ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (139) / 2009

Michał Fundowicz,

DEATH

A A A
“…For The Whole World To See”. Drag City, 2009.
Siedem utworów, dwadzieścia sześć minut – tylko tyle składa się na opublikowany po latach przez Drag City dorobek pochodzącego z Detroit zespołu Death. Grupa, założona we wczesnych latach 70. XX wieku przez trzech czarnoskórych muzyków, braci Hackney, początkowo niewiele różniła się od innych afroamerykańskich kapel tego okresu. Chłopcy grali w garażu R&B i nic pewnie nie zmieniłoby się, gdyby nie przełom estetyczny, którego doznali na koncercie Alice Coopera. Muzyka autora „School’s Out” otworzyła ich na całkiem nowe doznania artystyczne, zasiała miłość do hard rocka.

Niestety kontekst kulturowy, w którym braciom Hackney przyszło tworzyć, nie sprzyjał rozwijaniu ich artystycznej wizji. W Detroit w radiowych stacjach zdobywać popularność zaczęła muzyka disco, natomiast czarna publiczność, przed którą występowali, nie dzieliła ich entuzjazmu do garażowego rocka. Szansę na karierę w przemyśle muzycznym pogrążyła definitywnie zbyt nihilistyczna dla producenta nazwa grupy, z którą muzycy nie chcieli się jednak rozstać, przez co taśmy gotowe do wydania nie trafiły do tłoczni, a wyłącznie do domowego archiwum. Panowie Hackney zajęli się swoimi codziennymi sprawami, a zespół stał się jedynie zapomnianym młodzieńczym epizodem. Nie wiedzieli nawet, że wydany przez nich w niewielkim nakładzie singiel z 1976 roku po latach funkcjonował w obiegu jako biały kruk, nieznane dziedzictwo proto-punka, za który zapaleńcy potrafili zapłacić niebotyczne kwoty $ 300-800.

„…For The Whole World To See” przynosi mieszankę surowej energii MC5 z soulowo-bluesowym obliczem The Jimi Hendrix Experience. Zagrane z dużą werwą i z ogromną dyscypliną utwory przenoszą słuchaczy do czasów, którym ton nadawali wizjonerzy pokroju Iggy’ego Popa. Jednak tym, co wyróżnia Death od chociażby The Stooges są rootsowe inklinacje, słyszalne przede wszystkim w sposobie śpiewania Bobby’ego Hackneya, zbliżającego się do maniery reggae/rocksteady („Where Do We Go From Here”), a innym razem słodkiego soulu (wprowadzenie do utworu „Let The World Turn”). Hard rock w wykonaniu Death stapia się z funkiem (chociażby kąsająca linia basu w „Politicians In My Eyes”), co dodatkowo zwiększa siłę oddziaływania muzyki. Kompozycje wydają się kompletne i zamknięte, odnieść można wrażenie, iż każdy dźwięk jest dokładnie na swoim miejscu. Muzycy są warsztatowo doskonale przygotowani i żal, że ich talent w porę nie spotkał się ze zrozumieniem. Wszystko zaś układa się w cudowne punkowe objawienie zwiastujące erę The Clash i The Ramones, w tajemniczy sposób przewidzianą przez outsiderów z Detroit.