ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (144) / 2009

Maciej Woźniak,

WYRAFINOWANY ŻUL

A A A
Spięty, „Antyszanty”, Opensources.
„Jak chłop nie je miętki, nie gamoń, nie pizda, to na przemijanie chłop takowy gwizda!” w zasadzie unosi całe ideowe przesłanie albumu, ale jego przesłanie estetyczne, czyli sposób, w jaki Spięty do wierzenia podaje swój chwacki egzystencjalizm, nie da się objąć jednym rzutem ucha i zasługuje na baczniejszą uwagę. Bo anty- są tu nie tylko szanty (po takiej profanacji na forach żeglarskich podobno zawrzało), ale także kilka innych form muzycznych, które wokalista zręcznie wywraca na lewą stronę. A kiedy w tekstach sięga po toposy cokolwiek zmaltretowane przez kulturę o szczebelek wyższą, to jego przytomna kpina i naturalna giętkość języka działają jak reanimacja.

„Od 20 lat żegluję, co roku jestem na Mazurach. Kocham to, ale uważam, że nie ma dobrych szant.” – powiedział w wywiadzie Spięty (szerzej znany jako wokalista Lao Che), ale „Antyszanty” to dzieło raczej schizmatyka niż reformatora. Najoczywistsze skojarzenia z szantami na modłę post-punkową czy zimnofalową (surowa motoryka à la Joy Division) z elementami folku, reggae i swoistego retro-elektro (syntetyczne pasaże à la Kraftwerk) są zupełnie do rzeczy, więc nie plwajmy na tę skorupę, ale do głębi zstąpmy. Pod maseczką z monotonnych gitarowych akordów i miarowego pulsu syntezatora twarz tej muzyki delikatnie rysuje drumla, tamburyn, rozmaite perkusjonalia, banjo, ukulele, a do tego głosy żony i dziecka wokalisty. Podobnie z tekstami: chociaż Spięty sięga w realia żeglarskie, operuje w rejestrach knajpianych, nie literackich, i bliżej mu do Himilsbacha niż Habermasa, to pod żulerską gadką przemyca zgoła po-modernistyczne pomieszanie oraz mocowanie się ze świadomością upadku w czas. Mocowanie się wyraźnie po-niczeańskie, bo słynną śmierć Boga wokalista traktuje jak newsa z przedwojennej gazety, chwaląc „kapitana Wielkie B.”, a lamentacje na kryzys tego czy owego zbywa szorstkim „spierdolamento”. Mottu Spiętego: „ja wachty nie kończę, chociaż w sednie dziura, ja nie składam pióra” zaskakująco blisko do słów zamykających nowy tom Świetlickiego: „uparcie pisze, chociaż wszystkie klisze już prześwietliły się”.

Ale zstąpmy schodek niżej. Część kawałków na płycie („Opuszczone porty”, „Morże”) oparto na transowych rusztowaniach z gitary lub klawiszy, na których wiją się melorecytowane narracje o ambicjach światopoglądowych. Co można skojarzyć np. ze znaną grupą Current 93, gdzie podobnej folk-rockowej oprawie i szerokiemu gestowi w recytacjach też towarzyszy pokaźna nadbudowa. Tyle że David Tibet szumnie sięga do klasyków okultyzmu czy mistycyzmu, deklamując wizyjne teksty na granicy afektowanej pretensjonalności, zaś Spięty robi dokładnie na odwrót: przesłania od Camusa albo św. Augustyna podaje, trzymając się szantowego żargonu, tonem nieledwie figlarnym („Może się tak raz w życiu postaw i na nawietrzną wysikaj”), a w swoich anty-jeremiadach gombrowiczowsko powiada „łydka! łydka!” (a dokładnie: „Łej, hej, chłopcze do rej. Puszczaj fiuta, wciągaj buta”), choć cały czas pozostaje w kręgu spraw życia i śmierci, kondycji ludzkiej i boskiej („Chwalę więc duże B., duże B. lubi mnie, więc ja lubić duże B. też nie mogę nie”). Wrażenie anty-wernyhorzenia, pomimo psychodelizującego tła, wzmaga tasowanie tropów z różnych półek kultury: wokalista równie swobodnie sięga do Goethego („ach, to kulawa Lotta, co z niejednego pieca chleb już jadła”) i do Papcia Chmiela („Wielki O’Rety”). Czyli postępuje zgodnie z receptą zacnej Noblistki: „Nie miej mi za złe mowo, że pożyczam patetycznych słów, a potem trudu dokładam, żeby wydały się lekkie”.

Nie zaszkodzi pochylić się ku innym tradycjom i poszukać źródeł „Antyszant” jeszcze trochę wcześniej. Marc Bolan (syn pół Polaka, kierowcy ciężarówki, o czym warto napomknąć, bo i Spiętemu prowadzić ciężarówkę się zdarza) zanim zabłysnął glam-rockowo, założył grupę Tyrannosaurus Rex, gdzie w duecie ze Stevem Peregrinem Tookiem tworzył psychodeliczno-folkową muzykę o tekstach snutych pod akompaniament gitary i perkusjonaliów. Tam dominowała oniryczna baśniowość, a u Spiętego dosadna rubaszność, więc może bliższa mu rozchełstana dykcja Johna Martyna (siwawa od knajpianego dymu, z folkowo-jazzowo-bluesowym zacięciem), a jeszcze bliższa – Roya Harpera. Ten, jak powiada tytuł jednej z płyt, „sophisticated beggar”, po szpitalu psychiatrycznym i zakładzie karnym, specjalizował się w melorecytowanych balladach opartych na luźnych gitarowych aranżach, dystansując się od oficjalnej wersji świata, czym zdobył szacunek w branży (to on śpiewa nonszalanckie „Have a Cigar” na płycie Pink Floyd, a Led Zeppelin złożyli mu hołd kawałkiem Hats off to Roy Harper), ale i nie wstydząc się „stylu wysokiego” (np. w ponad 20-minutowym hymnie „Lord’s Prayer”). Jeśli otworzyć „Antyszanty” z tego klucza, to okazuje się, że Spięty wypływa na całkiem szlachetne rockowe nurty.

Singlowe „Ma czar karma” muzycznie przywodzi na myśl „She’s Lost Control” Joy Division, ale z tytułowego sloganu (i z całej płyty) wynika, że ten brak dyrektorskiej wajchy w dyżurce życia obraca się raczej na dobre niż złe. Nie ma przebacz, „nóżki nam dyndają w ozonowej dziurce”, staroświecka cnota męstwa wcale się nie przeterminowała (to wyraźny link od „Antyszant” do albumów Lao Che), zaś największy z Lęków jest zarazem najgościnniejszym z portów („Ergo, kiedy przyjdzie po mnie, na łonie jej zasnę, bo nieszkaradna ona, do rzeczy i cycki ma pierwszoklaśne”). Co obwieścił przed wojną poeta Lechoń: „śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci”, to nam powtarza wyrafinowany włóczęga.