ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (55) / 2006

Karol Maliszewski,

RODZĄCY PODKŁAD

A A A
Mariusz Grzebalski: życie i twórczość Notatki na marginesie kilku wierszy Mariusza Grzebalskiego
Celem moim jest (...) spróbować dotrzeć do znaczeń ukrytych poza samymi słowami tworzącymi (składającymi się na) utwór poetycki. Interesuje mnie sam podkład, który słowo wyradza, który poprzez poetę domaga się ujaśnienia. Metodą, która postanowiłem tutaj zastosować, celem osiągnięcia wyżej postawionego, jest wariacja. Możliwe, iż ma ona trochę wspólnego z fenomenologiczną wariacją imaginacyjną (wspomina o niej Jan Ożarowski w artykule „Heidegger i zagadnienia etyki”), stosowana w badaniach prowadzonych swojego czasu przez Edmunda Husserla i Maxa Schelera. Z pewnością nie jest jednak tak ściśle „oprogramowana”. Stanowi próbę intuicyjnego wglądu „w” oraz, jednocześnie, jeden z możliwych głosów „nad”. W swoim działaniu celowo unikałem również interpretowania filologicznego, zakładającego ściśle określoną naukowość interpretacji. Ta kojarzyła mi się zawsze, w odniesieniu do poezji zwłaszcza, z pewnego rodzaju dekadencją intelektualną. Stąd też postanowiłem, jak wyżej. Mariusz Grzebalski: „Osiemnaście ruchów poety wstępującego” („Już Jest Jutro” nr 2/92)

Interesuje mnie sam podkład – mógłbym powtórzyć za Mariuszem Grzebalskim, analizującym wiele lat temu wiersze Dariusza Sośnickiego. Bowiem coś „poprzez poetę” domaga się ujścia. A uchodząc, wiele wyjaśnia. Poezja jest tu rozumiana jako „proces wyjaśniania”. Poeta jest „kimś wyjaśniającym”. A przecież mowa poetycka nie jest mową wprost. Poeta najpierw zaciemnia, żeby potem wyjaśnić. Wiele wierszy Grzebalskiego opowiada anegdotę, która wydaje się niejasna, przesłonięta, cokolwiek ciemna. Po jakimś czasie anegdota ta zaczyna nasuwać skojarzenia, sugerować rozwiązania, mnożyć domysły; tak czy inaczej oddziaływać na nasze indywidualne rozumienie bytu. Sprawdza się stała reguła mowy znaczącej – tej od Heraklita do Wittgensteina – mimo że ciemnej, to przecież ostatecznie jasnej. Jaśniejącej dla wytrwałych. Lektura tych fragmentów porusza, wstrząsa, wywołuje wrażenie raptownego zrozumienia, intuicyjnego wglądu. Pada jaskrawy snop światła. Pada z tej głębi, z tej ciemności właśnie.

Chyba z takiej tradycji wziął się ten projekt poetycki. Z tradycji hermeneutycznej. Może także fenomenologicznej. Należy też pamiętać o egzystencjalizmie. Wiedza filozoficzna odcisnęła głębokie piętno na talencie poety. Nie chodzi o to, że popisuje się erudycją, demonstrując biegłą znajomość terminologii, konceptów i nazwisk. Chodzi o przyjętą postawę. Jeżeli dałoby się podzielić poetów – wiem, że dość sztucznie – na filologicznych i filozoficznych, to Grzebalski mógłby przewodzić tym drugim. Właśnie dlatego, że przygodę z poezją rozpoczął od przekonania, że jest ona mową metaforyczną, ciemną, która docierając do ukrytych i złożonych motywów egzystencji i poznania, rozjaśnia się w zachodzącym procesie komunikacji. I dlatego, że cały czas towarzyszy mu przekonanie o potrzebie wyjaśniania, hermeneutycznego odczytywania odwiecznego w tymczasowym i przypadkowym. Jest więc jakiś porządek do wykazania, jest jakaś podstawa rodząca słowa. Może tylko złudzenia podstawy, złudzenia porządku wyświetlane na jednorazowym ekranie wiersza. Wiersz symbolizuje dotarcie do źródła prawdy albo chociaż przekonanie o możliwości chwytania jej na gorącym uczynku wyjaśniającego słowa. I te wszystkie obrazy przywoływanego (na osąd?) życia, te epizody podsuwane do wglądu...

„Życie wciąż coś nowego wozi na swoich wozach:
kobietę skrywającą twarz w dłoniach,
zamyślonego chłopca,
dwa psiaki jeszcze niedawno skore do psot.”

Interesuje mnie sam podkład... Zmierzam do odpowiedzi na pytanie, czym jest podkład. Czy chodzi o egzystencję w niezliczonych odpryskach, dających asumpt do lirycznego wyznania? Podkład ten w jakiś sposób dąży do artykulacji, do wypowiedzenia się ustami poety. Poeta jest więc tym, który unaocznia sensy podkładu, wydobywa je z utajenia i jakiejś wstępnej nieoznaczoności. Ktoś tym słowom studenta filozofii może zarzucić przaśny idealizm, sentymentalizm i naiwność, jednak dla mnie po latach stały się znaczące. Mówią coś o Grzebalskim poecie, mówią o jego rozumieniu poezji. Ukryte znaczenia kierują nas ku podkładowi, ku powtarzalności egzystencjalnych rytuałów. I do niczego więcej. Poeta nie odczuwa potrzeby rozprawiania o transcendencji, o jakiejś praprzyczynie ingerującej ciągle w losy świata. Chciałby zamknąć doświadczenie w wymiarach skończonych, choć nie do końca znanych i jasnych. Podkład – o którym mówi – jest zakorzeniony na sposób ludzki, ziemski, obyczajowy. W tych ramach musi się zmieścić wszystko. Także jakiś erzac metafizyki czy nawet mistyki.

Horyzont zamknięty. Ciemny. Rozjaśniany racami wierszy. Skończona liczba przypadków. Anegdoty z uporem nawiązujące do tych samych motywów i wątków. Ten podkład ciągle rodzi. Ale po jakimś czasie zaczyna „wyradzać”. I obroty wyobraźni grzęzną w koleinach. Pojawia się i działa niczym matryca schemat narracji, schemat wyznania, potem schemat opisu. Wtedy Mariusz Grzebalski zaczyna od nowa. To jeden z poetów najszybciej reagujących na banał, pustkę, jałowość. Jeden z najszybciej odnawiających się. Dlatego mogę powiedzieć, że Grzebalski nigdy mnie jeszcze nie znudził. Zawsze uniesienie, napięcie, co najmniej zaciekawienie przy czytaniu. Jakby ponowne odkrywanie, podwójne zdziwienie. Że ta poezja rośnie. Bo niektóre poezje jakoś giną, kurczą się razem z nami. Zostały na dnie młodości i tych szalonych lat dziewięćdziesiątych. Ale ta nie. Odradza się, kurczowo czepia gwałtownie zmieniającego się świata. Wypracowała wiele sposobów wczepiania się w żywą materię uciekającej od tekstu rzeczywistości.

Na przykład: stać się opisywanym, zatracić w opisie. W iluż wierszach tego poety mamy do czynienia z tą przedziwną empatią. Za tym kryje się metoda. To jeden z przejawów jego filozoficzności. Głębokie przenikanie do wnętrza przedmiotów, zjawisk i ludzi sugerowałoby jakieś rozpływanie się podmiotu, zatracanie. Cały znika w tym stającym się „odtwarzanym”, przepada na moment w nicości tego zachłannego kadrowania. Podmiot wchłaniany i za chwilę wyrzucany ruchem migawki, widoczny na zdjęciu, wpisany w kształt chwili, rzeczy, człowieka. Cóż to jest w końcu? Połyskujący łańcuch fenomenów. Prześwitywanie podkładu. Święto liryki fenomenologicznej. I raz po raz dostarczane są czytelnikowi dowody niesłychanej samoświadomości. W poniższym fragmencie o podkładzie opowiada metafora morza.

„Nie mam wnętrza. Patrzę w fale,
ty płyniesz przeze mnie, morze,
wpatrując się od środka.”

Jakże Grzebalski potrafi się zapatrzyć i zatracić w tym otaczającym a dziejącym się bez przerwy teatrze scen! Kilka sekund zgęstniałych w zimnym powietrzu na tramwajowym przystanku i ot cały wiersz, ikona mikrozdarzenia może nie na kosmiczną skalę, ale ludzką, arcyludzką. Kłócą się, potrząsają gniewnie rękami, on szuka zapałek, ona kupuje chusteczki higieniczne. Nawet nie wiedzą, że są obserwowani przez czujno-czułą kamerę, która już podsumowuje w myśli tę scenę, już dopisuje pointę – „Zdaje się, i ich skuła zima”. Skuci nie tylko przez zimę, ale również jakimiś kajdankami przywiązania, wsiadają – mimo wszystko – do tramwaju i odjeżdżają razem. To następna tajemnica, do dotknięcia której aspirują wiersze Grzebalskiego. Nie nazwałem wyraźnie tej pierwszej. Dotyczy ona wcielania („Nazywałem się Latos”), podszywania, wczuwania w sytuacje widziane-słyszane, w ludzi doświadczanych-poznawanych. Pierwsza tajemnica bycia interesująca autora i bohatera pojawia się przy intymnym testowaniu obcości. Czym jest obcość? Jak się ona właściwie sytuuje? Gdzie jestem ja pośród obcości, jeżeli ta rzeczywiście jest? „A jednak przyjeżdża tramwaj i mimo wszystko zabierają się razem.” Druga tajemnica jest właśnie w tym. Dotyczy pytania o to, jak „osobno” i „obco” staje się „razem” i „swojsko”, jak się oswaja przestrzenie i nisze, jak coś się wybiera z tego ogromu relacji i oswaja, „zabiera razem”.

Zawsze myślałem, że w wydanym w Ostrołęce tomiku tytułowy wiersz „Negatyw” zajmował ważną pozycję. Wmówiłem to sobie, bo prawdą jest, że „Negatyw” został tylko na okładce, dziwnym trafem w środku go nie było. Pojawił się dopiero po 10 latach w opracowanym przez Biuro Literackie wznowieniu tego ostrołęckiego debiutu. Wraz z nim pojawiło się kilka innych nie znanych wcześniej wierszy – „Brzytwa”, „Tutejsi kelnerzy”, „Spadanie”, „Blues”.

Czytam na nowo obecny „Negatyw”, czytam wiersz pod takim tytułem i myślę, że od początku miarą doznań, jakimś punktem wyjścia dla fenomenologicznych wglądów, było właśnie ciało. Mitologizowanie ciała, rozpisywanie jego przygód na epizody, które urastały do roli miarodajnych, sensotwórczych, wyjaśniających. Najpierw jest ciało i rejestr jego odczuć, a potem dopiero opisuje się żmudną wędrówkę przez zasieki i gąszcz tych odczuć ku uogólnieniom. Negatyw ciała. Ten rodzaj podkładu rozjaśniany potem światłem tymczasowych wniosków dotyczących miejsca ciała w mikrokosmosie zdarzeń, wreszcie we wszechświecie. Ale od wszechświata jest tu pointa. Przemyślne, dowcipne, gorzkie bądź ironiczne podsumowanie kolejnej przygody nadwrażliwego, samoświadomego ciała. Mięśnie, kości, ślina, włosy, skóra. Wygląd twarzy, sylwetki, ukształtowanie, budowa. Rodzaj i sposób zaznaczania się ciała w przestrzeni. Miejsce ciała i jego wydzielin, miejsce bólu i samopoczucia, różnych większych i mniejszych zadrapań.

To jest pierwsza warstwa. Potem ciało wspomina inne ciała i inne miejsca doznawania cielesności. Gęstnieje faktura narracji, gęstnieje siatka doznań. Już wygląda tak, jakby była podwójnie nałożona. Wygląda, jak zdjęcie robione na zdjęciu, szkic tworzony na istniejącym szkicu. Wywołanie kolejnej fotografii chwili jak wywołanie lawiny wspomnień. Punkt krytyczny wywołujący potrzebę napisania wiersza w jakiś sposób przywołuje inne punkty krytyczne. Zbiega się w takim wierszu wiele: wspomnienie potwierdza teraźniejszą chwilę, obecne ciało wiele ciał wcześniejszych, nakładają się smaki, zapachy, dźwięki. Trwa taniec odpowiedników. Poeta uczestniczy w rytuale, rytuał „wyjaśniania podkładu” odnajduje poetę. Tym razem podkładem jest ciało. Tym razem ono rodzi słowa.

Czytając te wiersze dawniej, kładłem nacisk na język. To był dla mnie prawdziwy „rodzący podkład”. Wiele zmieniło się wraz z wydanym w Niemczech wyborem wierszy Grzebalskiego zatytułowanym „Graffiti”. Tak jakby umożliwiono nam inne spojrzenie na wielokrotnie czytane teksty. Prawdę mówiąc, niniejsze rozważania wiele temu innemu spojrzeniu zawdzięczają. W niemieckiej książce znalazło się czterdzieści wierszy; do sześciu z „Negatywu”, piętnastu z „Ulicy Gnostyckiej” i osiemnastu z „Drugiego dotknięcia” dodano jeden wiersz nowy, zatytułowany „Piosenka sentymentalna”. Niedługo potem trafi on do tomu „Słynne i świetne”. Ten nowy układ wierszy podsuwa obraz zupełnie innego człowieka, innego poety. Niemiecki wybór wskazuje na coś ponadczasowego, na coś wielkiego. Zapomina się o naszych polskich rozgrywkach pokoleniowych. Widzi się nagle osobnego poetę zanurzonego w konsekwentnie od początku tworzonym świecie. Widzi się osobowość, w świetle której na nowo czyta się i słyszy rytm zdań, muzykę obrazów, wyrafinowanie, patos.

Książka ukazała się w interesującej serii wydawniczej „Edition Korrespondenzen” wiedeńskiej oficyny Franza Hammerbachera. Kilka pozycji tej serii, reklamowanych na ostatnich stronach książki Grzebalskiego, wskazuje na międzynarodowy charakter przedsięwzięcia. Oprócz autorów z obszaru niemieckojęzycznego, znajdują się tam nazwiska takie jak: Petr Borkovec (z czeskiego), Mila Haugova (ze słowackiego), Judith Herzberg (z niderlandzkiego), Marusa Kreše i Aleš Šteger (ze słoweńskiego). To miłe, że w tym zestawie znalazł się jakiś polski autor. I sądząc po reakcji niemieckich mediów, wybór okazał się nadzwyczaj trafny. Na kogoś takiego jak Grzebalski czekano tam długo. Z tonu recenzji wynika, że tę poezję potraktowano jako zjawisko najwyższej klasy, coś takiego, co w postmodernistycznej pustce zabrzmiało stanowczo, wyraziście i z wielką nadzieją na dalszy ciąg literatury jako sposobu bycia w świecie. W siłę tejże jakby przestano na Zachodzie wierzyć. Jakby brakowało tam czegoś naturalnego i świeżego, a przy tym poważnie brzmiącego, ocierającego się o metafizykę. A czymś takim jest poezja Grzebalskiego. W wyborze Doreen Daume właśnie na te wartości położono nacisk. Nie tyle na liryczność, co na filozoficzność. Zniknął Grzebalski w wydaniu pokoleniowo-grypserskim, natomiast zaistniał bardzo wyraźnie ktoś, kto w zaskakujący sposób łączy dwa spojrzenia, dwa dotknięcia świata – od środka wydarzeń z wyniosłym dystansem, zaangażowany z obiektywnym, gorący z powściągliwym. Na przecięciu tych dwóch spojrzeń rodzi się ów własny ton poszukiwacza prawdy, kogoś, kto wskazuje na jej rozsiane ślady w licznych drobiazgach codziennego życia. Są to zazwyczaj ukłucia prawdy, jakieś szkliste drobiazgi pod paznokciami.

Co jeszcze mogło spowodować entuzjastyczne przyjęcie tej poezji na gruncie niemieckim i dlaczego położono nacisk na nowsze wiersze poety? Może zaważyło i to, co zauważyłem, pisząc o „Drugim dotknięciu”? „Bardziej interesuje go teraz mięso zdarzeń, barw i nastrojów niż – tak jak było niegdyś – skórka, otoczka języka. Jego bohater był kiedyś jakby bardziej obecny w zawirowaniach języka, w jakichś współgrach na przecięciu znaczeń, w kunsztownej metaforyzacji wszystkiego postrzeganego i przeżywanego. Teraz wszystko postrzegane-przeżywane bierze górę, a język wlecze się z tyłu, jak pies, nasłuchuje i służy. Wzrosła czytelność, jawność intencji. Wczesny Grzebalski to była konstrukcja, posmak rozpisywanych idiomów, zaś dojrzały to sytuacje ewokujące szersze znaczenia, opowiadanie się po stronie wartości. Dawniej czytałem język, sztukaterię polotu i inteligencji, teraz oprócz mistrzowskiej zręczności czytam między wierszami mądrość, dojrzałość rozpisaną na ściskające serce sytuacje.”

Silne męskie uda kobiety kucającej w jeziorze... Fascynująca jest droga, jaką pokonuje się niemal w każdym wierszu. Od rozrzuconego mięsa, rozpryśniętych plam do wzruszenia i czułości. Przygody ciała stają się pretekstem do wypowiedzenia się wrażliwości. Układ oddechów, szeptów, wypowiedzeń – rytm scenek i obrazków. Fascynujące jest to, jak on to robi, jak zezwala na zaistnienie obok siebie zdań, które raczej nie powinny się spotkać. W tej poezji jednak się spotykają, iskrząc, rozjaśniając. „Stroszy łuski niewielkich fal,/ jak wesoła rozwódka loki w lusterku,/ kiedy wreszcie rzuciła precz bronę codziennego kieratu.” To o Dunaju. A może jednak o człowieku, o pewnej kobiecie, o oddechu, który wzięła, zanurzając się w nowym życiu? Kierat i brona wzięte z jednego podwórka wybrzmiewają swojsko. Ale przecież jesteśmy w Budapeszcie. I wydaje nam się, że możemy nadużywać słowa „wszystko”. Jakby wszystko, co godne uwagi, działo się między ludźmi, jakby stawało się razem z miłością i nienawiścią, jakby prześwitywało przez półsenne ludzkie gesty ostatnie z poszukiwanych znaczeń. I owo wszystko nie jest tu transcendentne, jest barwne, bogate, bujne, lecz tutejsze. Ale przecież jesteśmy w Budapeszcie i nasza ludzka samotność animizuje, antropomorfizuje, układa rzeczy w przyrodzonym porządku metafory i porównania. Oto rodzący podkład. To coś w człowieku i między ludźmi. Bohater najczęściej opowiada o kimś drugim, zwraca się do dziewczyny czy kobiety, wspomina zapach jej skóry, kolor włosów, czas i przestrzeń doznawane razem. Z tych kontaktów, spotkań, związków ma wynikać coś więcej, jakaś wiedza ogólna o życiu. Wszystko więc skłonne, wszystko podobne do, wszystko też takie a nie inne. Skąd to przekonanie, co do wszystkiego? Wiersz pozwala na wszystkość, „strosząc łuski niewielkich fal”, kumulując doznania i spostrzeżenia. Wiersz tej miary.