ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (145) / 2010

Krzysztof Bernaś,

CIEMNO WSZĘDZIE, GŁOŚNO WSZĘDZIE...

A A A
Uporządkujmy. Jest „Dawno, dawno temu”? Jest. Ale zaraz potem jest całkiem blisko – rzecz dzieje się całkiem blisko, w mieście nad rzeką (a nie za siedmioma rzekami), na obrzeżach którego usytuowane są fabryki. Fabryki są częścią świata przedstawionego tak mocno, jak samo miasto – rodzice głównego bohatera właśnie z nich żyją. Dalej – jest strata? Jest. Jest poszukiwanie? Jest? Jest donator? Jest. Propp mógłby nawet rzucić okiem na dukajowskie bajania. Polonistka syna moich znajomych, pewnego czwartoklasisty, która utrzymuje, że baśń wśród innych gatunków wyróżnia się pomieszaniem elementów fantastycznych i realistycznych oraz wyrazistym, dychotomicznym podziałem fabularnych elementów na dobro i zło, również odnalazłaby respekt dla definicji w dziele Dukaja. Nawet twórcy „Słownika terminów literackich” pod redakcją cenionego przez wszystkich filologów Janusza Sławińskiego przytakują, pisząc, że baśń ukazuje „dzieje ludzkich bohaterów swobodnie przekraczających granice między światem poddanym motywacjom realistycznym, a sferą działania sił nadnaturalnych”. Bo tytułowy Wroniec to tyleż upostaciowiony komunizm (tak groźny, że aż udało się go sportretować), co uosobienie zła jako siły pierwotnej. No i pamiętać trzeba, że autor bardzo sobie życzy, aby historia przez niego opowiedziana nie wydarzyła się naprawdę. Aż szkoda, że pisarze nie mają aż takiego posłuchu, jakby chcieli, u bogini Klio.

U Dukaja pod ramką baśniową kryją się jednak wszystkie duby smalone i gminne bajania, które rozumowi bluźnią. Jest stały zestaw, które ludzka pamięć, nie mająca wystarczających kompetencji syntetyzatora narracji, zamienia na znaczki i wkleja do klasera. Znacie? To posłuchajcie…

Idąc ulicą, Adaś dwukrotnie trafia w osobliwe oświetlenie komunistycznej ulicy – zwane szklaną pogodą. Są kolejki („za czym kolejka ta stoi?”), czołgi, smutne głowy w telewizji (nie ma Teleranka). Są czołgi, ZOMO, milicjanci i ich pałki, opozycjoniści i fruwające ulotki. Jest szlachetny robotnik, kiedyś wyznawca 1000 procent normy, w grudniową noc – rozczarowany swoją własną młodzieńczą naiwnością. „Tymi ręcami” – skarży się. Nie o stanie wojennym napisał więc książkę Dukaj, ale o pamiętaniu stanu wojennego. Nie łudźmy się jednak, że zrobił to tylko dlatego, że znudziło mu się pisanie – jak głosi wypis z biografii pisarza na czwartej stronie okładki – grubych i mądrych książek o światach, których nie ma.

Stan wojenny bez mała, obok wydarzeń 1989 roku, uznać należy za mit założycielski naszej współczesnej postkomunistycznej tożsamości. Byłaby ona przełamywaniem owej szarości komunizmu, która w pamiętną noc grudniową osiągnęła swe apogeum. Mniejsza o to, jakimi kolorami, i jak intensywnie, tę szarość od kilkunastu już lat się zamalowuje. Większa – co właściwie próbujemy z(a)malować. Bo jeżeli to, co nas określa, jest tylko zbiorem wycieranych w przeróżnym użyciu i coraz bardziej przezroczystych symboli i ikon, to przecież sami jesteśmy jacyś tacy niewyraźni. Czyż nie?

Widzę też (i opisuję) pewną diagnozę powinności literatury, jaką stawia Dukaj. Po pierwsze pisarz i wymyślacz światów probabilistycznych, alternatywnych piszący o stanie wojennym od razu stawia nam inne pytania, niż gdyby zrobił to, dajmy na to, któryś z naszych współczesnych wieszczów. A więc może rzeczywiście jego wersja stanu wojennego jest alternatywna? Otóż jest właśnie – określa dystans, jaki dzieli historię od ckliwej i egoistycznej pamięci. Po drugie jednak „Wroniec” to deklaracja krańcowa, jako powieść o stanie wojennym wieńcząca opus zwany dyskursem historycznym. Innego stanu wojennego nie będzie – mógłby powiedzieć pisarz. Możliwość groteskowego opisu zdarzeń, wyprowadzona z baśniowości świata przedstawionego, zamyka te zdarzenia w ramy już ostateczne. Powieść Dukaja wyczerpuje możliwości mówienia o stanie wojennym i zarazem ten stan wyczerpania jasno uświadamia czytelnikom i literatom.

Najważniejszym doświadczeniem czytającego najnowszą prozę autora „Lodu” pozostaje doświadczenie języka. Zabiegi lingwistyczne – wszyscy milipanci, Momo, Suki, Enesy, Oporni, a także papragrafy – to przede wszystkim próba nazwania rzeczywistości – sugestia jest jasna: świat ten pozostaje nienazwany aż do teraz. Nie bez kozery główny bohater ma na imię Adam (choć można by próbować znaleźć późniejsze niż biblijne postaci stanowiące jego pierwowzór). Język Dukaja funkcjonuje, żeruje – można nawet rzec, na komunistycznej nowomowie, której parodię też znajdujemy na kartach powieści. Żeruje w ten sposób, że dopasowuje się do standardów językowych tamtych czasów, do prób narzucenia językowego obrazu świata, jego językowego zmanipulowania. Tyle że jest szlachetną wersją tamtych działań. Nazywanie wszystkich napotkanych elementów językiem wykoślawionym, dziecięcym odbiera im moc, a słowo użyte z nadzieją, że w ten sposób pojmie się jego desygnat, nabiera cech magicznych – wpływa na rzeczywistość, zmienia ją. Język wymyślony przez Dukaja, świadomy swych powinowactw z nowomową, umiejętnie onomatopeiczny, powoduje zamieszki na wytyczonej przez Austina granicy pomiędzy illokucyjnymi i perlokucyjnymi aktami mowy.

W tym sensie powieść Dukaja jest rodzajem katharsis dla języka, podjętą po latach próbą uwolnienia go z narzuconej funkcji imperatorskiej. Próba, wydawałoby się, mocno spóźniona. Mam jednak wrażenie, że nie bez powodu nauczyciel tej lekcji żywego języka tak mocno uderza dyscypliną po łapkach dzisiejszych depozytariuszy pamięci zbiorowej.
Jacek Dukaj: „Wroniec”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2009.