ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (129) / 2009

Wiesław Kowalski, Tomasz Mycan,

DOBRY TEATR ZAWSZE SIĘ OBRONI

A A A
Z Tomaszem Mycanem, aktorem Teatr u im. W. Horzycy w Toruniu, rozmawia Wiesław Kowalski
Wiesław Kowalski: Jak człowiek pochodzący z Lubina, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, trafia jako aktor do Torunia? I to jeszcze w trakcie trwającego sezonu 2001/2002?

Tomasz Mycan: To był przypadek. Po skończeniu studiów przez pół roku wysyłałem cv i spotykałem się z dyrektorami różnych teatrów. Z pracą było ciężko. W teatrze w Toruniu miałem przyjaciół, których często odwiedzałem z okazji premier, dzięki czemu znałem repertuar i zespół artystyczny. Kiedy się dowiedziałem, że ówczesny dyrektor szuka młodego aktora, umówiłem się na rozmowę, podczas której dowiedziałem się o możliwości zatrudnienia od następnego sezonu; chociaż to też nie było do końca pewne. W tym czasie dyrektor Andrzej Bubień reżyserował „Moralność pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej . I kiedy grający rolę Zbyszka Radosław Garncarek uległ dość poważnemu wypadkowi, co uniemożliwiło mu dalszą pracę, a do premiery zostały tylko trzy tygodnie, dyrektor zaproponował mi zrobienie zastępstwa. Podjąłem ryzyko, choć nie ukrywam, że czas, jaki dostałem na zbudowanie roli był zdecydowanie za krótki. Premiera w końcu się odbyła, a ja zostałem w teatrze toruńskim do tej pory.

W. K>: A zatem sześć lat na scenie jednego teatru i ponad 15 zagranych ról. Czy to już odpowiedni moment, by przypomnieć te najważniejsze dla siebie etapy, spotkania, które Pana ukształtowały? I kiedy Pan poczuł, że może dać sobie radę sam, bez podpórki w postaci stojącego obok autorytetu?

T. M.: Myślę, że zawsze jest dobry moment na wyciąganie wniosków i głębszą refleksję na temat tego, co i jak się robi. Był to niewątpliwie bardzo intensywny czas w mojej pracy zawodowej i z tego najbardziej się cieszę. Nie miałem tzw. „przestojów”, co dla aktora jest bardzo ważne. W ciągu tych sześciu lat spotkałem kilku naprawdę znakomitych reżyserów, którzy swoją pracą, pasją, myśleniem o teatrze zarażali cały zespół. To bez wątpienia Elmo Nuganen, Wiktor Ryżakow, Iwona Kempa i Grzegorz Wiśniewski. Wszyscy oni tworzą własny, oryginalny język teatralny, często diametralnie różny, choć łączy ich jedno – tworzą spektakle ważne, skłaniające do dyskusji, na dobrym poziomie artystycznym, gdzie aktor stanowi integralną, jeśli nie najważniejszą część przedstawienia. Jest to ważne tym bardziej, że wielu młodych reżyserów pozostawia obecnie aktora samemu sobie, zajmując się wyłącznie inscenizacją; i wtedy trzeba ratować się własną kreatywnością i intuicją. Indywidualna praca jest ważna i trzeba nauczyć się jej, ale dobra współpraca reżysera z aktorem daje zdecydowanie większe szanse powodzenia.

W.K.: Krystyna Janda, po otrzymaniu Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza w 1989 roku, powiedziała, że „aktor musi być świadomy samego siebie i celu, jaki chce osiągnąć”. Co Pan myśli na ten temat po otrzymaniu nagrody jury młodzieżowego na Festiwalu Prapremier 2008 za rolę Abelarda i po nominacji do Nagrody Wilama?

T.M.: Moim celem na pewno nie jest zdobywanie nagród, chociaż to miłe, kiedy się zdarzają. Bez wątpienia, samoświadomość pomaga w osiągnięciu zamierzonego celu. Kiedy wiem, kim jestem, co potrafię, na co mnie stać, wtedy jestem bardziej pewny siebie, a to pomaga nie tylko na scenie, ale i w życiu. Wybrałem ten zawód również po to, by walczyć z nieśmiałością, ze strachem przed publicznością, która mnie ogląda. Kiedyś trema mnie paraliżowała, teraz motywuje. Kiedyś chowałem się za postacią, którą grałem, dziś wolę, na ile jest to oczywiście możliwe, wypowiadać swoje zdanie, przemycać w roli własne odczucia, lęki, odkrywać siebie. Myślę, że coraz większa świadomość tego, co robię na scenie i w teatrze daje mi taką możliwość.

W.K.: W tym samym wywiadzie Janda powiedziała: „Bardini nauczył mnie zaakceptowania własnych warunków i możliwości. ‘Pokochania’ siebie i nieudawania Marylin Monroe czy kogoś innego”. Pan pewnie też miał, z racji swoich typowych dla amanta warunków, problemy z wewnętrzną zgodą na to „kim jestem”. Ale może się mylę?

T.M.: Raczej nie miałem kłopotów z zaakceptowaniem samego siebie, czy też tego kim jestem. Mam świadomość zarówno swoich braków, jak i możliwości. Chociaż przy każdej kolejnej pracy dowiaduję się czegoś więcej o sobie i wtedy potrafię się nawet kłócić sam ze sobą. Zresztą, na konfliktach buduje się rolę, dlatego nie muszę siebie „kochać”; wystarczy, że będę się lubił; pewien margines wewnętrznej niezgody może czasem pomóc w znalezieniu nieraz zaskakujących rozwiązań w interpretowaniu kreowanych postaci. Oczywiście, mam świadomość, że wielu ról nie zagram ze względu na to, jak wyglądam, ale to przecież dotyczy każdego aktora. Kiedyś pani profesor w szkole teatralnej powiedziała mi, że będę miał ciężko w tym zawodzie, bo nie jestem charakterystyczny. A ja właśnie w rolach charakterystycznych czuję się najlepiej; chociaż trudno przekonać do tego reżyserów, którzy najczęściej obsadzają aktorów po tak zwanych warunkach.

W.K.: Które prace aktorskie uważa Pan za najważniejsze dla siebie? A które według Pana były porażkami? Proszę pamiętać, że wielcy aktorzy potrafią się przyznać do ról, które według nich były nieudane. Zbigniew Zapasiewicz bez wstydu mówi o roli w „Na czworakach” Różewicza w reżyserii Jarockiego, a Janda o roli w „Portrecie Doriana Graya” czy „Mewie” Czechowa w Ateneum.

T.M.: To trudne pytanie. Zwykle odpowiada na nie teatralna krytyka. Być może wielcy aktorzy, których pan wspomina, ze względu na swoje doświadczenie, pozycję, czy kunszt aktorski potrafią wskazać role nie do końca ich satysfakcjonujące. Ja jestem jeszcze na początku zawodowej drogi, więc ocenę mojej pracy pozostawiam widzom i krytykom. Co z tego, że stwierdzę, że jedną rolę zagrałem lepiej od drugiej, jeśli znajdą się ludzie, którzy powiedzą coś zupełnie innego. Oczywiście, posiadam w swojej biografii role, które grałem chętniej od innych, ale na to składa się wiele różnych czynników, bo i rodzaj literatury, reżyseria czy też złożoność zadania aktorskiego. Jedno wiem na pewno, odnosząc się do aktualnego repertuaru – chętniej gram Abelarda z dramatu „In Extremis” Brentona czy Mortimera z „Marii Stuart”, niż misia Azora z bajki Walczaka . Zresztą wspomniane dwie pierwsze role sprawiły mi ostatnio największą frajdę.

W. K.: Dzisiaj reżyserzy chętniej umieszczają aktora w założonej przez siebie z góry rzeczywistości, szukają zachowań, które by do niej przylegały. Czy zdarzyło się Panu spotkać reżysera, który skłaniałby Pana do powrotu do elementów podstawowych roli, wolnych od naleciałości naturalistycznych, do walki z rutyną, do odgrzebywania w aktorach wiedzy, którą w sobie mają, ale o której często zapominają? Takich, którzy nie mówią o „ideologii” roli ani „ideologii” utworu?

T.M.: Takim reżyserem jest na pewno Grzegorz Wiśniewski, z którym spotkałem się przy okazji pracy nad rolą Mortimera w dramacie Schillera. To twórca bezkompromisowy, budujący własny, konsekwentny świat teatralny – oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu – którego głównym motorem jest aktor. I to od aktora Wiśniewski wymaga najwięcej. Nie ukrywam, że jest trudnym reżyserem i praca z nim wymaga cierpliwości i opanowania. Z drugiej jednak strony to artysta, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, i jeśli jest czegoś pewien, to zawsze to osiągnie. Poza tym, walczy ze sztampą, a także ze złymi nawykami i przyzwyczajeniami, zmuszając aktora do twórczego poszukiwania nowych rozwiązań w kreowaniu scenicznej rzeczywistości. Oczywiście daje też wykonawcom pewien rodzaj wolności tworzenia, co sprawia, że każdy aktor ma poczucie swobody, a co za tym idzie chętniej proponuje kolejne warianty roli, z którą przychodzi mu się zmierzyć.

W.K.: Zbigniew Zapasiewicz twierdzi – co nie zawsze spotyka się z pełnym zrozumieniem – że, „aktorstwo powinno sprzyjać ‘odkodowywaniu’ w warunkach sztucznych stanów emocjonalnych, których na co dzień nie używa się. Im ktoś więcej potrafi ich odnaleźć, tym jest dojrzalszym aktorem”. Co Pan o tym myśli?

T.M.: Myślę, że tu powinniśmy zadać pytanie o to, czym aktorstwo jest w ogóle, albo jaką rolę w dzisiejszym teatrze zajmuje i pełni aktor. Jednoznacznej odpowiedzi nie znajduję. Jako aktor jestem świadkiem i uczestnikiem przemian, jakie dokonują się w teatrze. Czasami jestem przerażony tym, do czego niektórzy artyści dążą w sztuce i zastanawiam się, jakie są tej pseudowolności granice. Jestem otwarty na różne propozycje i lubię eksperymentować, ale jeśli ktoś „wciska” mi, że niczego nie muszę wiedzieć i najlepiej o niczym nie myśleć, zaczynam się buntować. Na pewno aktorstwo się zmienia. Mało kto dzisiaj uwierzy, że aktor staje się postacią, którą właśnie gra. Może się starać tak „oszukać” czy „zaczarować” widza, żeby ten uwierzył w to na moment, ale nigdy nie zidentyfikuje się z postacią do końca. Myślę, że teraz w teatrze ważniejszy jest człowiek, który staje przed publicznością, z jego osobowością, charakterem, zaletami i ułomnościami, a nie aktor odgrywający jakąś rolę. Być może taki rodzaj ekshibicjonizmu determinuje świat, który nas otacza, i jest to zjawisko, którego nie da się zatrzymać, ale przez to ten zawód jest ciekawy i ekscytujący.

W.K.: Czym jest, Pana zdaniem, dla człowieka uprawiającego ten zawód, tradycja sztuki aktorskiej? Jakie jej Pan przypisuje znaczenie? I czy w ogóle ukształtował się u nas jakiś określony styl interpretacji, wart przekazywania z pokolenia na pokolenie?

T.M.: Szkoła teatralna jest miejscem, w którym przyszły aktor powinien poznać różne metody pracy nad rolą, wychodząc od tradycji i dążąc do tego, co proponuje w tej materii współczesność. Dlatego też w ciągu czterech lat nauki zajęcia obejmują zarówno klasykę, wiersz, dramat współczesny, ale też pantomimę (której zajęcia są tylko w szkole wrocławskiej) i taniec. Chodzi przede wszystkim o to, by poprzez różnorodność technik kształcenia wyposażyć aktora w najszerszy wachlarz sposobów interpretacji roli i umiejętności dysponowania jak najbogatszym arsenałem środków wyrazu. W polskich szkołach, przynajmniej było tak jeszcze sześć lat temu, dalej głównym sposobem kształcenia jest metoda Stanisławskiego, co niestety nie do końca sprawdza się we współczesnym teatrze. Nie twierdzę, broń Boże, że aktor nie powinien znać tej metody, ale bazowanie tylko na niej jest według mnie błędem. Nigdy nie odcinałem się od tradycji i dalej jestem przekonany, że jest ona podstawą działań w teatrze, a jej połączenie z nowoczesnym myśleniem, może doprowadzić do fantastycznych efektów.

W.K: Jakie są dziś, według Pana, zasadnicze powinności aktora? Dla przywoływanego już Zapasiewicza w 1987 roku było to na przykład „wyzbycie się kokieterii, wszelkiej skłonności do ekshibicjonizmu i obrona na scenie każdej postawy ludzkiej”. Czy coś w tej materii się zmieniło?

T.M.: Jestem zdania, że aktor powinien posiadać swego rodzaju pokorę, której nie należy utożsamiać z uległością czy ślepym posłuszeństwem. Chodzi mi raczej o dystans wobec samego siebie, pasję tworzenia i silny charakter, który pozwoli aktorowi przetrwać w tym zawodzie bez większego uszczerbku na swoim wnętrzu, psychice czy osobowości. Zgadzam się z tym, że kokieteria, czy podlizywanie się widzom tylko po to, by zdobyć ich poklask, są nieznośne. Ale czy obrona na scenie każdej postawy ludzkiej to słuszna droga, tego już nie jestem pewien. Wydaje mi się, że warto czasem radykalnie spojrzeć na graną postać, by silniej ona zaistniała w wyobraźni widza, by budziła skrajne emocje i pozwoliła mu samemu podjąć decyzję o słuszności pewnych postaw, zachowań czy racji.

W.K.: Czy według Pana sytuacja polityczno-ekonomiczna skłaniająca ludzi do myślenia wyłącznie w kategoriach życia codziennego i zaspokajania potrzeb czysto materialnych osłabiła napięcie między sceną a widownią? Czy komunikat płynący ze sceny odbierany jest przez nią tylko w warstwie zewnętrznej?

T.M.: Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Kompletnie nie znam się na sytuacji polityczno-ekonomicznej. To, że żyjemy w świecie konsumpcyjnym pewnie jakoś wpływa na relacje między sceną a widownią, choć to raczej teatr z tego powodu musi bardziej się starać i szukać nowych środków oddziaływania. Nie mówię przez to, że teatr powinien stać się plastikowy, bo nie o to chodzi. Dobry teatr zawsze się obroni, nawet jeśli nie będzie operował tanim efekciarstwem. Teatr jest dla elit, ale najciekawsze jest to, że do tych elit może należeć każdy.

W.K.: Krystyna Janda powiedziała kiedyś: „Jeśli czekam na rolę, to na taką, w której mogłoby się stać coś nowego”. Jak to jest w Pana przypadku?

T.M.: Każda kolejna rola jest nowa, więc na każdą czekam tak samo niecierpliwie.

W.K.: Dziękuję za rozmowę.
    Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego.
    Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury.
    Śląskie. pozytywna energia Fundacja Otwarty Kod Kultury