ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (144) / 2009

Izabela Ochman,

ANIOŁ Z ODRĄBANYM NOSEM

A A A
Czarodziejska postmodernistyczna doba niesie coraz więcej niespodzianek. Artystki zaczynają przywdziewać na głowy kiczowate korony i postanawiają frywolnie, bez tonu waleczności bawić się wyobraźnią. Endo, która czasem chadza w koronie kupionej w sklepie dla dzieci, Basia Bańda, której „różowe cacka” już teraz są uważane przez krytyków za swego rodzaju przełom. Obok nich można by umieścić nazwisko Alexandry Urban. Na jej pracach także bywa cukierkowo, przesadnie, kampowo i erotycznie.

Prace Alexandry Urban to podróż do czasów, kiedy świadomość dopiero się kształtowała, wyłaniała ze zwierzęcej. Stąd mnogość form niedokończonych, których piękno ma w sobie osobliwą obrzydliwość przynależną, jak można się domyślać, światu pełnemu brutalności, instynktów, przesądów, złowieszczych lęków. Na obrazach wytworzyła się swoista nić pomiędzy ciemnym lasem czasów przedludzkich, a tym jak współcześnie wygląda świat wewnętrzny kobiety; bynajmniej nie brakuje mu histerycznych wstrząsów, autodestrukcji, agresji.

Wiele spośród zaprezentowanych w warszawskiej galerii Leto obrazów mówi o symbolicznym powrocie, jakby chodziło o przełożenie na płótno idei „mitycznego czaru początków”, o którym pisał Mircea Eliade. W pierwszej kolejności jest to wędrówka ku zwierzęcym korzeniom człowieczeństwa, w następnej motywy zaczynają oscylować wokół okresu prenatalnego, czasu niemowlęctwa i wreszcie charakteryzującego się magnetyzującą siłą dzieciństwa. Bohaterki kilkunastu prac wystawionych w Leto nie są dorosłe, lecz zatopione w słodko – gorzkim stanie wiecznej niedojrzałości. Wizje dzieciństwa na tych obrazach są zachlapane mrokiem i smutkiem, co jednak nie musi mieć ponurej wymowy. W tradycyjnych rytuałach inicjacyjnych, podczas których człowiek miał doświadczać zbawiennej mocy symbolicznego powrotu do początku, starano się oddać klimat ciemności prenatalnych, jak również ciemności szałasu, w którym doszło do zapłodnienia.

Świat omawianych obrazów przenicowany jest archaicznymi w swej istocie wierzeniami. Na przykład na obrazie „Czarna Madonna”: dziwny, małpiasty, straszny i zabawkowy zarazem potwór przykłada kobiecie figurkę Matki Boskiej, z której bije blask i ciepło. Kobieta nachyla głowę, rozwiera oczy i usta, jakby chciała nałapać jak najwięcej łaski i mocy. Jest to chęć spotkania z momentem, w którym na ziemi narodziło się chrześcijaństwo. Znamienne jest, że tak potężna religia ma swój początek w ciele kobiety. Pytania Urban krążą także wokół tego wątku: ciało grzeszne, czy czyste, zakrwawione, czy gładkie, nieobliczalne, czy na usługach duszy? Na obrazie „Czarna Madonna” bardzo wyraźny jest dualizm bieli i czerni. Ta pierwsza występuje, jak ją tradycyjne kojarzono, jako symbol czystości, niewinności, spokoju, umiarkowania. Świat czerni to świat prawdziwie nieokrzesany, który stale trzeba naprawiać i maskować za pomocą bieli. Między tymi światami powstaje pewne napięcie podobne trochę do tego, jakie zachodzi między naturą a kulturą. Wszystko, co kampowe i zdumiewające formą przynależy na obrazach Urban kulturze, po drugiej jednak stronie wciąż ukrywa się naga i prawdziwa natura – czarna plama w dziejach świata. Spotkanie tych dwóch pierwiastków ilustruje obraz pt. „Candy”, na którym przy fontannie - donicy (symbol życia, sił witalnych) spotykają się człowiek, który w miejscu głowy ma landrynkę i kobieta z olbrzymią głową demona, z której wystają ostre kły, a czarne oczodoły nasuwają skojarzenia z potworną otchłanią piekielną.

Artystka w swoich pracach bawi się kategorią przeźroczystości. Bada, na ile przeźroczysty może być balon albo kłąb czarnego dymu powstający po wybuchu, palimpsest i dziecięca kolorowanka. Przeźroczystość zawsze jest wyrazem pragnienia obcowania ze stanem faktycznym, z prawdą. Jest stanem duszy, sytuującym się na drugim biegunie od narcyzmu. Bo o ile narcyzm jest rodzajem nerwicowej projekcji (jej tropy także możemy śledzić na planie tych przedstawień), to przeźroczystość byłaby po prostu byciem, bez potrzeby zawieszania swojej istoty i wartości na osądach innych ludzi. Na obrazach widzimy postacie kobiece zawieszone w powietrzu lub na drzewie, nieukonstytuowane jako podmioty, zależne od nie wiadomo czego. Jeden z obrazów nosi tytuł Ofelia, co kieruje tropy naszego myślenia na kobietę słabą, pozbawioną własnego zdania, kierowaną, zdominowaną przez ojca. Ojciec jest figurą w tej twórczości obecną, ale raczej nie wprost. Ślad ojca można dostrzec na pokrzywdzonych ciałach córek. Baśniowi ojcowie często bywali ponad miarę okrutni, a prym pod tym względem wiedzie pewien ojciec z tomiku braci Grimm, bohater baśni pod wymownym tytułem „Baśń o bezrękiej dziewczynie”, który odrąbał swojej córce ręce. Na obrazach Aleksandry Urban także jest baśniowo i podobnie niewesoło. Mnóstwo tu śladów bezmyślności i zła. Małe dzieci przypominają kościotrupy, a z ich ust wykrzywianych rozpaczliwym szlochem wylatują czarne nietoperze. Ale malarstwo to nie jest protestem wobec męskiej dominacji, już bardziej można je nazwać próbą niezafałszowanego pokazania kondycji kobiecej w XXI – ponagleń społecznych do kosmetyzowania i depilowania skatowanego bulimią ciała, w którym na przemian to głowa, to tułów, to ręka przybierają niebotyczne rozmiary. Ciało, które przestało już odnosić się do duszy i zaczęło funkcjonować jako byt autonomiczny, płata teraz swoim właścicielkom bardzo wyrafinowane figle: straszy nagim kośćcem, kurczy się do rozmiarów kilkuletniego dziecka, zamienia w czarny pył, rozciąga jak guma balonowa, przestaje być ludzkie, zwierzęce, a nawet kosmiczne, zapada się w nicość. Wszystkie te rzeczy są w gruncie rzeczy związane z błędami w postrzeganiu i w ten właśnie korytarz interpretacyjny wpuszcza nas autorka obrazów poprzez liczne w swej twórczości multiplikacje motywu oczu. Oczy według Junga oznaczają świadomość, więc można spojrzeć na bohaterów tych obrazów jako na poszukiwaczy świadomego bycia, jednak narzędziem osiągania tego mają stać się liczne paciorki, figurki, nabożne książeczki. Czy autorka ośmiesza i pokazuje pustkę wewnętrzną i sprzeczność dewocyjnej odmiany katolicyzmu? Można przypuszczać, że tak i że jest to nawet wiedzione jakimiś osobistymi, emocjonalnymi doświadczeniami, gdyż obrazy nie są pełne suchej ironii, ale pokazują, jak pragnienie, by być białym, unoszącym się nad ziemią aniołkiem raz po raz kończy się na byciu diabolicznym stworem, jakże zresztą podobnym do tych mrocznych figurek aniołów w kościołach barokowych, które mają odrąbany nosek albo skrzydełko. Motywy podobne do tych, które tworzy Urban. Barok to pewna przesada, nagromadzenie zbyt wielkiej i różnorodnej ilości elementów. Z tej estetyki zdaje się czerpać Urban, mocno jednak przy tym ściskając za rękę epokę brutalnych gier komputerowych, bezmyślnych, kolorowych gazet dla kobiet, horrorów, tworzonych przez znerwicowanych reżyserów ostro zaburzonych osobowościowo.

Na tych obrazach przestrzeń nie jest porządkowana i układana. Rządzi tu gest mnożenia, gromadzenia, dokładania. Także androgynia, motyw przewijający się przez te przedstawienia nie jest wcale obrazem pełni, a jedynie bolesnym zlepkiem, dwupłciowym, samowystarczalnym tworem, który próbuje zapełnić pustkę w sobie samym sobą. Michał Paweł Markowski pisze o masturbacji jako o akcie przeciwnym kulturze, gdyż ta oparta jest o wymianę dóbr. W androgynicznym świecie, wirtualnych, wyimaginowanych uniesień, który wykreowała artystka brakuje ożywczego przepływu, wymiany, choć na niektórych obrazach (jak np. „Czarna Madonna”) możemy go jednak zaobserwować.

Miksowanie kultury popularnej z archetypową, snucie baśni „na planie” komiksu, zmysłowa zabawa kolorem sprawiają, że prace Alexandry Urban można zestawić z malarstwem Katharine Kuharic. U obu artystek legenda przenika w codzienność, która staje się dla jednostki nieznośnym więzieniem naddatku, w nim jednak istnieją takie fenomeny, jak jaskrawy kolor nieba, czy finezyjny haft sukienki, który staje się osobnym mikroświatem.
Alexandra Urban „Malarstwo”, Galeria Leto, Warszawa 6-28 listopada 2009.