ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (121) / 2009

Dariusz Szymanowski, Jan Aleksander Szarłot,

BROOKLYŃSKI DYM

A A A
Z Janem Aleksandrem Szarłotem o filmie Paula Austera i Wayne’a Wanga „Brooklyn Boogie” rozmawia Dariusz Szymanowski.
Ile lat znam się z Jankiem? Trudno powiedzieć. Po maturze on wyjechał do Ameryki, aby tam doskonalić swoje muzyczne rzemiosło w jednej z nowojorskich szkół. W listach donosił o swoich postępach, obejrzanych filmach, o nędznym mieszkaniu, którego jedynym atutem był widok na Prospect Park. Teraz Janek przylatuje do kraju jedynie na święta. W tym roku jego samolot wylądował na pyrzowickim lotnisku. Wykorzystując nadarzającą się okazję, spotykam się z nim w jednej z katowickich kawiarni, aby pomiędzy wspomnieniami porozmawiać na temat miasta, a dokładniej, jednej z dzielnic Nowego Jorku: Brooklynu. A jeśli Brooklyn, to „Brooklyn Boogie”.



Dariusz Szymanowski: Długo zastanawiałem się, czego powinno dotyczyć moje pierwsze pytanie. Aż w końcu dotarło do mnie, że za każdym razem po obejrzeniu filmu Paula Austera i Wayne’a Wanga pt. „Brooklyn Boogie” zostają mi w pamięci fragmenty, w których przeciętni obywatele Brooklynu ze szwajcarską wręcz precyzją podają statystyczne dane dotyczące ich dzielnicy. Jak sądzisz, abstrahując trochę od samego filmu, dlaczego tak ważne jest dla brooklyńczyków jasne wytyczanie granic, zarówno tych terytorialnych jak i mentalnych?

Jan Aleksander Szarłot: Myślę, że już po części sam odpowiedziałeś sobie na to pytanie. Moim zdaniem wszystko, co dotyczy Brooklynu, uzależnione jest od mentalności jego mieszkańców. Mieszkając tam, nie jesteś już bowiem zwykłym nowojorczykiem. Brooklyn trudno jednoznacznie opisać. Jego dychotomiczna natura nam na to nie pozwala. Zbiegają się tam bowiem dobro i zło, struktura i chaos, piękno i brzydota, kolor i brud. Wszystko na raz. Samo wytyczanie granic jest chyba naturalną potrzebą każdego człowieka. Jest to po prostu sposób na odnalezienie siebie pośród plątaniny ulic. A Brooklyn, jeśli spojrzysz na jego mapę, złożony jest z ogromnej siatki dróg. Łatwo się tu zgubić, gdy się nie jest stąd. Brooklyn jest największą i chyba najbardziej autonomiczną z pięciu dzielnic Nowego Jorku, a przez autochtonów uznawany jest wręcz za odrębne miasto.

D.S.: Pozwól, że przerwę ci w tym miejscu i przypomnę tych kilka fragmentów, o których wspomniałem na początku: „Brooklyn ma 2,3 miliona mieszkańców. Na Brooklynie jest 90 grup etnicznych, 32 tysiące firm i 1,5 tysiąca kościołów, synagog i meczetów. Brooklyn ma wszystko. Ma równiny, wyżyny i niziny, a nawet moczary. 872702 Afroamerykanów, 419906 Żydów, 462411 Latynosów mieszka na Brooklynie. Co dzień w brooklyńskich restauracjach zjada się 7999 belgijskich gofrów. Na Brooklynie jest 3268121 dziur w jezdni”. Chciałoby się powiedzieć, że nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi.

J.A.S.: Bo nie ma. To tutaj codzienność i monotonię ludzie nazywają magią.

D.S.: Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o „brooklyńskiej mentalności”? Mieszkając tam już parę lat, z pewnością zdążyłeś poznać prawa rządzące tym miejscem.

J.A.S.: To prawda, ale nie pokładaj we mnie aż tyle nadziei (śmiech). Brooklyńczycy to w gruncie rzeczy bardzo prości ludzie. Prości nie ze względu na fakt, że spora ich część (w większości będą to czarnoskórzy) nie ukończyła nawet szkoły średniej. Prosty jest kodeks zachowań prawdziwego brooklyńczyka: po pierwsze – nieustępliwość, po drugie – wiara w to, co się robi. Żaden z „miejscowych”, jeśli mogę tak się wyrazić, nie da wcisnąć sobie kitu, ale za to każdy gotowy jest poświęcić wszystko w imię tego, w co wierzy.

D.S.: Pod tym względem brooklyńczycy przypominają trochę Ślązaków.

J.A.S.: Jest w tym, co teraz powiedziałeś, sporo racji (śmiech).

D.S.: Wróćmy jednak do filmu. Twórcą scenariusza i współreżyserem „Brooklyn Boogie” jest Paul Auster, uznawany przez krytykę za jednego z najważniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy, autor trylogii nowojorskiej, na którą składają się powieści: „Szklane miasto”, „Duchy” i „Zamknięty pokój”.

J.A.S.: Ale obok Austera jest jeszcze Wayne Wang, reżyser tyleż rozpoznawalny, co kontrowersyjny. Zdarzyło mu się bowiem – obok kultowego już w pewnych kręgach „Dymu” – wyreżyserować komedię romantyczną pt. „Pokojówka na Manhattanie”. To ten film, w którym grała Jennifer Lopez, pamiętasz? No i jest jeszcze Harvey Keitel, który był współproducentem austerowskiego filmowego dyptyku („Dym” i „Brooklyn Boogie” – przyp. D.S.). Skądinąd urodzony na Brooklynie.

D.S.: To wszystko dochodzi do głosu w samym filmie. Postaci, miejsca, sytuacje są tutaj bardzo przekonujące. Sami bohaterowie są – sam nie wiem jak to określić – jakoś do szpiku kości przesiąknięci atmosferą tej dzielnicy. Brooklyńscy z ducha. Język, jakim się posługują, wspólne doświadczenia, takie jak te, które dotyczą baseballowej drużyny Dodgersów, niegdyś rezydującej na Brooklynie…

J.A.S.: Właśnie. Pamiętam Lou Reeda wspominającego swoją młodzieńczą fascynację nie tyle samym baseballem, co atmosferą, która panowała na Brooklynie w czasach, gdy Dodgersi byli pierwszoligową drużyną. Idealnym tłem dla wszystkich występujących w filmie brooklyńczyków jest postać „śpiewającego telegramu” grana przez Madonnę. Z jej ust pod adresem głównego bohatera, Auggiego, padają ważne słowa: „Nigdy nie byłam na Brooklynie. Nie wiedziałam, czy cię znajdę” – nie jestem pewien, czy cytuję dokładnie. Chodzi o to, że podczas gdy sklep z tytoniem prowadzony przez Auggiego znany jest wszystkim w całej dzielnicy, oto zjawia się ktoś (Madonna), kto zdradza, że tak w ogóle to nie wie, kim jest Auggie, co robi, gdzie mieszka, gdzie można go spotkać codziennie pomiędzy 10 a 18.

D.S.: Chcesz przez to powiedzieć, że sam Brooklyn jest swoistym rezerwatem, terytorium ograniczonym, w którym każdy zna każdego?

J.A.S.: Nie użyłbym tu chyba słowa „rezerwat”, zwykło się ono nam bowiem pejoratywnie kojarzyć. Brooklyn nie jest miejscem zesłania. Ma oczywiście swoje granice, np. terytorialne, ale sam Brooklyn jest zawsze wyborem. A to znaczy, że sam musisz się na niego zgodzić. Co prawda mieszka tam wiele mniejszości, których reprezentantów nie stać na kupno czy wynajem domu na Staten Island. Taką grupą są między innymi Polacy zasiedlający północną część Brooklynu, czyli Greenpoint. I pod tym względem może się Brooklyn kojarzyć z miejscem koncentracji (nie wypada mi bowiem użyć tu innego terminu, jakim jest obóz koncentracyjny). Ale to, że – jak powiedziałeś – każdy zna tu każdego, jest prawdą, choć też sporym uogólnieniem. Anonimowość jest tutaj prawie niemożliwa. I nie chodzi mi o to, że kiedy już zamieszkasz na Brooklynie, np. na Bedford Avenue, to znają cię wszyscy przy Brooklyn Marine Park. Ale z pewnością twoja sąsiadka z drugiego piętra poleci ci najbliższy i najtańszy sklep z dobrą, polską szynką, a młody Portorykańczyk z naprzeciwka, który dorabia na bramce w nocnym klubie, nieraz wyciągnie cię na drinka.

D.S.: Ta sytuacja, przy wszystkich jej zaletach, które także dostrzegam, jest jednak dość klaustrofobiczna. A miasto w „Brooklyn Boogie”? Jak wypada autorska wizja Austera i Wanga w konfrontacji z rzeczywistością?

J.A.S.: Film został nakręcony bodajże w roku 1995, jeśli coś pomyliłem, to popraw mnie, proszę…

D.S.: W tym samym roku Auster i Wang nakręcili również „Dym”, pierwszą odsłonę perypetii sympatycznego sprzedawcy tytoniu.

J.A.S.: Właśnie. A zatem, jak się domyślasz, przez ponad dziesięć lat nawet Brooklyn mógł się trochę zmienić. Ale „Brooklyn Boogie”, wyłączając paradokumentalne ujęcia miasta kręcone bodajże zza okien podmiejskiego pociągu, to film, w którym miastem są ludzie. Ta prosta paralela oddaje przy okazji sedno tego miejsca. Miejsca, gdzie każda ulica przypomina inną ulicę. Gdzie powtarzalność i regularność urbanistycznego planu wykorzystana została do granic możliwości. Brooklyn jako dzielnica czy – jak kto woli – odrębne miasto, którym na początku była, jest labiryntem. Aby się w nim odnaleźć, a co więcej: nie zgubić, trzeba mieć klucz, znać mapę, którą w przypadku Brooklynu są ludzie.

D.S.: Chyba wiem, co masz na myśli. Miasto podlega wszak ciągłej zmianie. Tak i Brooklyn został pozbawiony np. Stadionu Ebbetsa.

J.A.S.: To zawsze jest jakaś zależność. Miasto tworzą ludzie, ale na tych ludzi miasto też przecież jakoś wpływa. Ustanawia cykl, tryb ich życia. Weźmy taką Wenecję. Wyobraź sobie, że w ciągu jednej nocy wysychają wszystkie kanały, które później władze miasta każą przebudować na ulice. I odtąd gondolierzy (stworzeni w końcu niejako przez to miasto) zaczynają wozić turystów rikszami.

D.S.: Przyznaję, że ta wizja ustawia moje pojęcie o Wenecji w zupełnie innym świetle.

J.A.S.: Owszem. To, co było najbardziej weneckie, przestaje istnieć; ale zauważ: sama Wenecja istnieć nie przestaje. Co zatem należy pokazać w momencie, gdy czegoś, o czym chcemy opowiedzieć, już nie ma?

D.S.: Gondolierów.

J.A.S.: Tak samo Auster i Wang, chcąc zatrzymać na ekranie smak i charakter Brooklynu, nie mogli skupić się jedynie na mieście – dzielnicy jako takiej, jej domach, placach i ulicach. Całe szaleństwo Brooklynu zostało rozdzielone między bohaterów: Auggiego, Lou Reeda, Roseanne, Jima Jarmuscha. Wątek tego ostatniego to zresztą zupełnie cudowny element. Jim rzucający palenie i opowiadający o seksie, papierosach i kawie, wyobrażasz to sobie (śmiech)? Mogę zatem, za twórcami filmu, postawić znak równości między miastem a człowiekiem. Jak to napisał kiedyś Herbert… „jeśli Miasto padnie, a ocaleje jeden, on będzie niósł Miasto”?

D.S.: Myślę, że to idealna puenta naszej rozmowy. Dziękuję ci za nią.
„Brooklyn Boogie” („Blue in the Face”). Scen. i reż.: Paul Auster, Wayne Wang. Obsada: Harvey Keitel, Lou Reed, Jim Jarmusch. Gatunek: komedia. USA 1995, 83 min.