ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (138) / 2009

Marcin Wilk,

HIT MUROWANY

A A A
Po szeroko rozlanym fabularnie „Szkarłatnym płatku i białym” i dość ciepło przyjmowanych nad Wisłą innych powieściach Michela Fabera do naszych rąk trafia „Ewangelia ognia”. To książka o książce. A właściwie o tym, co z książką w książce może się stać. Tak właśnie i nie inaczej. I jeśli te dwa zdania brzmią przewrotnie i dwuznacznie, to wypada tu od razu powiedzieć, że taka właśnie jest najnowsza książka Fabera: przewrotna i dwuznaczna.

Sam pomysł fabularny wydaje się w zasadzie dość banalny, choć streścić go w kilku zaledwie zdaniach raczej nie sposób. Oto Theo Griepenkerl: dość nudny i przewidywalny językoznawca z wystającym brzuchem, coraz większą łysiną, a także dziewczyną, którą zresztą właśnie odbija mu – zgodnie z regułami socjobiologicznymi – mężczyzna atrakcyjniejszy, sprawniejszy w łóżku. Tenże Theo pewnego dnia zostaje wysłany przez swój macierzysty instytut z Kanady do irackiego muzeum. Wszystko wygląda na standardową wyprawę naukową, gdyby nie pech – albo raczej szczęście – które sprawia, że wybucha bomba. Theo nie tylko wychodzi ledwie z kilkoma zadrapaniami na twarzy, ale również staje się posiadaczem unikatowych i zachowanych w idealnym stanie zwojów. I to zwojów niebywałych, bo zawierających piątą ewangelię spisaną przez niejakiego Malachusa, świadka ostatnich godzin życia Jezusa. Na szczęście dla Theo zabytkiem nie interesują się służby porządkowe, bo bezcenne przedmioty nie były skatalogowane ani przez muzeum, ani przez inną jednostkę za to odpowiedzialną.

Naukowiec ma więc pole do popisu i prawdziwą bombę wydawniczą w ręku. Różne oficyny dość sceptycznie jednak podchodzą do wydania kilkunastu w zasadzie stroniczek nieznanej ewangelii niepewnego pochodzenia. Na publikację – z odpowiednio podkręconą opowieścią zdradzającą okoliczności odnalezienia rękopisu, a także osobnym komentarzem plus powiększonymi marginesami i dużą czcionką (wszystko po to, by „rozdmuchać” tekst) – decyduje się ostatecznie Elysium. Oficyna co prawda wydawała do tej pory przede wszystkim skierowane do wąskiej publiczności publikacje naukowe, a jedyny bestseller to matematyczna zachęta dla dzieci „Śpiewaj razy siedem”, ale jej szef, Baum, przewidując sukces książki, nie zawaha się zaoferować 250 tysięcy dolarów zaliczki. Theo kręci z początku nosem, ale ostatecznie przystaje na zaproponowane warunki. W ten sposób dochodzi do podpisania umowy, a publikacja – faktycznie – prędko okazuje się bestsellerem porównywalnym z fenomenem „Chaty wuja Toma” czy „Przeminęło z wiatrem” – z tą różnicą, że kilkanaście milionów egzemplarzy sprzedało się w przypadku „Piątej ewangelii” niemal na pniu, a wspomniane tytułu potrzebowały kilku dekad, by osiągnąć podobne wyniki. Zaskoczenie? Skądże znowu! Kontrowersyjna opowieść Malachusa przybliżająca fizjologiczne szczegóły konania Jezusa to samograj. Hit, jak to mówią, murowany.

Tymczasem machina promocyjna rusza na dobre. Zaproszenia do głupawych programów telewizyjnych, gdzie reżyser nalega, by wyjaśnić, kim był Jezus, kuluarowe dyskusje z księgarzami, którzy rzucają banalne uwagi o dynamice rynku wydawniczego czy wreszcie niebanalny (!) seks (!!) z atrakcyjną (!!!) agentką i redaktorką (!!!!) – oto bonusy dla autora bestselleru. A przypomnijmy: Theo jeszcze do niedawna był szarym, nieatrakcyjnym naukowcem, który właśnie rozstał się z dziewczyną. Ponieważ jednak właśnie zarobił ogromną ilość pieniędzy, a darmowy seks otrzymał w atrakcyjnym pakiecie sławy i prestiżu, to zmienił się w Postać Niebywale Ważną (tak zwanego VIP-a), o której się mówi w telewizji i którą interesują się niemal wszyscy. A że mówią o nim i interesują się nim dość powierzchownie, sprowadzając sprawę ewangelii do sporu światopoglądowego o politycznym wymiarze – no cóż... Zresztą to trwa tylko chwilę, bo ostatecznie Theo staje się zakładnikiem w rękach dwóch sfrustrowanych terrorystów. I jest tuż, tuż nad brzegiem śmierci, ale ostatni zwrot fabularny w tej książce to uwolnienie i niemal ponowne zmartwychwstanie bohatera. Tak zwany happy end. Przewrotny oczywiście, jak na tę książkę przystało.

Gęsta, polana sensacją, dynamiczna akcja opowieści nie pozwala podczas czytania na ani chwilę wytchnienia i pcha – w tempie porównywalnym do gładko skomponowanych serialów amerykańskiej telewizji kablowej – ku dalszemu ciągowi. Niepozornie niemal. Bo równocześnie, już po lekturze, nachodzi kilka refleksji. Niby też skrojonych w stylu gładkich telewizyjnych stories, a jednak nie do końca.

Przede wszystkim „Ewangelia ognia” jest kąśliwym portretem obyczajów na tzw. „rynku”. Dodać by wypadało słowo „bestsellerów”, ale zakrawałoby to na tautologię. Rynek wydawniczy to na ogół przecież, jak dokumentuje to Faber, poszukiwanie bestsellerów – czyli książek wyjątkowych w jednym tylko sensie: potencjału sprzedaży, rozgłosu i idących za tym wielkich pieniędzy. Faber bez specjalnych zasłon i usprawiedliwień punktuje wszystkie kuriozalne strony funkcjonowania tego fenomenu – od nieprzygotowanych psychicznie do odgrywania ról małp autorów, poprzez byle jakich, ale zawsze nieco pyszałkowatych i protekcjonalnie nastawionych do wszystkiego redaktorów naczelnych, byle jakie pytania i byle jakie zainteresowanie byle jakiej machiny medialnej, która nastawiona jest na masowego odbiorcę (a więc – w jej wyobrażeniu – totalnego debila i ignoranta), aż po czytelników, którzy zamiast łaskawie zapoznać się z tekstem, wolą przedwcześnie wyrazić swoją opinię, byle tylko wypaplać coś – najchętniej w wirtualnej przestrzeni, gdzie środek i łatwość przekazu umożliwiają nieposkromione popisy.

Trzeba zresztą przyznać, że o ile głupawe media, źli redaktorzy, a także zagubieni pisarze to toposy w autotematycznych utworach dość oklepane, to portret „czytających internautów” jest czymś nowym. Faber przez kilka stron, z ciętą ironią i bez żadnej taryfy ulgowej, podsuwa kilka bolesnych przykładów, które układają się w swego rodzaju spektrum możliwości komentujących w sieci. Materiałów zresztą pod ręką Faber musiał mieć miliony. Wystarczyło, że sięgnął po wpisy na amazon.com. I przepisał. Niemal dosłownie. Ot, choćby taki cytat, który znalazł się w „Ewangelii ognia” (pisownia oryginalna): „Nie czytałam jeszcze tej książki ale nie mogę się doczekać to recenzuję od razu. A ci co wchodzom na Amazona i piszom żeby tego nie czytać som ofiarami katolicyzmu i majom wyprane mózgi przez religie która molestuje seksualnie dzieci od 100-ek lat. Jak tak można? Ja już UWIELBIAM tą książkę”.

Osobną sprawą zasługującą na uwagę u Fabera jest również sama ewangelia. Malachus, autor tekstu tłumaczonego oryginalnie z aramejskiego przez Theo, to postać wyjątkowa, która zdaje się idealnie trafiać we współczesne potrzeby medialnego spektaklu. Jezus w jego perspektywie to postać z krwi i kości, czyli także odznaczająca się wszystkimi związanymi z działaniem biologii i chemii przemianami fizjologicznymi. Psioczący dotąd na brak w czterech kanonicznych ewangeliach odpowiednich „fragmentów” – teraz powinni być zadowoleni i usatysfakcjonowani. Tu ciało Jezusa ulega rozkładowi, a wcześniej przechodzi przez procesy trawienne jak należy. Inna sprawa, że taka desakralizacja i profanacja spotyka się z oburzeniem odpowiednio sformatowanych głosicieli jedynej prawdy – ale to nie będzie wcale przeszkodą w wycenie wartości „Piątej ewangelii”; to wręcz pomoże temu tekstowi!

Tłumaczenie ewangelii to temat na osobny akapit z odpowiednią ilustracją. Theo, kanadyjski językoznawca, który w intymnych chwilach lubi zastanawiać się nad słownikowymi osobliwościami, nie ma problemów z uwspółcześnianiem – na potrzeby masowego odbiorcy – translacji. Dlatego gdy na przykład przychodzi mu na myśl, by w zdaniu „Teraz z kolei przechodzę do pytania, jakie postawił mi mój umiłowany brat, Koresz”, zamienić słowo „Koresz” na bardziej współczesne „George” – w pierwszym odruchu to robi. Wiele mówiąca to scena, a zarazem nic nie rozstrzygająca. Theo przecież za chwilę znowu powraca do pierwotnego Koresz.

Ale z Faberem tak już jest. Lubi on podglądać ludzi w sytuacjach intymnych i takich, gdy wychodzą z góry przypisanej roli. Kryje się zapewne w tym nie tyle sama pasja voyeuryzmu, co chęć sprawdzenia, na ile bohaterowie zmieniają się pod wpływem sytuacji. Wnioski, jakie płyną z „Ewangelii ognia” w tym względzie, nie są budujące, bo bohaterowie nie przekraczają żadnych granic, jakby nie wierząc (albo nie chcąc tego) w to, że możliwe jest inne działanie. Dlatego – by podać dwa przykłady z brzegu – Theo bezradnie płynie z wydawniczym prądem, a jego dziewczyna dokonuje ponurego wyboru, stawiając biologiczną przyjemność wątpliwej jakości ponad dążenie do duchowego porozumienia.

Po co więc w ogóle działać? Po co pisać? I po co się starać? Na to odpowiedzi nie padają w „Ewangelii ognia”. Ale też i pytania nie są tak wyraziście postawione i dosadnie opisane, jak zasługiwałyby ze względu na swoją rangę. To chyba jednak był zamierzony gest Fabera. Tak to odczytuję: jako czary-mary na czytelniku. Zrobić kilka fotografii zrobionych w żenujących momentach, rzucić parę ogólnych uwag o sytuacji w świecie i uciąć to wszystko w odpowiednim czasie, by nie przedłużać tej maskarady i pozostawić w poczuciu niedosytu, który zawsze jest lepszy niż przedawkowanie.

„Ewangelia ognia” to dosłownie i metaforycznie książka na jedną noc. Na jedną i nie więcej. Gorzej, że na drugi dzień po jej lekturze wstaje się na lekkim kacu – moralnym, czyli tym najgorszym. Niestety.
Michel Faber: „Ewangelia ognia”. Tłum. Maciej Świerkocki. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009 [seria: Don Kichot i Sancho Pansa].