ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (137) / 2009

Michał Fundowicz,

ŚNIĄC PRZY WŁĄCZONYM ODBIORNIKU

A A A
Wydawałoby się, że przemysł muzyczny ostatecznie przetrawił rockową alternatywę i obecnie karmi powstałą w tym procesie papką żądne buntu post-punkowe nastolatki. Realizacja albumów alt-rockowych gwiazdek zbliżyła się do poziomu popowej sztampy, a duże wytwórnie, kreując kolejne modne zespoły, liczą na zakrojony na dużą skalę komercyjny sukces.

Od czasu do czasu z garażów i piwnic wyłaniają się jednak grupy, które głęboko w sercu mają troskę o punkowy etos i godzą się działać poza oficjalnym rynkiem. Od kilku lat w amerykańskim podziemiu zaczęło kiełkować nowe muzyczne zjawisko, które spaja umiłowanie estetyki lo-fi, psychodelii i eksperymentowania. Do głosu dochodzą dwudziestokilkulatkowie, którzy przyznają się do inspiracji popkulturą swojego dzieciństwa. Jest to pokolenie wychowane na telewizji, dorastające w czasach świetności MTV, z nostalgią powracające do ówczesnej muzyki pop, która z dzisiejszego punktu widzenia jawi się jako dość niewinna i powabna. W dźwiękowych eksperymentach grupy dążą do odtworzenia spłowiałej aury emitowanych niegdyś programów, dokonują psychodelicznej dźwiękowej interpretacji Disnejowskich „Kaczych Opowieści” lub serialu „Beverly Hills, 90210”. Istotny dla ich brzmienia jest kurz – słyszalny w trzeszczących nagraniach dokonanych na wiekowych kaseciakach, osadzający się na taśmach, wcześniej przetarty z wyciągniętych zza szafy analogowych instrumentów. Oto wybór i omówienie kilku pozycji ze świata przesterowanych konsoli telewizyjnych i sfuzzowanych radiomagnetofonów.

Zola Jesus “The Spoils”. Sacred Bones Records, 2009.

Gdyby nie informacja o roku produkcji, album „The Spoils” mógłby zostać uznany za nieznany materiał zespołu ery new wave. Myląca może być „podziemna” realizacja jak i entourage towarzyszący grupie. Dwudziestoletnia wokalistka, Nika Roza Danilova, przypomina muzę z któregoś z filmów Nicka Zedda, natomiast nazwa zespołu kojarzy się z dziewczęcą legendą nowojorskiego podziemia – Rosa Yemen. Nastrojowe piosenki Zola Jesus tchną punkową melancholią podszytą industrialnym smutkiem. Repetytywny rytm wygrywany jest na kotle, natomiast tło buduje przesterowany bas, wokół którego wiją się grane na syntezatorze romantyczne zwichrowane motywy. Sposób śpiewania liderki można by porównać do maniery Kate Bush, gdyby ta lekcje wokalne pobierała u Lydii Lunch. Całość uwodzi chropowatym urokiem, szlachetną punkową prostotą i chwytliwymi melodiami.



Emeralds “What Happened”. No Fun Productions, 2009.

Grupa z Cleveland w Ohio w swoich dźwiękowych poszukiwaniach korzysta z tych samych narzędzi co twórcy soundtracków półprofesjonalnych filmów science fiction. Improwizując w oparciu o brzmienie syntezatorów, gitary i elektroniki, dryfują między terytoriami ambientu, noisu, psychodelii oraz bliżej nieokreślonej terra incognita. Nagrywane na żywo w studio utwory rządzą się prawami improwizacji, dlatego nie zawsze wszystko zadziała – momentami słychać dłużyzny a muzyka grzęźnie w miejscu. Jednak dużą zaletą jest oryginalne analogowe brzmienie, które przywołuje ducha kosmische musik i w nowoczesny sposób nawiązuje do jej najwartościowszych osiągnięć. Słuchanie „What Happened” to doświadczenie podobne do oglądania gwiazd rozbłyskujących podczas nocy perseidów. Dźwięki mienią się i błyszczą, to znowu uspokajają się i migają jednostajnie. Kosmiczne eskapady Emeralds jednych mogą zahipnotyzować a innych znużyć. Rekomendowane na bezsenne i bezgwiezdne noce.



Wavves “Wavvves”. Fat Possum Records, 2009.

Gdyby nie produkcja low fidelity niektóre z piosenek Wavves mogłyby z pewnością zawalczyć na listach przebojów z innymi indie-rockowymi szlagierami. Świat opisywany w ironiczny sposób przez chłopaków z zespołu to kraina znudzonych życiem gotyckich dzieciaków, przechadzających się w glanach po kalifornijskiej plaży. Inna pojawiająca się tu subkultura, to surferzy i skaterzy, ceniący sobie luz i dobrą zabawę, czyli wszystko to, co cechuje muzykę zespołu. Być może to do nich kierowana jest oferta grupy, która na okładce umieściła zdjęcie wybijającego się na rampie młodego deskorolkowca. Muzycy grają tu nierówno i byle jak, nagrania urywają się niespodziewanie, produkcja jest niechlujna a za brzmienie nie dałby złamanego grosza żaden, nawet najbardziej tolerancyjny audiofil. Jednak, paradoksalnie, wszystko to jest największą zaletą albumu. Zlewające się ze sobą dźwięki gitary, wokali oraz inne szumy powodują, iż ograne rockowe patenty zyskują niespodziewanego abstrakcyjnego oblicza.