ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (124) / 2009

Mariusz Sieniewicz,

NASI BOGOWIE MUSZĄ SIĘ POSUNĄĆ

A A A
Felieton
Proszę Państwa, dostajemy podobno niezły łomot od ogólnoświatowego kryzysu. Znokautował nowojorską giełdę, a ma jeszcze zamiar położyć na deski firmy wagi piórkowej – choćby taki zakład produkcji dżemów pod Olsztynem.

Traf chciał, że przeczytałem niedawno „Boski spór” Felixa Mitterera. Rzecz dotyczy sądu nad ludzkością, który przeprowadza Bóg Ojciec, Syn, Duch oraz doproszony w roli adwokata Szatan. Do dyskusji pragnie włączyć się Matka Boska. Jest kompletnie ignorowana, co wynagrodzi sobie w finale utworu. Mitterer sytuuje akcję w dużej sali, pośrodku której stoi prezydialny stół, na stole – woda, kawka, ciasteczka i inne umilacze nasiadówek…

Ach, zapomniałem: kto z Państwa jest katolikiem?… Aż tylu? Nie, naprawdę? Proszę o szczerość… Tak podejrzewałem, ledwie dwie. Postaram się nie urazić niczyich uczuć. Dzisiaj przecież o to nietrudno.

Wracając do sprawy. Istnieje mnóstwo literackich dzieł, w których Twórca rozprawia się z rodzajem ludzkim, racząc go klęskami swojej wybujałej złości, jednak Mittererowski koncept do złudzenia przypomina spotkanie Zarządu wielkiej korporacji. To dobry trop, rzuca więcej światła na ziemski kryzys. Bowiem struktura boskiego porządku pod wieloma względami zdradza cechy ogólnoświatowej spółki. Święty Paweł z Tarsu miał chyba to właśnie na myśli, gdy ustanawiał uniwersalizm. Dobra Nowina miała być nie tylko Dobrą, ale przede wszystkim Globalną i niczym literatura – miała trafić pod strzechy. Oczywiście, święty Paweł nie znał słowa „korporacja”, lecz intencja była podobna. Myślę, że analiza struktury boskiej firmy umożliwia lepsze zrozumienie świata na Ziemi.

Podkreślam – to analiza literackiej fikcji, nie mieszam się do spraw zbawienia, nie chcę też profanować dogmatów.

Na samym szczycie firmy znajduje się Zarząd z Bogiem w roli Prezesa i dwoma Wiceprezesami – Synem i Duchem. Poniżej menedżerowie – biskupi w czerwonych piuskach i maklerzy w czarnych sutannach. Najniżej: akcjonariusze firmy, jako tak zwany ludy Boży. Widoczny gołym okiem kryzys wymusza na Zarządzie konieczność drastycznych posunięć, które tak przenikliwie opisała Naomi Klein w „Doktrynie szoku”. Stąd nadzwyczajnie posiedzenie.

Ale cóż to za Zarząd? Proszę Państwa! Bóg jest typowym szefem – za bessę obwinia wszystkich, tylko nie siebie, i wciąż utwierdza się w swojej nieomylności. Owszem, założył firmę, jednak okazał się deistycznym Szefem. Przez wiele wieków firma prosperowała na tyle dobrze, że nie musiał interweniować.

Z kolei Syn stoi na stanowisku, że i tak zbyt wiele zainwestował w rozwój firmy, łącznie z poświęceniem własnego życia na krzyżu, i nie wie, co więcej mógłby zrobić. Szatan podsuwa mu myśl, że dostatek firmy gwarantują spektakularne inwestycje, ale Syn jest uparty. Nawet gdyby miał cofnąć czas, to nie rzuciłby się w przepaść, nie zburzyłby Synagogi. Zauważa przy tym, że nie wolno karać udziałowców. Z ich wpływów uzbierał się przecież spory kapitał, plasujący firmę w pierwszej trójce religijnego rankingu.

Natomiast Duch jest typowym lekkoduchem, birbantem i hulajduszą. Taki znajdzie się w każdym Zarządzie. Brać niezłe uposażenie – owszem, ale odpowiedzialności – za grosz. Ducha zazwyczaj nie było w firmie. Latał sobie nad wodami mórz i oceanów, kontemplował Wszechświat i przeglądał się w nim niczym w zwierciadle. Teraz, gdy firmę dopadł kryzys, jest szczerze zdziwiony.

Obecna sytuacja zdawała się być bez wyjścia. Owszem, wcześniej dochodziło do prób wrogiego przejęcia lub skandalicznych spekulacji akcjami. Zwłaszcza renesans, tureckie najazdy, komunizm i New Age przypominały coś, co w ziemskim języku można by określić „czarnym czwartkiem” na Wall Street. Owszem, niekiedy akcjonariusze domagali się natychmiastowych dywidend, bez odkładania ich na Dzień Sądu Bożego. Jednak za każdym razem udawało się zażegnać kryzys.

Jedyne, co Bogu przychodziło na myśl, to zamknąć firmę, ergo – zniszczyć świat, który stworzył. Duch go w pełni popierał, wszak wtedy mógłby otwarcie oddać się narcystycznym skłonnościom. Jeden Chrystus chciał ratować, co się da, ale też bez większego przekonania. A Szatan, ten upadły synalek – jeśli nie mógł zająć fotela Prezesa – chciał być świadkiem Apokalipsy.

Z pomocą przyszła Matka Boska. Trzeba jej oddać – zawsze odznaczała się przytomnością umysłu. Wspomnę choćby Kanę Galilejską. Ona jedna zauważyła, że skończyło się wino, co groziło rozróbą na weselu. Teraz wspomniała o początkach firmy i jej pierwotnie innych celach. Cały problem pojawił się w chwili, gdy Prezes wymyślił prawo mówiące, że nikt nie będzie miał innych Prezesów przed nim. Kryzys może być zażegnamy, jeśli odwoła ten zakaz i dopuści do głosu inne, możliwe porządki świata, gdy przypomni sobie o własnych marzeniach.

Proszę Państwa, jesteśmy w identycznej sytuacji. Uwierzyliśmy w jeden porządek, jeden język, jeden zestaw zamkniętych reguł, którymi daremnie staramy się opisywać świat, wierząc, że działają niczym samo spełniające się zaklęcia. Jakby nie było innej alternatywy, poza tym coraz bardziej pustym snem o dość cynicznych kształtach zachodniej cywilizacji. Raptem budzimy się bezradni nad projektami modelowego szczęścia, odkrywając jego kruchość. Wciąż jednak traktujemy słowa Leibniza o tym, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, ze śmiertelną i zarozumiałą powagą. I jeszcze wmawiamy to naszym biednym dzieciom!

Zastanawiam się, skąd w nas ta ośla pewność siebie? Skąd przekonanie, że świat wymaga jedynie retuszu, drobnych korekt, a nie odzyskania dawno wyśmianych, zapomnianych języków, które mogą odsłonić inny obraz świata, a od którego odwykły nasze oczy. Skąd ten egotyczny, kulturowy narcyzm, że przed obecnym ładem żadnego innego nie było? Efekt jest taki, jakby ktoś zamalował stary witraż w oknie grubą warstwą olejnej farby i kazał opisywać, co widać na zewnątrz.