ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (137) / 2009

Izabela Mikrut,

UCIEC OD WRZEŚNIA

A A A
Wrzesień 1939 - nieobecna mitologia?
Rynek literacki z łatwością przyswoił sobie zasady agresywnego marketingu. W przededniu państwowego czy kościelnego święta ukazują się publikacje długo wyczekiwane i idealne na prezent (ta zasada sprawdza się zwłaszcza w przypadku Bożego Narodzenia) lub też książki historyczne – opracowania dotyczące konkretnego wydarzenia dziejowego. O ile w dobie traktowania książki jako towaru luksusowego popyt na pozycje głośnych autorów trwać będzie niezależnie od świąteczno-komercyjnej otoczki, o tyle już dzieła specjalistyczne bez powiązania z medialnym szumem wokół określonej daty nie mają większej szansy na przebicie się do świadomości odbiorców. Innymi słowy: istnieją książki, które pozostałyby niezauważone, gdyby nie dobrze przemyślana data ich publikacji. Strategia wydawców nie dziwi – rocznicowe obchody pomagają wypromować tom stosunkowo łatwo – szkoda tylko, że nieprzekraczalne, narzucane przez kalendarz wydarzeń terminy usprawiedliwiają pisarską nonszalancję i przekuwają ją na książki przygotowywane w pośpiechu i nie do końca przemyślaną. Deadline wymusza na autorze skrócenie procesu pisarskiego, zaś wydawcy decydującemu się na sprzężenie daty premiery z rocznicą uniemożliwia rzeczową i krytyczną ocenę proponowanego tekstu. Podporządkowanie się tak rozumianym regułom marketingu nie może wyjść na dobre tytułom wypuszczanym na rynek w taki sposób.

Trudno nie zastanawiać się nad podobnymi praktykami – zrozumiałymi ze względów finansowych – podczas lektury niewielkiej książeczki Tomasza Łubieńskiego „1939. Zaczęło się we wrześniu”. Idea, by przypomnieć o dacie wybuchu drugiej wojny światowej, choćby w kontekście mocno obecnego w mediach powstania warszawskiego, jest słuszna. Niestety, do wykonania można już mieć sporo zastrzeżeń i nie trzeba być wcale historykiem, by zauważyć całą serię mankamentów publikacji, problemów, których przecież dałoby się uniknąć.

Najbardziej podstawową kwestią, dyskredytującą tę pozycję w oczach zainteresowanego historią czytelnika, jest brak myśli przewodniej. Łubieński rozpoczyna swoje wywody pytaniem, czy wrzesień 1939 stanie się jeszcze przedmiotem publicznej debaty czy ciekawej dyskusji – i w zasadzie sprawia wrażenie, jakby miał zamiar taką dyskusję sprowokować. Tyle tylko, że z dalszych partii refleksji jasno wynika, że autor zainteresowany jest nie tyle podjęciem dialogu, co sprzeciwianiem się oficjalnym komentarzom. Wyraźną przyjemność sprawia mu niezgadzanie się z opiniami innych, zwłaszcza specjalistów; sam siebie prezentuje Łubieński jako jedynego sprawiedliwego, który nie dał się zaślepić patriotyzmowi, władzom ani kombatantom. Prawo do głoszenia swoich sądów ma większe niż inni – w końcu jego ojciec „dostał Krzyż Walecznych za Kampanię Wrześniową”, a trzech krewnych pracowało w MSZ, dzięki czemu jako jedyny zyskał dostęp do niezafałszowanych świadectw historycznych. Megalomania Łubieńskiego nie byłaby może czynnikiem zniechęcającym do lektury, ale tylko pod warunkiem, że autor pokusiłby się o zestawianie konkretów. Tymczasem w „1939. Zaczęło się we wrześniu” brakuje logicznego i spójnego wywodu oraz argumentacji – jest retoryka i szereg pęczniejących dygresji, o czym za chwilę.

W Łubieńskim walczą ze sobą role literata, historyka, publicysty, badacza, agitatora i mówcy – ta ostatnia okazałaby się zwycięska, gdyby nie poważne zachwianie reguł kompozycyjnych tekstu. Autor nie proponuje narracji przezroczystej, a stylem wyraźnie zwraca na siebie uwagę (momentami zupełnie niepotrzebnie). Lubuje się w urywanych dopowiedzeniach, przenoszonych do nowego zdania, a czasem i nowego akapitu, stosuje emfatyczne powtórzenia, sensowne w wypowiedziach ustnych, ale nieuzasadnione w tekstach pisanych. Sięga po liczne retoryczne ozdobniki i permanentne oceny poszczególnych postaci, zapominając o obiektywizmie. Srodze rozczaruje się ten, kto poszukuje informacji na temat bitew czy choćby interpretacji ważniejszych wydarzeń. Łubieńskiego-historyka interesują raczej sylwetki polityków (kilku) – i to raczej ze wskazaniem na ich wygląd, nie na decyzje. Ucieka w biografie oficjeli (wybiórcze i pozbawione podsumowań), a miejsca, w których toczyły się walki, zamyka w jednym, enumeracyjnym zdaniu. Jako badacz próbuje Łubieński sięgnąć do źródeł i quasi-źródeł (szczególną atencją cieszą się Cat Mackiewicz oraz… stryj Micio, czyli Michał Łubieński, którego zapiski stanowią źródło niepodważalnej, obiektywnej, najlepszej i ostatecznej wiedzy). Przy takiej postawie autora brak przypisów, czy choćby szczątkowej bibliografii schodzi na dalszy plan. Można w końcu przyjąć, że to esej felietonizujący, albo gawęda, której twórca sypie cytatami z pamięci. Łubieński zdradza zamiłowanie do literatury, swobodnie przytacza kolejne aforystyczne sformułowania wielkich poetów i pisarzy, a w uwielbieniu dla tej sztuki zapędza się tak daleko, że twierdzi, iż wola narodu (by nie ustępować Niemcom) została ukształtowana przez literaturę (jako dowód przytacza między innymi stosowny fragment „Roty”). Przy lekturze książki Łubieńskiego wciąż powraca wrażenie, że przyjmuje on fikcję literacką za rzeczywistość – a na pewno swobodnie przeplata dwa światy, prawdziwy i wymyślony, każąc się im wzajemnie wyjaśniać. Szczytem absurdu jest oskarżenie Broniewskiego o nieścisłość historyczną w wierszu „Bagnet na broń”. W zasadzie – gdyby nie rozwiązania formalne, jakie stosuje Łubieński – najbliższe prawdy byłoby określenie go jako publicysty.

Tematem książki ma być wrzesień 1939. Autor przypomina sobie o tym średnio co trzydzieści stron (niewiele, zważywszy na fakt, że publikacja liczy niecałe 150), po czym rzuca jakiś ogólnik, by zagłębić się w następnych dygresjach. Gdyby wyjaśniał, czemu służą mocno rozbudowane wątki poboczne i anegdoty, nie byłoby problemu. Jednak takiej mapy rozumowania Łubieńskiego bardzo mi tu brakuje – zamiast spójnej opowieści czytelnicy otrzymają bowiem szereg niesplecionych ze sobą wątków. Wszystko jest ciekawsze od września – wynika z publikacji: dzisiejszy odbiór powstania warszawskiego, przegląd najważniejszych dla Polski wydarzeń w poszczególnych miesiącach, wygrane dawniej bitwy… Sferę batalistyczną wypiera też szybko obyczajowa, autor sprawdza, co ministrowie jedli i jak się ubierali (trąci to Kitowiczem, ale po co się tu pojawia, nikt nie zgadnie). Długo, chociaż nie szczegółowo, omawia politykę Becka, w całkowitym jednak oderwaniu od wydarzeń z września. Próżno by w tej książce szukać szkieletu konstrukcyjnego, drogi rozumowania. Z próżni wydobyte opisy w próżnię powracają, bo Łubieński ani razu nie pokusił się o podsumowanie, ani razu też nie wyjaśnił, czemu miało służyć kilkustronicowe odbieganie od tematu prowadzonego właśnie wywodu. Chaos, bałagan, przeskoki myślowe – to zastępuje strukturę tomu. W tym wszystkim wrzesień najzwyczajniej ginie.

Oznaki myślenia publicystycznego widać na pierwszych stronach, kiedy autor zadaje kilka intrygujących pytań, dotyczących września. Niestety, nawet nie próbuje szukać na nie odpowiedzi, zapomina o własnych wątpliwościach w chwili, gdy zacietrzewia się przez przypomnienie publicznych debat, w których występował jako przeciwnik powstania warszawskiego. Warto tu przytoczyć fragment, który dobrze oddaje postawę Łubieńskiego, jego styl i wewnętrzne sprzeczności wywodu: „A gdyby ktoś zaproponował odwrotnie, na przekór, że to właśnie akurat może kombatanci nie powinni zabierać głosu we własnej sprawie, tylko spokojnie, pozostając przy swoim, wysłuchać jak też Powstanie postrzegane jest z dystansu? Ponieważ ich emocje, oceny, oparte na wspomnieniach będą zawsze subiektywne (…)”. Doskonały przykład trzeźwości umysłu i ucieczki od zaślepienia – chciałoby się z przekąsem dopisać. Łubieński co rusz daje się ponieść emocjom. Zamiast historii ogółu otrzymujemy zatem historię jednostki, w dodatku niezwiązaną z początkiem drugiej wojny światowej – to relacje oburzonego i rozgoryczonego dyskutanta, który czuje się pokrzywdzony przez to, że nikt nie chce uznać jego racji. Podczas czytania „1939. Zaczęło się we wrześniu” powraca wrażenie, że autor napisał tę książkę dla siebie, w odpowiedzi na rozmaite polemiki. Tu być może kryje się klucz lekturowy: Łubieński obala sobie znane zarzuty czy tezy, odpiera ataki, ale z własnej odpowiedzi skrzętnie je usuwa, chcąc prezentować tylko i wyłącznie swoje własne przekonania. Byłaby to wówczas publikacja tylko dla wtajemniczonych, najlepiej – biografów Łubieńskiego, którzy rozwikłaliby kolejne zagadki narracji, łącząc je z konkretnymi wystąpieniami autora. W takim razie po co do tego jeszcze wrzesień?

Tomasz Łubieński chętnie ocenia (czy kogoś dziwi, że wspomnienia ojca uznaje za najbardziej wiarygodne?), krytykuje swoich przeciwników czy osoby o odmiennych poglądach, drobiazgowo analizując nawet pojedyncze słówka (ale sam nie unika wpadek, antysemityzm określa na przykład ni z tego, ni z owego jako chorobę). Jeśli musi przyznać rację wrogiemu stronnictwu, czyni to „niechętnie”. Bawić albo smucić może owa zapalczywość, tak wyraziste świadectwo gniewu i niedopuszczania do siebie argumentów drugiej strony: bo Łubieński zamyka się na wszystko, z czym się nie zgadza. W personalnych rozgrywkach pamięć września oddala się coraz bardziej, w efekcie czego, wbrew nadziejom autora, nie chodzi w „1939. Zaczęło się we wrześniu” o prawdę a o zwycięstwo nad historykami czy kombatantami, o manifestację własnej – domniemanej – przewagi.

A wrzesień? Wrzesień, który w publikacji zajmuje miejsce marginalne, jawi się jako rocznica raczej bezbarwna. Najciekawszą w mojej ocenie kwestią jest teza, którą Łubieński rozpoczyna pierwszy „wrześniowy” fragment – i którą, powtórzoną, zamyka książkę: wrzesień 1939 nie stworzył własnej legendy. „Po Wrześniu nie została legenda życia i śmierci z pełnymi radości życia właśnie i junackiego humoru skocznymi piosenkami, które śpiewano w Powstaniu. Wrześniowa legenda jest tragiczna, ponieważ bliska prawdy” – twierdzi autor, nie zważając na nielogiczność swej formuły. Szkoda, że nie pokusił się o próbę poszukania owej legendy, tudzież źródeł jej rzekomego braku. Bardziej interesują go przedwrześniowe nastroje, jakby starał się uciec od sedna zagadnienia. W efekcie tytuł książki może przynieść jedyny pewnik. Chociaż, jeśli wziąć pod uwagę wydarzenia sprzed września – to też nie do końca.

Żeby interpretować, przydałoby się najpierw przytoczyć fakty interpretacji poddawane. Żeby polemizować, warto wskazać, z czym się polemizuje. Żeby przekonywać innych, nie wystarczy przekonać samego siebie. O tym Tomasz Łubieński zapomniał.
Tomasz Łubieński: „1939. Zaczęło się we wrześniu”. Nowy Świat, Warszawa 2009.