ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (143) / 2009

Maciej Woźniak,

JULIA RESTANTE

A A A
Katarzyna Groniec, „Listy Julii”, Luna Music 2009.
O „wglądaniu do obrazu, cofając kroki” było u Urszuli Kozioł, a tutaj, żeby się dowiedzieć, o co chodzi, można cofać się na raty: do albumu Elvisa Costello z 1993 roku, do debiutu Katarzyny Groniec w 1991, do listu zaadresowanego w 1937 na Julię Capuletti i w końcu do słynnego dramatu napisanego cztery wieki wcześniej. Łza znad planety przeciekła już sporo pięter i nic nie wskazuje na to, by miała dosyć.

Na początku lat 90. Elvis Costello, znany dotąd jako ambitny piosenkarz rockowy, taki trochę nowofalowy trubadur, zafascynował się muzyką Szostakowicza, szczególnie tą kameralną w wykonaniu The Brodsky Quartet. Wokalista poznał muzyków kwartetu osobiście, zaprzyjaźnili się, a rok później razem napisali cykl utworów na głos i smyczki, łączący stylistykę rockowej ballady z elementami współczesnej muzyki klasycznej. Teksty miały formę listów, nawiązując do tradycji wysyłania ich do Werony, na adres Julii C. (będzie o tym więcej dwa akapity dalej), a materiał został nagrany według punkowej recepty: w pierwszym podejściu i bez studyjnych poprawek. Wydany w styczniu 1993 album „The Juliet Letters” nie mógł być przebojem, bo delikatna i stylowa, choć nieco przerafinowana, muzyka stawiała zbyt wysokie wymagania przeciętnemu zjadaczowi rocka, zaś dla melomanów od Szostakowicza miała za wiele wspólnego z muzyką popularną, ale płyta zdobyła uznanie co wrażliwszej rockowej publiczności. Piątka muzyków objechała świat z trasą koncertowej i chociaż Costello wkrótce znowu zmienił skórę (rok później wyszedł surowy, zadziorny album „Brutal Youth”), to „The Juliet Letters” pozostała jedną z jego najoryginalniejszych płyt.

Kiedy Costello muzykował z The Brodsky Quartet, w Polsce robił furorę musical „Metro”, w którym wystąpiły dwie obiecujące wokalistki, Edyta Górniak i Katarzyna Groniec. Ta pierwsza z miejsca zaczęła robić dość, jak na wykonawcę znad Wisły, gwałtowną karierę (konkurs Eurowizji, kontrakt z angielskim EMI, producent od Celine Dion, duet z Carrerasem), osiągając pozycję dyżurnej gwiazdy, ale i coraz bardziej mętny status celebrytki. Zaś druga wybrała drogę w przeciwną stronę: przez przegląd piosenki aktorskiej, zeszłoroczną nagrodę im. Aleksandra Bardiniego, trzymanie się z dala od kolorowych gazet, spektakle na kameralnych scenach oraz płyty z piosenkami, o których nie chcą słyszeć komercyjne radia. Czujna ironia losu sprawiła, że Edyta Górniak ma na swoim koncie występ w słuchowisku RMF RM „Romeo i Julia” w 2000 roku, ale przedsięwzięcie Katarzyny Groniec to rzecz ze sporo wyższej półki. O dążeniu do szczęścia (czy w tym wypadku – do sukcesu), które jest błędem, było u Schopenhauera, a ostatnio u Zygmunta Baumana, no i przypadki dziewczyn z „Metra” potwierdzają niepokoje filozofów.

W Weronie przy ulicy Szekspira stoi kościółek San Francesco al Corso, gdzie w krypcie, jak mówi legenda, spoczęły pełne uroku zwłoki Julii Capuletti. Od 200 lat sarkofag jest odwiedzany przez podróżnych (był wśród nich Byron), a w 1937 - by ostatecznie dowieść pierwszeństwa słowa pisanego przed niemrawą rzeczywistością - do kościoła przyszedł list adresowany do bohaterki dramatu. Podobno odebrał go nocny stróż (ostrożniejszy mit powiada o emerytowanym profesorze literatury), który poczuł w sobie na tyle dużo empatii dla mieszkanki grobowca, że zdecydował się w jej imieniu odpisać. Wkrótce tradycja pisania listów do Julii upowszechniła się i powstał nawet ochotniczy sekretariat, prowadzący jej korespondencję. Zostawiane w Weronie listy z całego świata zawierają zaskakująco osobiste zwierzenia z miłosnych dramatów, rozterek i pragnień, a Elvisowi Costello cała idea spodobała się tak bardzo, że swoim piosenkom nadał tę właśnie formę. Korzystając z dobrodziejstw liryki maski, w sugestywny sposób wcielił się w zmyślonych autorów. Galeria ożywionych przezeń postaci (płci obojga i bez ograniczeń wieku) imponuje bogactwem. Katarzyna Groniec przetłumaczyła te teksty i choć zdecydowała się na zmianę aranżacji, to duch oryginału – tyleż dyskretny, co pełen emocji – w „Listach Julii” pozostał.

Brytyjski recenzent „The Juliet Letters” napomykał, że Lennon z McCartneyem spotkali Gustawa Mahlera, a to, że u Katarzyny Groniec mamy instrumenty blaszane zamiast smyczkowych, nie szkodzi temu spostrzeżeniu. Wysmakowane utwory przywołują skojarzenia to z songami Kurta Weilla, to z awangardową kameralistyką Steve’a Reicha, to z jazzowym big bandem z lat 30., to ze swobodnie mieszającymi blues, folk i soul piosenkami Niny Simone, zaś brzmienie łączy spontaniczną energią z delikatnością, siłę z precyzją. Aranżacje na siedmioosobowy ansambl napisane przez Łukasza Damrycha są oparte na brzmieniu puzonu, tuby, waltorni, klarnetu, fletu i saksofonu, którym towarzyszą gitara, fortepian i sekcja rytmiczna. Katarzyna Groniec ujmuje rozmaitością dykcji, obywając się bez emocjonalnej szarży. Istnienie niektórych bohaterów legitymizuje okładka płyty ze zdjęciami ucharakteryzowanej wokalistki. Zdradzeni i zdradzający kochankowie, dziecko w obliczu rozwodzących się rodziców, sprzedawca erotycznych gadżetów, zakochany platonicznie chłopak, podstarzały lowelas – wszyscy uwikłani w sprawy, które zwykliśmy kwitować jako „miłość”, są całkiem wystarczająco żywi, chociaż zostają stworzeni raptem na 3-4 minuty.

Maciej Woźniak