ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (117) / 2008

Maciej Woźniak,

PUNKOWI KSIĄŻĘTA ZMYSŁÓW

A A A
Strachy Na Lachy „Zakazane piosenki”, S.P. Records 2008.
„Surrealistyczny tekst, który powstał w latach 80., mówię o ‘Fabryce’ Dezertera, doskonale pasuje do dzisiejszej rzeczywistości i codzienności w wielkiej korporacji, gdzie jesz, srasz, wydalasz, wychowujesz dzieci...” – powiedział Grabaż w wywiadzie. Piosenki na płycie łączy to, że nie były mile widziane w rozgłośniach radiowych i na listach przebojów. Ale mimo zazwyczaj szorstkiej i nieprzyjemnej brzmieniowej aury (a także szorstkiej i nieprzyjemnej aury otaczającej wykonawców w sfatygowanych skórach i zakurzonych irokezach), powodem ich powstania była znana skądinąd kwestia smaku, tego smaku, który dziś, w nowych realiach politycznych i gospodarczych, tak samo każe wyjść, skrzywić się, wycedzić szyderstwo.

Nie byłoby tej płyty, gdyby do Grabaża nie zwrócił się w zeszłym roku dyrektor CK MUZA w Lublinie Marek Zawadka z propozycją wykonania cyklu rockowych piosenek z lat 80. na festiwalu „Muzyka z Oblężonego Miasta”. Strachy Na Lachy nie sięgnęły po oklepaną rockową klasykę, tylko po kawałki niezależnych kapel, z których część zdobyła pewną popularność i doczekała się płyt (Dezerter, Siekiera), ale część znana jest jedynie bywalcom punkowych koncertów i zawziętym przegrywaczom na wpół amatorskich kaset (Corpus X, WC). Do niektórych zespołów (Brak, Kryzys, Izrael) pasowałoby pewnie określenie „kultowy”, gdyby się tak prędko i okropnie nie dewaluowało. Chyba jedynym wyjątkiem – czyli piosenką, która wypłynęła swego czasu na szersze wody masowej popularności – jest melodyjny szlagier „Po prostu pastelowe” grupy Malarze i Żołnierze (wybrany zresztą na pierwszy singiel promujący album). Uszy pozostałych odmówiły posłuchu, a książęta ich zmysłów wybrały dumne wygnanie.

Samo wykonanie ma prawo budzić kontrowersje, bo zamiast nieokrzesanej surowości i drapieżności oryginalnych kawałków Strachy proponują lżejszą konwencję, pełną brzmieniowej przekory i niefrasobliwości. Całkiem pomysłowe nawiązania do rozmaitych stylów z lat 80., od zimnej fali („Nocne ulice” Bikini) po syntetyczne disco („Wariat” Rejestracji), wypadają momentami prowokująco, a szlachetny duch The Clash (np. w narowistym refrenie „Na kształt dziecka” Braku) czy The Police (np. w nonszalanckim sznycie efektów perkusyjnych w „Naszej kulturze” Izraela) nie chroni przed wyraźnymi naleciałościami popowymi. Wrażenie wzmaga upodobanie do chórków jak z utworów czołowych ówczesnych szansonistów na festiwalu w Opolu. Grabaż miał w studiu sporo elektroniki i nie zawahał się jej użyć: a to tkając ażurowe tło w oryginalnie dość obcesowej „Łazience” zespołu WC, a to opatrując „Wariata” Rejestracji zawadiackimi partiami klawiszy (o barwie jak z „July Morning” Uriah Heep). Niewątpliwie ciekawie wypada nowofalowo podkręcone „Na kształt dziecka” (z tytułową metaforą, która ratuje utwór od banalnego kontestacyjnego stereotypu), odegrane jak akustyczna ballada „Zamknij wszystkie drzwi” Variete (z podającym niby-hiszpańskie motywy akordeonem i surowym dramatyzmem finału) oraz najmniej spodziewany, a najbardziej odstający proweniencją od reszty zestawu „Kwiecień 74” z repertuaru Zespołu Reprezentacyjnego (autorstwa słynnego pieśniarza Lluisa Llacha, tego od „Murów” Kaczmarskiego). I tak aranżacyjne patenty i wykonawcza fantazja Strachów próbują – ze zmiennym szczęściem – przyjść w sukurs tezie, że estetyka może być pomocna w życiu i nie należy zaniedbywać nauki o pięknie.

A na ile te kawałki mają szansę być czymś więcej niż hołdem dla przeszłości (dla pierwszych Jarocinów i muzycznego dogryzania PRL-owi) albo podróżą sentymentalną Grabaża w czasy pierwszych dżointów i dziewczyn? Bardziej od czarno-białej wizji świata na sztandarach kontestacji (którą oddaje evergreen w refrenie WC: „Dyskoteka, kurwoteka, syf”) przekonują jakby nie ufające same sobie frazy Variete („słowa pajęczyną oplatają twe usta”) czy surrealistyczna poetyka Holy Toy („głuche ściany, głuche pelikany”). Chyba łatwiej od współczesnego antyglobalisty albo pro-ekologa odnajdzie się w tych piosenkach przeciętny mieszkaniec miejskiego molocha – tej fabryki chwilowych emocji, ale i fabryki utraty więzi z czymkolwiek – który w piosenkach Bikini („idę samotny ulicą mego miasta”) czy Corpus X („ciągle mogę w sześciu na raz kochać się dziewczynach”) znajdzie po prostu siebie. Siebie, który nim zgłosi akces, bada kształt architektury, rytm bębnów i piszczałek.

Dzisiaj to nie do pomyślenia, żeby istniała muzyka, która się podoba, a na której nikt nie zarabia. Żeby popyt miał choć przez moment święty spokój od zalecanek podaży. Dlatego „Zakazane piosenki” na wysokim miejscu listy sprzedaży w EMPiK-u (akurat kiedy Jaruzelski przed sądem) zakrawają na dosyć ironiczne za grobem zwycięstwo. Tym bardziej w czasach, kiedy kusi się nas lepiej i piękniej, ściele różowe kobiety i fantastyczne twory od Boscha.