ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (54) / 2006

Joanna Wojdas,

ANTHONY & THE JOHNSONS

A A A
“I am a Bird Now”. Secretly Canadian, 2005
Niedawno w Katowicach wystąpiło trio Billa Frisella. Frisell znany jest m.in. z przynależności do nowojorskiej postmoderny muzycznej. Zespół wykonał proste, łączone hipnotycznymi intermediami, interpretacje piosenek Johna Lennona. Początkowo pomysł na trasę był całkiem inny, ale po tym, jak artyści zagrali w Paryżu trybut dla ex-Beatlesa, nie mogli już oderwać się od tych melodii. „Teraz nikt już nie potrafi pisać tak prostych i pięknych piosenek, jak kiedyś”, nostalgicznie westchnął gitarzysta Greg Leisz. Ciekawe, jak by przyjął piosenki Anthonego Hegarty?

Zarówno image, jak i muzyka Anthony’ego, lidera (a także wokalisty i kompozytora) nowojorskiej grupy Anthony & The Johnsons budzi wiele kontrowersji. Wzorem dla jego androgynicznego wizerunku była postać, którą przed laty ujrzał na okładce albumu „Torch” Marca Almonda. Przedstawia ona wygolonego na łyso transwestytę z papierosem. Jednak tym, co wielu słuchaczy wprawia w konsternację jest raczej obrana przez Anthonego estetyka muzyczna.

Posługuje się on konwencją prostej, tradycyjnej, balladowej piosenki, która zawiera w sobie elementy soulu, a także odwołuje się do poetyki żarliwych, a zarazem pokornych gospels. Aranżacje są oszczędne i kameralne, rozpisane na fortepian, smyczki, sekcję dętą, perkusję, gitary oraz emocjonalnie i manierycznie prowadzony wysoki głos. Przypomina on niejednoznaczny (jeśli chodzi o przynależność seksualną) i zaangażowany, śpiew Niny Simone. Teksty są tak naiwnie szczere, sentymentalne i intymne, że aż balansują na granicy śmieszności. Album nie jest ani nowatorski, ani poszukujący, ani eksperymentalny. Nie tworzy nowych form, posługuje się starym, sprawdzonym piosenkowym idiomem. Początkowo dezorientuje słuchacza, który nawykł do bardziej zapośredniczonych środków wyrazu, do dystansu, a także do często stosowanej ironii, czy pastiszu. Prawdopodobnie taki typ przekazu artystycznego jest jedną z reakcji na komplikację naszej „zmęczonej” kultury, wyrazem tęsknoty za tym, żeby rzeczy były „tak po prostu”, a sztuka blisko życia i tradycyjnie pojmowanego piękna, bez drugiego dna, intertekstualności, konceptualizmu, długiego ogonka zapośredniczeń.

W każdym razie, ta muzyka nikogo nie pozostawia obojętnym. Powoduje albo odrzucenie, albo zachwyt, czasem śmiech, rzadko obojętność. Porusza i wytrąca z przyzwyczajeń, wywołuje silną reakcję emocjonalną. I głównie na tej ożywczej sile polega jej sztuka. Raczej wątpię, że Anthony zostanie drugim Beatlesem: chociaż niewątpliwie w jakimś sensie dokonuje transgresji, ale ogląda się przy tym nostalgicznie wstecz, korzysta z tradycyjnych, nieco archaicznych już środków wyrazu, a chłopcy z Liverpoolu byli jednak rewolucjonistami i nowatorami. Ale mimo wszystko, na tle obecnego muzycznego pejzażu, jest to pozycja oryginalna, frapująca i niewątpliwie godna uwagi. Potrafi zauroczyć.

Warto wspomnieć, że na omawianej drugiej płycie zespołu mamy aż cztery nietuzinkowe męskie duety wokalne. W piosence „You Are My Sister” Anthony’emu towarzyszy jego idol Boy George. Pozostali goście to Devendra Benhart, Lou Reed i Rufus Wainwright.