierwszoosobowy narrator opisuje świat z perspektywy podróżującego rozmaitymi środkami transportu (samochodu, autobusu, pociągu) wojażera. Migające za oknem obrazy i fragmenty rozmów z napotykanymi w drodze ludźmi składają się na geograficzno-mentalny obraz polskiej rzeczywistości XXI stulecia. To swoisty donos na zdegenerowaną i szarą rzeczywistość, jakich w ostatnich czasach zatrzęsienie na wydawniczym rynku.

Olszewski nie jest jednak „rasowym” reportażystą, bo też to, o czym i jak pisze, przenicowane zostało przez literaturę. Autor „Do Amsterdamu” poza paradygmatem realistycznym sięgnął po konwencję oniryczną i po retrospekcje, a wszystko to zostało obarczone nazbyt – niestety – czytelnymi powiązaniami intertekstualnymi, z prozą Brunona Schulza i Andrzeja Stasiuka na czele. Między „Chwalcie łąki umajone” i „Jadąc do Babadag” – na co niejednokrotnie zwracali już uwagę komentujący książkę Olszewskiego recenzenci – istnieje sieć paraleli. Narratorzy obydwu próz wędrują po „zapadłych” dziurach, miejscach, gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc. Stasiuk przemierza środkową Europę, Olszewski – północną Polskę. „Pobodzie, Supienie, Przerośl, Filipów, Chełchy, Rutka-Tartak, Krasnogruda, Wiżajny: poznawałem wszystkie te końce świata z zachłannością konkwistadora”. Uderza podobna atmosfera i momentami zbliżona frazeologia, których to zbieżności nie da się wytłumaczyć jedynie przerobieniem przez autora „Do Amsterdamu” lekcji postmodernizmu. W obydwu przypadkach widoczna jest także apoteoza prowincji. „W innych miejscach Europy – czytamy u Olszewskiego – zamiast żyć czasem teraźniejszym, nieustannie powracałem do siebie. I każdy, choćby najsłoneczniejszy pejzaż Hiszpanii wyglądał na zatruty rozpadem”. Czyżby potwierdzenie prastarego porzekadła, podług którego „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”? Zamiast centrum mamy prowincję, zamiast powieściowego „środka” jest ciąg deformacji, fragmentarycznych wrażeń, „porwanych” monologów.

„Bycie w drodze” nie zostało w omawianym tomie poddane” redefinicji, jak u Jacka Giszczaka w „Szosie warszawskiej. Tu, podobnie jak choćby w powieści Jacka Kerouaca „W drodze”, mamy do czynienia ze swoistą mityzacją swobody. Ale nie o radość pędu czy wolność tkwiącą w przemieszczaniu się – jak sądzę – Olszewskiemu chodziło. „Chwalcie łąki umajone” to także, jeśli nie nade wszystko, podróż w głąb własnego „ja”, zatem w te przestrzenie intymności, w których przechowywane są wspomnienia i doświadczenia.

Stałe podróżowanie, potrzebę włóczęgostwa bez wyraźnego celu interpretować można jako poszukiwanie siebie. „Bo co innego mogę powiedzieć? Przedstawić się jako pracownik referatu zgonów, który błądzi katalogując trupy przeszłości, zamieszkały w nigdzie, wszędzie przejazdem? Powiedzieć, że jestem chory na śmierć i podążam za cieniami niewartymi wzmianki? Że kopiuję jakiś martwy rytuał, zamiast dać mu się rozsypać w proch? Że przewróciło mi się w dupie, bo im więcej posiadam, tym większy czuję brak? I jeżdżę tu i tam, siejąc żal, mrucząc fałszywe modlitwy”.

Przeszłość w porównaniu z teraźniejszością jawi się jako czas lepszy, bowiem „jest jakaś rozpacz w tym rozwoju, bo pachnie tandetą i niezdrowym pośpiechem, który wymienia skrzypiące podłogi na panele, kamień zastępuje konglomeratem, a drewno powierzchnią laminowaną”. Świat, mimo postępu cywilizacyjno-technicznego i (przynajmniej teoretycznego) podwyższania komfortu życiowego, nie dąży ku zmianom na dobre. Wręcz przeciwnie. Ów komfort miewa negatywny wpływ na człowieka, który uginając się pod naporem melancholii, nie potrafi zapełnić wewnętrznej pustki. Nie posiadając własnego zdecentralizowanego „ja”, kolekcjonuje doświadczenia innych. „Z każdej trasy przygranicznej wracam objuczony kolejnymi zapasami cudzych historii, nie moich wspomnień, które potem magazynuję i przetwarzam. Napełniam krajobraz cudzymi opowieściami, łapię go w siatkę czyichś rozczarowań, radości, dramatów. Udaję, że posiadam coś naprawdę własnego, że istnieje kawał świata, do którego mam prawo”.

Wędrowanie autostopem po świecie w poszukiwaniu swojskości/„swojości”, która nie musi oznaczać konieczności zakorzenienia, jest wymierzone przeciwko nazbyt szybkiemu przemijaniu. Istnieć znaczy mieć pewność, że „nie wszystko to sprzęt jednorazowego użytku, plastik, polimer, tetra pak i syntetyczny marmur, polipropylen”. Wartość rzeczy wypływa z ich „czasowości”, rozumianej jako opór względem upływającego czasu. Cenne stają się – jak chce przekonać narrator – te, które potrafią oprzeć się „dźwiękowi zegarów”, takie, do których się przywiązujemy, wiedząc, że „wessał nas wir nieustannej wymiany, świat wokół łuszczy się jak ogarnięty postępującą chorobą dermatologiczną, jest jak oszalała mandala, niszczona zbyt wcześnie przez mnicha. Wokół same dmuchawce – ledwie zakwitną, a już znikają. Nic innego jak film kręcony metodą poklatkową, gdzie ciągłość i przemijanie istnieją, tyle że toczą się w piekielnym tempie i zaraz po narodzinach nasion przychodzi czas uwiądu”.

Przyznaję, że mam pewien kłopot z najnowszym zbiorem Olszewskiego. „Chwalcie łąki umajone” nie są przecież prozą do końca źle skrojoną czy słabą warsztatowo. Mam żal do autora „Do Amsterdamu”. Nie tyle jednak o to, że za tzw. Mistrzów obrał sobie Schulza czy Stasiuka (nie on przecież jeden i z pewnością nie ostatni), co o „stawianie” na tak nachalne podobieństwo. Nie tędy – jak mi się wydaje – wiedzie droga do przekonania czytelników...
Michał Olszewski: „Chwalcie łąki umajone”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2005.