ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (138) / 2009

Joanna Wojdowicz,

WIELE HAŁASU O „WSZYSTKO”

A A A
Kto szuka, ten znajduje. W „Przekroju” z 10 września trafiam na artykuł Oli Salwy pt. „20 nadziei polskiego kina”. Ranking „dwudziestu wspaniałych” poprzedzono takim oto wstępem: „14 września startuje Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni. Zamiast typowych narzekań proponujemy obiecującą dwudziestkę filmowców. Choć wykonują różne zawody związane z kinem i są na różnym etapie kariery, łączą ich dwie rzeczy: mają mniej niż 40 lat, czyli według norm polskiego kina są wciąż młodzi, oraz – co najważniejsze – swoją pomysłowością pracowitością i energią wnoszą do naszego kina powiew świeżości”. Dalej następuje alfabetyczna lista nazwisk, poklasyfikowanych dodatkowo według trzech kategorii: początkujący, zaawansowani i wtajemniczeni.

Wśród dwudziestu nazwisk znalazło się tylko pięć kobiet, w tym Joanna Kos-Krauze oraz Małgorzata Szumowska, które trafiły do zestawienia chyba w ramach usilnego stosowania „parytetu sprawczości”, bo jako żywo należą one do zupełnie innych list i sztucznie zawyżają kobiecą frekwencję. Trudno przecież talent i „stopień zaawansowania” Szumowskiej zestawiać z Marcinem Sauterem czy Maciejem Cuske – to zupełnie inna klasa i jakość – a jednak takich porównań nie zabrakło. Co więcej, jak widać, diabelnie trudno wyłuskać i „zapodać” do wiadomości czytelnika nazwiska młodych obiecujących filmowców przed trzydziestką, bo przykłady znaleziono tylko dwa (Wojciech Kasperski, 28 lat, oraz Antoni Komasa-Łazarkiewicz, lat 29). Czemu zamiast Szumowskiej autorka rankingu nie wspomniała choćby o Katarzynie Rosłaniec (29 lat), reżyserce dostrzeżonych i nagradzanych ostatnio „Galerianek”? Dlaczego wreszcie nie wymieniła Artura Wyrzykowskiego, który studiował z Rosłaniec na jednym roku w Warszawskiej Szkole Filmowej? Właśnie o takich twórcach jak Wyrzykowski pisać trzeba; dzięki nim rankingi polskich młodych twórców przestają być karykaturą – bo jakiż to powiew świeżości może wprowadzić dziś do kina pokolenie dobijające do czterdziestki? Na czym miałoby polegać nowatorstwo ich myślenia?

Artur Wyrzykowski ma zaledwie 24 lata i, rzecz jasna, jeden cel – kręcić filmy. Kłopot w tym, że film pt. „Wszystko”, dzięki któremu zrobiło się o nim głośno, nie zasługuje na pochlebną recenzję. Pisanie o nim przypomina zabawę odbezpieczonym granatem: wybuchnie, nie wybuchnie, oderwie nogę, nie oderwie? Mimo to spróbujmy.

Miłość z offu

Siada przede mną szczupły chłopak i zaczyna o sobie opowiadać. Wie, że stał się dla mediów tematem i chce to wykorzystać. Pyta mnie o wrażenia po obejrzeniu „Wszystko”. Przyznaje, że bał się reakcji publiczności, tego, czy ktoś nie wyjdzie demonstracyjnie z sali, nie zażąda zwrotu pieniędzy albo nie spróbuje zmieszać go z błotem. Nic takiego się nie stało – 7 lipca na trzy premierowe pokazy 15-minutowego filmu do warszawskiego Muranowa przyszło około 500 osób, z których większość reagowała entuzjastycznie. Atmosfera panująca w kinie była równie wariacka, jak ta znana z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Trudno to zrozumieć, trzeba było tam być.

Wyrzykowski, który po trzech latach starań zrobił krótkometrażowy film za pieniądze internautów, nie nakręcił nic rewelacyjnego. W dodatku doskonale zdaje sobie z tego sprawę: gdy na jego pytania o słabe strony „Wszystko” nikt z widzów nie chciał przystąpić do ataku, sam wziął się do zaangażowanej krytyki i opowiadał, dlaczego film nie jest tak dobry, jak mógłby być. Było to z jego strony zachowanie na granicy kokieterii, ale mimo wszystko wydawał się autentycznie zainteresowany tym, jak jego film odbierany jest po dwóch latach starań o jego wyświetlenie w kinach.

Fabuła filmu jest prosta i można ją streścić jedną frazą: cierpienia młodego Wertera na wesoło. Główny bohater (Mateusz Banasiuk) nie ma imienia, to po prostu Chłopak, ciamajdowaty, infantylny siedemnastolatek, w większości scen paradujący w koszulce z pociesznym krecikiem z czeskiej dobranocki. Zakochuje się w Monice, granej przez nieco pulchniejszą (niż dzisiaj) Martę Żmudę-Trzebiatowską. I jak to bywa w debiutanckich filmach offowych, miłość najpierw ma znamiona nieszczęśliwej i straceńczej, potem pojawia się nikły cień szansy, a kończy się na rozkwaszonym nosie oraz nadziei na słodycz wspólnych nocy i poranków. W tle pojawiają się komiczni i stereotypowi, wyjęci prosto z sitcomu rodzice Chłopaka. Całą historię opowiedziano lekko, dowcipnie i w ładnych, soczystych barwach, ale jej humor nie przemówi raczej do starszych widzów – jest to bajka dwudziestolatka adresowana do rówieśników i nastolatków.

Zasady są ważne

O co więc tyle hałasu? W dużej mierze – o samego Artura. Stanisław Krzemiński, producent filmowy, który zaproponował mu reżyserowanie serialu „Plebania” (transzę swoich pięciu odcinków Wyrzykowski zaczął realizować 31 sierpnia), też nie chciał oceniać artystycznej klasy „Wszystko”. Zamiast tego wystawił jego twórcy laurkę: „Artur łączy w sobie trzy cechy, które rzadko chodzą w triadzie. Po pierwsze, w wieku 20 lat zamiast narzekać, wziął los w swoje ręce, zakasał rękawy i zabrał się do pracy – zaczął szukać pieniędzy na swój projekt, zaprzęgając do tego nowe media. Po drugie, ma olbrzymią pokorę i chęć nauki, odczuwa organiczną potrzebę mistrza. Chce iść swoją drogą, ale lubi czerpać z doświadczenia innych ludzi. I po trzecie, ma charakter lidera, charyzmę, która przyciąga nie tylko rówieśników, krewnych i znajomych królika, ale też ludzi z drugiego końca Polski, którzy mówią sobie – «coś jest fajnego w tym facecie»”. Tylko co to jest?

To romantyzm – podpowiada przyjaciel Artura, Maciej Buchwald, też młody filmowiec. Artur wzbudza sympatię, bo porywa się z motyką na słońce. Nikt inny nie miałby tyle samozaparcia i wiary, że uda się mu coś, co na starcie wydawało się wyłącznie idée fixe. Na dowód tego, jak bardzo nieszablonową jest osobą, dostaję kilka smacznych dykteryjek. Pierwszą, o ubraniach noszonych manifestacyjnie na lewą stronę, drugą – o tym, jak Artur zwalcza wśród znajomych palenie, bez skrupułów wyrywając im i niszcząc papierosy. I trzecią, że zdobywał kolejne miłości swojego życia, kupując im po trzysta tulipanów i angażując całą publiczność, by wręczała kwiaty grającej w przedstawieniu dziewczynie.

To upór – być może powiedziałby Maciej Ślesicki. Wygrywa przecież ten, komu najbardziej zależy. Artur studiował cztery kierunki i każdy z nich po jakimś czasie porzucał. Na świadectwie maturalnym miał prawie same dwójki: „Moja matka – nauczycielka języka polskiego i bibliotekarka – była załamana. Rodzice zresztą wątpili, czy skończę tę szkołę (chodziłem do elitarnego Liceum im. Stanisława Staszica). Ale udało się – pewnie dzięki osiągnięciom filmowym, bo gdy zorganizowałem w ostatniej klasie festiwal, na który zaprosiłem Andrzeja Wajdę i Allana Starskiego, odbiło się to też wielkim echem medialnym, było promocją dla szkoły. Bardzo dziękuję moim nauczycielom, że zrozumieli, że ja nie chcę się tego wszystkiego uczyć, bo uznałem, że większość przedmiotów nie jest mi potrzebna do kariery filmowej”.

A Maciej Buchwald dodaje: „Jest niesamowicie ambitnym człowiekiem, który co sobie założy, to realizuje. Ma wszystkie cechy niezbędne w tej branży: zaangażowanie, poświęcenie, upór w dążeniu do celu, odwagę też, bo założył firmę, na którą pozaciągał mnóstwo kredytów… Potrafi skupić wokół swojej idei mnóstwo ludzi, którzy mu wierzą i którzy za nim pójdą jeśli nie w ogień, to bardzo daleko”.

Beton na oczach

Wróćmy jednak do rodzącego się w bólach filmu. Zaczęło się od konfliktu. Wyrzykowski studiował w Warszawskiej Szkole Filmowej Macieja Ślesickiego i Bogusława Lindy, ale uczył się na specjalnych, preferencyjnych warunkach, tzn. odpracowywał czesne. Układ, jakich wiele – Ślesicki wziął pod swoje skrzydła rokującego na przyszłość chłopaka i powoli wdrażał go nie tylko w robienie filmów, ale i w to, jak być dobrym menadżerem. Po dwóch latach trzeba było zakończyć naukę filmem dyplomowym – ale tu się Artur znarowił. Po pierwsze, nie chciał kręcić jak wszyscy, na kamerze cyfrowej, ale na taśmie 35 mm; po drugie, postanowił na własną rękę szukać połowy brakującej kwoty (budżet roboczo wyliczono na 30 tysięcy zł – w praktyce film kosztował 80 tysięcy). Założył więc stronę internetową http://wszystko.net, na której zamieścił opis swojego projektu wraz z prośbą o wpłacanie na fundusz filmu niewielkich datków – od 10 zł. Wkrótce dostał ultimatum ze strony szkoły, że albo stronę zamknie, zwróci pieniądze i zrobi film takimi środkami, jakie WSzF oferuje, albo stronę zostawi i zrealizuje film sam, a szkoła nie będzie z tym miała już nic wspólnego. Artur się uparł, strony nie zlikwidował, a szkoły nie skończył: „Dla mnie to właściwie nie był wybór, bo wiedziałem, że jeśli się cofnę o krok, ten film będzie przeze mnie znienawidzony. On był wtedy dla mnie wszystkim”.

Dzisiaj podkreśla, że nie żałuje i że wybrał trudniejszą drogę. Ale nie może też przestać opowiadać o Ślesickim i o tym, jak bardzo chciałby mu pokazać, że jest więcej wart, niż jego były pedagog teraz sądzi: „On jako pierwszy zaczął mi beton w głowie rozkruszać. Pewnie nadal myśli, że mi trochę tego betonu na oczach zostało. Chciałbym zanieść mu skończony, świetny film i powiedzieć: proszę, nie zmarnowałeś czasu, który mi poświęciłeś”.

Maciej Buchwald uważa, że praca dyplomowa jego kolegi równie dobrze mogłaby powstać dzięki niewielkim środkom finansowym i na mniejszą skalę. W tym samym czasie (2006 rok) kręcił własny film krótkometrażowy „Nie ma o czym milczeć”, praktycznie po kosztach i bez promocji, a mimo to został zauważony: „Kiedy Artur pokazał mi scenariusz i przyznał się, że zależy mu na taśmie filmowej, życzyłem mu – trochę ironicznie – wszystkiego najlepszego. Byłem pewien, że tak czy siak zrobi wokół tej akcji zamieszanie. Ale według mnie ta historia nie zasługiwała na aż tak wiele”.

Chcesz zobaczyć wszystko?

Od 2006 roku Artur uzbierał 28 tysięcy 306 zł od 688 nieznajomych osób. Agnieszka Odorowicz z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej wymyśliła i przyznała mu specjalną nagrodę w wysokości 20 tysięcy zł. Media zainteresowały się projektem i nagłośniły go. Powstała też kolejna strona (http://chcezobaczycwszystko.net), na której wpisało się już ponad 3800 osób głosujących za dystrybucją filmu w kinach. Artur założył firmę Arctore zajmującą się promocją filmów, dzięki której mógł dołożyć z własnej kiesy do „Wszystko” i otrzymać niezbędne kredyty. A kiedy to wszystko się budowało i rozkręcało, apetyt na sukces rósł. Wyrzykowski mówi, że pasjonuje go tworzenie czegoś od fundamentów: „Jest mnóstwo różnych głupot, którymi musi się zajmować przedsiębiorca, ogromna liczba drobiazgów, które mnie odwodzą od bycia reżyserem. Zajmuję się płynnością finansową, podatkami, rozliczeniami, sprzętem; kiedy nie działa jakiś dysk, też się muszę o to zatroszczyć. Ale te małe rzeczy sprawiają, że się rozwijam. Porywa mnie budowanie machiny, która już teraz widzę, że jest coraz większa. Lars von Trier zbudował sobie Zentropę w Danii – dlaczego tutaj nie moglibyśmy zrobić czegoś takiego, z ludźmi, których znam, którzy trwają przy mnie, mimo że mogliby pójść gdzie indziej i zarobić kilka razy więcej?”. Przypominam sobie w tej chwili zdanie Pawła Śpiewaka (z dyskusji pt. „Pokolenie bez buntu?” utrwalonej na łamach „Res Publiki Nowej” nr 6/2009), który twierdzi, że pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków oraz roczników 80. jako pierwsze od przeszło 50 lat zamiast się bezproduktywnie buntować, buduje własne instytucje. Co więcej, potrafi nie tylko coś zrobić, ale też swój projekt odpowiednio wypromować. Kolejny przykład? Choć nie powstał jeszcze scenariusz do nowego filmu Artura, „Dziewczyny z bagażnika”, już na pokazie 7 lipca do rąk widzów trafiły promujące go ulotki…

Pełzająca rewolucja

Chodzę po ekspertach i pytam, co myślą o sposobie na sfinansowanie filmu wykorzystanym przez Wyrzykowskiego. Czy tak jak mówił 3 lata temu Robert Greenwald, który w ciągu 10 dni zebrał w Internecie na swój dokumentalny film „Iraq For Sale” 267892 dolarów od trzech tysięcy ludzi, za kilka lat wystarczy pomysł, grupa wsparcia i jej adresy mailowe, żeby realizować niszowe, niedochodowe projekty?

Alek Tarkowski (socjolog i współtwórca projektu Kultura 2.0) nazywa „Wszystko” eksperymentem, dodając, że świetnie, iż się powiódł, ale raczej nie idzie za nim nowy, polski model finansowania kultury. Na Zachodzie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, istnieje tradycja filantropii, tej małej i tej bardzo dużej, ale w polskich realiach o wiele trudniej namówić zwykłego Kowalskiego, żeby dorzucił do filmu parę groszy. „Może inaczej by to wyglądało, gdyby istniał cały portal, gdzie znalazłoby się więcej reżyserów z różnych polskich uczelni; jeśli komuś nie spodobałby się film psychologiczny, mógłby sponsorować animację” – dodaje Tarkowski, dzieląc się raczej swoimi marzeniami niż oczekiwaniami.

Były redaktor naczelny serwisu Filmweb.pl, Krzysztof Michałowski, też zachwyca się niestandardowym myśleniem Artura i widzi przyszłość podobnych projektów w dużo jaśniejszych kolorach: „Cały czas słyszę wielki chór narzekań, tzn. narzekają doświadczeni twórcy, że nie mają pieniędzy, młodzi narzekają, że tym bardziej nie mają. W Polsce debiutant ma 35-40 lat. To jest na granicy absurdu. I nagle się okazuje, że można zrobić coś samemu, nie prosząc nikogo o łaskę, tylko zwracając się bezpośrednio do swoich widzów. Robiono już tak za granicą, ale nie w Polsce, bo polska kultura, polskie kino nie były przygotowane na model wolnorynkowej konkurencji, w którym filmy nie są subsydiowane, ale trzeba się starać zdobyć pieniądze na własną rękę. Przyszłością jest Internet, medium nieprzewidywalne i na razie nieokiełznane. W Internecie nie liczą się nakłady czy efekty specjalne, lecz pomysł”.

„Wszystko” jest wyrazem pewnego trendu. Kultura (nie tylko filmowa) uniezależnia się od mecenasów wszelkiej maści, ale i od uznanych autorytetów. Nowe autorytety – takie jak być może Wyrzykowski, o którym już teraz mówi się w kategoriach fenomenu – tworzą się oddolnie, emergentnie. Wybór należy do nas. Ale w którym kierunku trend ten będzie się rozwijał? Czy wypłynie to, co jest najgorsze, a okaże się najpopularniejsze? Czy kultura masowa wyprze całkowicie kulturę wysoką, czy też projekty trudniejsze także się obronią i znajdą swoją publikę? Ta pełzająca rewolucja trwa od dawna. Nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, ale na naszych oczach zachodzi zmiana w postrzeganiu kultury.

Postscriptum

Joanna Wojdowicz: Jaki będziesz za dziesięć, dwadzieścia lat?

Artur Wyrzykowski: Fajnie byłoby chodzić po czerwonych dywanach Cannes. I żeby zadzwonił telefon z Ameryki: „Przyjeżdżaj, rób film za 100 milionów”. Najlepiej sensacyjny, żeby było sporo huku, efektów specjalnych, wszystkiego, czego w Polsce nie da się zrobić. A może gdybym nakręcił tak dobry film jak „Motyl i skafander”, mógłbym przestać zajmować się kinem i zostałbym działaczem proekologicznym?
„Wszystko”. Scen. i reż.: Artur Wyrzykowski. Obsada: Mateusz Banasiuk, Marta Żmuda-Trzebiatowska, Antoni Pawlicki. Gatunek: komedia. Polska 2008, 15 min. Storyboard do wglądu na stronie http://wszystko.net.