ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (126) / 2009

Błażej Bacia,

DZIEŃ, W KTÓRYM ZIEMIANIE DOSTALI KLAPSA

A A A
Zagraj to jeszcze raz, Sam…

Do kolejnych odsłon starych kinowych hitów zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Co rusz na ekrany trafiają odświeżone wersje „King Konga”, „Piątku 13”, „Tragedii Posejdona”, „Ringu”, „Transformersów”, „Lakieru do włosów”, „Omenu”, „Żywych trupów” czy „Różowej Pantery”. Syndrom „odgrzewanego kotleta”, który dotyka dziś nie tylko hollywoodzkiego kina głównego nurtu, może być traktowany jako objaw wyczerpania się formuł gatunkowych i braku nowych pomysłów fabularnych. W najgorszej chyba sytuacji są dziś miłośnicy horroru i science fiction: podczas gdy wiele utworów literackich reprezentujących te gatunki wciąż czeka na ekranizacje, kilkadziesiąt milionów dolarów idzie na nakręcenie n-tej odsłony oklepanego tematu. Oczywiste jest, że gdyby producenci chcieli nowych tematów, to bez zadawania sobie większego trudu by je znaleźli. Chęć łatwego zarobku na sprawdzonym pomyśle jest jednak, jak widać, zbyt silna.

Można jednak na tę lawinę remake’ów spojrzeć z optymizmem jako na potwierdzenie tezy o wyśmienitej żywotności poszczególnych tematów i gatunków. Owe kury znoszące złote jaja wstają z mogił, w których leżały kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, gdyż widz ma potrzebę przeżywania na nowo tych samych przygód. W charakterze dowodów można tu przywołać filmy, które zyskały większą popularność niż ich pierwowzory, na przykład „Siedmiu wspaniałych” (1960), „Klatka dla ptaków” (1996) czy „Ocean’s Eleven: Ryzykowna Gra” (2000). Zdarzają się także „wskrzeszenia” bardzo twórcze i niejednokrotnie lepsze od oryginałów, takie na przykład jak „Ścigany” (1993), „Ghost Dog: Droga samuraja” (1999), „Infiltracja” (2006), bądź po prostu nieźle skrojone pod współczesne realia, a przez to przybliżające temat młodemu odbiorcy pop-kina („3:10 do Yumy”, 2008). Przepracowanie na nowo trącących myszką klisz ma i inną zaletę. Porównanie dwóch dzieł, których powstanie nierzadko dzieli pół wieku, daje interesujący obraz zmian, jakie ludzkość przeszła w tak krótkim czasie. Efekt jest szczególnie wartościowy, gdy dotyczy kina gatunków ściśle związanych z naszym rozwojem intelektualnym (science fiction), kulturowym (western) czy psychologicznym (horror).

Najnowszą okazją do tego typu filmowej zabawy porównawczej jest „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” w reżyserii Scotta Derricksona. Pierwowzór nakręcił w 1951 roku Robert Wise na podstawie noweli Harry'ego Batesa „Farewell to the Master”. Obraz ten uchodzi po dziś dzień za jeden z najważniejszych filmów science fiction w dziejach kina, a także za dzieło inicjujące powojenny, „poważny” nurt fantastyki naukowej. Mnogość nawiązań do poprzednika oraz lekkie żerowanie na jego kultowości wskazują, iż nowa wersja jest nie tyle ponowną ekranizacją nikomu nieznanego opowiadania, co pełnoprawnym remake’iem filmowego klasyka.

Koncept scenariuszowy obu wersji nie jest zbyt skomplikowany. Do Ziemi zbliża się z olbrzymią prędkością niezidentyfikowany obiekt latający. Statek ląduje w nowojorskim Central Parku (w oryginale na boisku bejsbolowym w Waszyngtonie). Z wnętrza wychodzi pozaziemska istota, która zostaje postrzelona przez nadgorliwego żołnierza. Wkrótce kosmita przechodzi rekonwalescencję, przedstawia się jako Klaatu i oznajmia, że przyleciał, by wraz ze swoim robotem Gortem przeprowadzić… apokalipsę. Zbiegiem okoliczności bohater trafia pod kuratelę młodej kobiety i jej pasierba (w oryginale – syna), którzy podejmują się trudnego zadania zmiany nastawienia kosmicznego emisariusza do dumnego gatunku homo sapiens.

Od golema do T-1000

Nie lada gratkę dla miłośnika kina stanowi prześledzenie zmian techniki filmowej czy rewolucji w metodach tworzenia iluzji filmowej, jakie dokonały się w czasie dzielącym premiery obu dzieł. Trzeba przy tym oddać sprawiedliwość dziełu Wise’a: efekty specjalne z jego klasyka, choć naiwne, mogą momentami imponować. Szczególnie godna odnotowania jest panoramiczna scena lądowania statku kosmicznego w Waszyngtonie. I choć nakręcono ją metodami budzącymi dziś uśmiech politowania, to złudzenie optyczne jest niemal doskonałe. Zniszczenie świata, którego dokonać ma robot Gort, w oryginalnym „Dniu…” nie dochodzi do skutku; zamiast tego, trochę na zasadzie pars pro toto, golemopodobny eksterminator pozbywa się dwóch nierozważnych żołnierzy. Destrukcyjno-katastroficzne uwielbienie współczesnych widzów wymusiło na twórcach remake’u pokazanie choćby namiastki apokalipsy. Bo i co to byłby dziś za film, w którym kulminacyjne sceny są kameralne? W związku z tym Gort „przelatuje” przez sporą część USA, dosłownie ją rozpuszczając. Dociera wreszcie do Nowego Jorku, który zamienia się pod wpływem kosmicznej technologii w posępne rumowisko. Nie jest to może coś szczególnie spektakularnego i przełomowego, ale widok gruzów tej akurat metropolii – czy to zdeptanej przez Godzillę, czy to spopielonej przez ładunek nuklearny – zawsze cieszy wybredne oko kinomana.

Porównanie obu wersji „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia” jest nie tylko wykładem z ewolucji samej techniki filmowej; obrazuje także wyraziście zmiany mentalności amerykańskiej na przestrzeni blisko 60 lat. W coraz większej ilości współczesnych filmów ujawniany jest multikulturowy żywioł Nowego Świata. W filmie Derricksona na przykład wśród naukowców przewijają się ludzie o różnych odcieniach skóry. Także kobieta zajęła w nowej wersji należne jej miejsce – sekretarzem obrony USA jest przedstawicielka płci pięknej, a główna bohaterka – Helen Benson (Jennifer Connelly), w przeciwieństwie do poprzedniczki z 1951 roku, nie jest kurą domową, tylko doskonałym naukowcem. Znakiem czasów jest też zapewne to, iż dziecięcy bohater „Dnia…” z 2008 roku to Murzynek. Młodzian z filmu Wise’a był ułożonym amerykańskim patriotą, wręcz wzorem republikańskiego Amerykanina w miniaturze. A ten z 2008 roku? Do macochy mówi po imieniu, jest rozkapryszony i – o zgrozo! – hermafrodytyczny. Ale przez to może i bardziej realny. Opowieść o UFO Anno Domini 2008 jest ponadto mniej amerykocentryczna. Wprawdzie Klaatu ląduje nie gdzie indziej, jak tylko w Wielkim Jabłku, ale przecież na całym globie pojawiają się też mniejsze statki. Ot, taki pokorny gest symbolizujący uznanie przez Hollywood, że Stany Zjednoczone to już nie cały świat, a „zaledwie” jego środek.

Science fiction, a jego futurologiczna gałąź w szczególności, jak żaden inny gatunek idzie w parze z aktualnym rozwojem nauki i technologii. Tak więc Gorta’08 nie atakują już żołnierze ze swoimi subtelnymi pistolecikami, tylko dwa bezzałogowe samoloty Predator. Nowy Gort to zresztą kilkunastometrowy android, będący konstrukcją nanotechnologiczną, a nie – jak w pierwowzorze – koszykarz w hełmie i odblaskowych rajtuzach. Taki archetyp bezdusznego androida jest wyśmienitym spadkobiercą słynnego T-1000 z „Terminatora 2” (1991) i stanowi oczekiwane od lat przez miłośników fantastyki wypełnienie luki po tamtym wiekopomnym niemilcu.

Z pewnością jednym z najciekawszych aspektów obu filmów jest próba ukazania kontaktu z cywilizacją pozaziemską w sposób względnie racjonalny. W kinie takich „poważnych” prób było już wiele, by wspomnieć tylko „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (1977) Stevena Spielberga, „Znaki” (2002) M. Night Shyamalana czy – chyba najciekawszy w tej grupie – „Kontakt” (1997) Roberta Zemeckisa. Twórcy nowej wersji „Dnia…” idą w ślady ostatniego z wymienionych filmów – pokazują wypracowywanie wspólnej płaszczyzny komunikacji, a nie bezczelne lądowanie spodka na polu kukurydzy amerykańskiego prowincjusza. Koncept samej podróży kosmicznej w filmie Derricksona jest zresztą bardzo ciekawy, między innymi dzięki nawiązaniom do ustaleń astrobiologii.

Film uzmysławia również rolę, jaką mogą spełnić globalne media w przypadku kontaktu z kosmitami. Kiedy w wersji z 1951 roku radio informuje o zamieszkach, kamera ogranicza się do pokazania twarzy spikera i kilku niepozornych ujęć „ze świata”. W nowym „Dniu…” twórcy mogą sobie już pozwolić na odpowiednie zmontowanie i cyfrową obróbkę materiałów telewizyjnych z całego globu. Widzowi współczesnemu dane więc będzie zobaczyć to, do czego przyzwyczajony jest za sprawą współczesnych telewizyjnych kanałów informacyjnych: tłumy, zamieszki, protesty, panikę.

Nową wersję „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia” można określić mianem udanego face liftingu przeprowadzonego na oryginale także i z innych względów. Choć scenariusz pierwowzoru najeżony był pułapkami logicznymi, udało się go przekształcić tak, by mógł przekonać również widza nieco mniej naiwnego. Na każdym kroku widać, że scenarzysta nie próżnował i starał się możliwe rozsądnie uzasadnić kontrowersyjne aspekty opowiadanej historii – poczynając od garnituru Klaatu, na „nawróceniu” kosmity skończywszy. U Wise’a UFO ląduje w Waszyngtonie, we współczesnej wersji z kolei już w Nowym Jorku, a to z tego powodu, że tam właśnie znajduje się siedziba główna ONZ, na forum której Klaatu ma ogłosić swe destrukcyjne zamiary. Kosmita nie kontaktuje się z dr Helen Benson dlatego, że jest ładna, ale dlatego, że w jej posiadaniu pozostaje próbka tkanki, niezbędna do zagojenia rany postrzałowej. Klaatu’08 nie wyciąga też na powitanie ostrego narzędzia i nie kieruje go w kierunku uzbrojonych po zęby żołnierzy, za co jego poprzednik w 1951 roku zebrał kulkę. Za takie uwiarygodnianie intrygi należą się więc twórcom brawa.

Szkoda jednak, że to fabularne prasowanie materiału nie odbyło się bez pominięcia pewnych fałd. Już bowiem pierwsi odkrywcy geograficzni, a za nimi etnolodzy, znali prostą prawdę, że należy czynić znaki pokoju, żeby nie skończyć z dzidą tubylca w brzuchu. Ba, każde dziecko wie, że nie wyciąga się ręki do obcego psa, bo zwierzę może ugryźć w akcie samoobrony. A tu oto bez zapowiedzi przylatuje kosmita w wielkim, migotliwym UFO, wyłącza nam system rakiet balistycznych, by potem dziwić się, że wzięto jego przylot za inwazję. Kolejne wątpliwości dotyczą tego, po co właściwie emisariusz Klaatu przybył na Ziemię, skoro decyzja o apokalipsie już zapadła. Sam golem Gort najpewniej by wystarczył jako zwiastun złej nowiny. W całkiem zgrabnej logice remake’u kilka tych drobnych szczegółów stanowi kroplę gorzkiego dziegciu.

Bo zupa była za słona?

Film Roberta Wise’a był w 1951 roku jak najbardziej aktualny politycznie. Ówczesny wyścig zbrojeń i przybierająca na sile zimna wojna miały sprowadzić na ludzi połowy XX wieku słuszny gniew związku cywilizacji pozaziemskich. Czy człowiek początku XXI wieku zawinił bardziej niż jego dziadek? Przecież jest to istota, która właśnie wybrała czarnoskórego prezydenta USA, zaczyna dbać o środowisko, stawia na rozwój medycyny i powoli wygasza kolejne konflikty zbrojne. Padające kilkakrotnie z ust dr Benson błagalne „We can change!” jest tyleż pozbawione honoru, co irytujące. Wydaje się bowiem, że jakaś ogólna empatia, lepsze rozumienie praw rządzących wszechświatem, to znak naszych czasów. Uświadomienie sobie wartości życia, i to nie tylko ludzkiego, jest wyrazem postępu kulturowego i ewolucji umysłu. Dziwne, że ktoś o kilka stadiów cywilizacyjnych wyżej od nas ma w tym temacie tak mało do powiedzenia.

Klaatu z 1951 roku przyszedł i pogroził palcem; był galaktycznym policjantem, dość surowym, ale wyrozumiałym dla naszych słabości, cała afera skończyła się więc tylko wlepieniem małego mandatu. Współczesny Klaatu bije policyjną pałą na oślep i bez zastanowienia, jest ekologiem-socjopatą, a nie wyrozumiałym rodzicem. Bądź co bądź, „Dzień…” to jednak film hollywoodzki i w końcu kamienne serce kosmity zostaje skruszone pod wpływem miłości macierzyńskiej, jaką dane jest mu zaobserwować oraz… muzyki Bacha. Ludzkość dostanie drugą szansę, choć bez sadystycznego klapsa w pupę się nie obędzie.

W tym układzie nie dziwi fakt, iż nowa wersja filmu budzi wśród widzów i krytyków skrajne emocje. Przy obecnym nieurodzaju na polu fantastyki naukowej jest jednak propozycją nad wyraz godną polecenia. Jako samodzielny film broni się nieźle, co przecież w przypadku remake’ów dzieł kultowych zazwyczaj bywa bardzo trudne. Derrickson potrafi nie tylko utrzymać spektakl na interesującym poziomie, ale i zażartować z kinowych korzeni swego filmu. Na przykład imię Gort, które dziś brzmi śmiesznie, zostaje tu sprowadzone do poziomu akronimu (Genetic Organized Robotic Technology). Jedna z postaci komentuje to nawet sarkastycznie: „Te wasze wojskowe skróty…”. Takich ciekawostek można wyłowić w filmie jeszcze kilka.

Atutem, którego pominąć nie sposób, jest dobór obsady. Keanu Reeves był od początku jedynym kandydatem do roli kosmicznego dyplomaty. Egzystencjalny ból, jaki emanuje z tego aktora oraz wyryte na jego twarzy piętno osobistych tragedii sprawiają, iż zbudowana przezeń postać jest wyjątkowo wiarygodna i z pewnością odróżnia się in plus od swojego poprzednika, wykreowanego przez Michaela Rennie, który z trudem skrywał amerykański optymizm wyrysowany na nienagannie ogolonej, anglosaskiej twarzy. Jennifer Connelly jako miła oku aktorka-rzemieślniczka odgrywa rolę wzorcowej matki-Amerykanki bez zarzutu. Drugi i trzeci plan wypełniają osobowości takie jak Kathy Bates, John Cleese i znany z „Prison Brake” Robert Knepper. Mała rzecz, a cieszy. I choć nie usłyszymy słynnego zdania „Klaatu barada nikto”, a po projekcji nie zrewolucjonizujemy naszego sposobu życia, możemy obejrzeć film Scotta Derricksona, podobnie zresztą jak starą wersję, z przyjemnością i zaciekawieniem. A czyż może być w dzisiejszych czasach większy komplement dla filmowego remake’u?
„Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” („The Day the Earth Stood Still”). Reż.: Robert Wise. Scen.: Edmund H. North. Obsada: Michael Rennie, Patricia Neal. Gatunek: science fiction. USA 1951, 92 min. „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” („The Day the Earth Stood Still”). Reż.: Scott Derrickson. Scen.: Edmund H. North, David Scarpa. Obsada: Keanu Reeves, Jennifer Connelly, Kathy Bates. Gatunek: science fiction / dramat. Australia / Kanada / USA 2008, 103 min.