Plastyka - zoom



Czym jest dzisiaj, a raczej, czym bywa malarstwo? Gdzie przebiegają jego granice i co uznać należy za ostateczny wyznacznik malarskości? Nie sposób nie zadać sobie tych pytań po obejrzeniu najnowszej wystawy prac Leona Tarasewicza.

MALARSTWO TOTALNE



Tarasewicz zdążył już nas przyzwyczaić do tego, że malarstwo niekoniecznie musi być tożsame z wyznaczonym granicami blejtramy podłożem, że może opanowywać ściany galerii, filary i podłogi. Jednak to, co pokazał w Zamku Ujazdowskim idzie o krok dalej. Zamiast farb posłużył się betonem barwionym żółtym, czerwonym lub niebieskim pigmentem, zamiast pędzla użył łopaty, zamiast palety - betoniarek. Zatopione w morzu zastygłej lawy dokumentują zmagania się Mistrza z malarską materią: kolorem i fakturą. One to właśnie są tematem wystawy w Centrum Sztuki Wspólczesnej. Ekspozycji, która bardziej jest traktatem o malarstwie, niż prezentacją malarstwa.

Na wzniesionych przez artystę rusztowaniach spoczywają oddzielone od siebie pokłady betonu - warstwy barw podstawowych. Tworzywo, z którego Tarasewicz buduje swoje wielowarstwowe obrazy. Tym, co zdaje się go najbardziej w tej chwili fascynować, jest możliwość wniknięcia do wnętrza obrazu, zobaczenia jego przekroju, nawarstwiających się na siebie barwnych pasów. Drwiąc sobie z praw ciążenia przykleja grube warstwy betonu do podobrazia lub, innym razem, odrywa obrazy od ściany, kładąc je poziomo na metalowych konstrukcjach, tak, by było widać ich strukturę.



Umieszczone wysoko, pod sufitem obrazy otaczają widzów, każą im wspinać się na rusztowania, okrążać zamkowe komnaty. Malarska materia wydobywa się spod oszalowań, przelewa na ściany. Przechodzimy kolejno przez sale z dominantą barwy niebieskiej, czerwonej i żółtej. U kresu tej wędrówki Tarasewicz umieścił ślepy korytarz. Na jego końcu jest okno - prześwit pozwalający wrócić do rzeczywistości, ale też obraz w swej najczystszej, albertiańskiej postaci. Stąd droga powrotu wiedzie do wspaniałych, wieloelementowych pejzaży czystych barw. Obrazów, do których Tarasewicz zdążył już nas przyzwyczaić i które nieodmiennie zachwycają fakturą grubo kładzionych barw.

Powrót do punktu wyjścia potraktować można jako nagrodę pocieszenia dla tych, którym nowe wcielenie uprawianego przez Tarasewicza malarstwa totalnego niezbyt przypadło do gustu. Bo też ta wystawa bardziej stawia pytania, niż daje na nie odpowiedzi. Pokazuje proces biegnących różnymi torami poszukiwań. Dlatego, choć można mieć wątpliwości, co do słuszności tych, a nie innych wyborów artystycznych, budzi szacunek szczerością, z jaką Tarasewicz dzieli się z nami swymi wątpliwościami i rozterkami na temat malarstwa.

Leon Tarasewicz: "Malarstwo". Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. 23 czerwca - 7 września 2003.




Wystawa w Zamku Ujazdowskim jest największym projektem, jaki Jarosław Fliciński zrealizował dotychczas w Polsce. Dodajmy, projektem powstałym w całości z myślą o przestrzeni Centrum Sztuki Współczesnej.

SZTUKA KONTEKSTU



Prace Flicińskiego wydają się wręcz klasycznymi przykładami abstrakcji geometrycznej. Jednak tylko wydają się, bo ramy płótna już dawno stały się dla nich za ciasne. Obrazy ześlizgnęły się na ściany, wchodząc w twórczy dialog z architekturą. Ta symbioza budzić może skojarzenia ze sztuką islamu, z podporządkowanymi geometrii mozaikowym wzorom pokrywającym ściany i podłogi wschodnich minaretów. Podobnie jak one, obrazy Flicińskiego swobodnie anektują ściany, wypełniając je powtarzającymi się prostymi motywami dekoracyjnymi: rozetami, kołami, gwiazdami lub pasami. Zwielokrotnione wydają się równie abstrakcyjne jak dźwięki, wprowadzając do anektowanych przez siebie pomieszczeń muzykę barw.



Wystawa prezentowana w Zamku Ujazdowskim jest przykładem malarskiego environment. Płaszczyzny obrazów wpisują się w powierzchnię ścian, drzwi budują przejścia, do nowych malarskich przestrzeni, ciągi barwnych pasów znajdują swoją niespodziewaną kontynuację w następnych pomieszczeniach. Obraz (obrazy?) zapętlają się tworząc rodzaj wstęgi Moebiusa, w której centrum Fliciński umiejscowił miniaturową galerię swoich obrazów. Ledwo widoczny w ostrym, południowym słońcu obraz-projekcja i czerwone światło wydobywające intensywną, ciepłą barwę otwierającego wystawę, monumentalnego malowidła ujawniają jeszcze jeden wątek prac artysty. Pokazują, jak drobne ingerencje odkształcają architekturę, a wszystko po to, by podkreślić dramaturgię miejsca. Chodzi wszak o całość, nie o pojedynczy obraz.

Jarosław Fliciński: "Wszystko w porządku". Malarstwo. Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski. 28 czerwca - 31 sierpnia 2003.




Tytuł najnowszej ekspozycji Oskara Hansena "Zobaczyć świat - przyjrzeć się sobie" mógłby pochodzić z jakiejś księgi wschodnich mądrości. Nic w tym dziwnego, bo jest to wystawa nie tyle do oglądania, studiowania czy podziwiania, ile kontemplowania i przeżywania.

PRZYGLĄDAJĄC SIĘ SOBIE

Właściwie nie należałoby mówić w tym przypadku o wystawie, a raczej pewnej organizacji przestrzeni. Wielka, ażurowa budowla idealnie wkomponowana przez artystę w przestrzeń galerii staje się punktem wyjścia dla rozważań nad teorią Formy Otwartej. Wśród zapętlających się fałdów tej ni to rzeźby, ni to formy architektonicznej odnieść można wrażenie obcowania z nieskończonością. Właśnie ona, bezkresna, wszechogarniająca przestrzeń staje się punktem wyjścia dla spojrzenia w głąb siebie. Spojrzenia rozumianego całkiem dosłownie, bo wśród meandrów zaprojektowanej przez siebie konstrukcji Hansen umieścił niewielkie, prostokątne lusterko. Przeglądając się w nim, mamy szansę zobaczyć coś więcej niż tylko swoją twarz. Bowiem Hansen w ten sposób formuje przestrzeń, by nie tylko patrzeć, ale i widzieć. Widzieć w przestrzeni to, co najważniejsze - człowieka, którego trudno zauważyć, wyodrębnić z chaosu zaśmieconej przedmiotami otaczającej nas dziś przestrzeni - Formy Zamkniętej. W stworzonej przez niego laboratoryjnej przestrzeni, zwiedzający są podmiotem: jednocześnie widzami i aktorami biorącymi czynny udział w analizie postaci ludzkiej eksponowanej przez antyprzedmiotowe tło - Formę Otwartą. Być może właśnie dlatego błądząc wśród meandrów hansenowskiej budowli mamy wrażenie, że obcujemy nie tyle ze sztuka, ile przełożoną na język architektury filozofią sztuki.

Oskar Hansen: "Tło zdarzeń - przyjrzyjmy się sobie". Galeria DAP. Warszawa, 17 lipca - 21 sierpnia 2003.




Tyle już powiedziano o Nowym Jorku, o jego kosmopolitycznym zgiełku i niepowtarzalnej atmosferze, że trudno dodać do obrazu tego miasta coś nowego. Wśród określających tę metropolię przymiotników najczęściej używa się określeń: fascynująca, ekscytująca, jednak mało kto postrzega jej piękno. A taki właśnie jest Nowy Jork utrwalony na fotogramach Wojtka Witeski.

OBRAZKI Z NOWEGO JORKU

Prace Witeski są rodzajem fotograficznego eseju. Właśnie eseju, ni zaś reportażu, dlatego ci, którzy spodziewali się ujrzeć uchwycony "na gorąco" obraz życia nowojorskiej metropolii, mogą czuć się zawiedzeni. Ta wystawa nie pokazuje zgiełku, wręcz przeciwnie, obcujemy z zastygłymi w bezruchu postaciami, martwymi naturami i zatopionymi w bezczasie fragmentami monumentalnej architektury. Wycinkami rzeczywistości tak drobnymi, że tracącymi kontakt z całością, a przez to wręcz abstrakcyjnymi. To, co oglądamy to przede wszystkim barwne plamy barwne, mocne akcenty czerwieni, żółci i błękitu wyłaniające się z szarości tła oraz wszechobecne cienie, odblaski i odbicia. Nowy Jork zdaje się być na fotogramach Witeski miastem duchów, wymarłych ulic i porzuconych, nikomu już niepotrzebnych sprzętów. Wśród pustych, miejskich zaułków odnajdujemy miejsca jakby żywcem przeniesione z realistycznego malarstwa amerykańskiego lat 30 ubiegłego wieku. Wyludnione ulice, puste witryny sklepowe, wśród których mignie czasami sylwetka samotnego przechodnia, mogą frapować. Jednak tym, co najbardziej uderza w fotografiach Witeski jest nie tyle pustka wielkiego miasta (temat wszak nie nowy), ile starannie wystudiowana kompozycja kadru: prostota w ujęciu formy, znakomite opanowanie warsztatu, świetne wyczucie światła i cienie. Wręcz nie chce się wierzyć, że żadne z tych zdjęć nie zostało zaaranżowane. Cóż widać, nawet Nowy Jork bywa piękny.

Wojtek Witeska: "N.Y.C #02". Fotografia barwna. CSW Zamek Ujazdowski. 28 czerwca - 31 sierpnia.



POWRÓT DO REALU?

Bycie cool wychodzi z mody, Brytania powraca do realności. Tak najkrócej można skomentować wystawę "Reality Check".



Ekspozycja, którą po prezentacjach w Londynie, Lubljanie i Pradze ujrzeć można w krakowskim Bunkrze Sztuki, nie tylko pozwala na "sprawdzenie" stanu współczesnej fotografii brytyjskiej, ale również stawia pytania o granice realności. Problem ten, od kilku już lat podnoszony także w dyskusjach o młodej sztuce polskiej, jest spoiwem łączącym prace 16. , urodzonych w drugiej połowie lat 60. i latach 70., brytyjskich artystów. W ich rękach aparat fotograficzny i kamera wideo stają się narzędziami analizy rzeczywistości. Właśnie analizy, nie zaś rejestracji, bo pod pozorami chłodnej dokumentacji kryją się najrozmaitsze strategie manipulacji obrazami: od nostalgicznej estetyzacji po ironiczny komentarz.

Fotografia uchodzi za sztukę najbardziej powiązaną z rzeczywistością. Mimo tego obraz fotograficzny nie jest tożsamy z rzeczywistością, lecz - jak każde inne przedstawienie - jest abstrakcją. Kreuje swoją własną, zawieszoną między realnością a fantazją "rzeczywistość drugiego stopnia". Ta niejednoznaczność, zawieszenie między istnieniem a zmyśleniem najwyraźniej dochodzi do głosu w wideo-opowieściach snutych przez Alana Curalla. Zwykłych historiach relacjonowanych przez nieco stremowanego młodego człowieka, które, gdy posłuchać ich dokładnie, okazują się sprytnie zakamuflowanymi opowieściami science fiction. Pozory mylą, nic nie jest takie, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Borykający się z losem artysta z Glasgow okazuje się kosmitą, który zabija czas uczęszczając do szkoły artystycznej, podczas, gdy jego koledzy remontują statek kosmiczny w miejscowym warsztacie samochodowym. Nie jedyny to przypadek na tej wystawie, gdy nie do końca jesteśmy pewni, co kryje się za pokazywanymi nam sytuacjami. Kim jest nieruchomo leżąca na podłodze kobieta, której ciało liżą dwa psy? Czy w tej scenie mamy do czynienia ze zwierzęcym erotyzmem czy ze śmiercią? A może z jednym i drugim równocześnie? Autorka filmu - Michelle Williams nie daje na te pytania jednoznacznej odpowiedzi. Równie niejednoznaczny jest erotyzm filmu "Negrophhilia - a Romance" k r buxey, w którym obrazom seksu uprawianego przez artystkę i jej czarnoskórego kochanka towarzyszy komentarz pełen rasistowskich uwag.


Krakowska wystawa pokazuje, że sztuka brytyjska ciągle pozostaje głęboko zaangażowana społecznie. Choć jest to zaangażowanie typowe dla "małego realizmu", rozpatrujące różnorakie bolączki społeczne z perspektywy indywidualnej bądź, co najwyżej, lokalnej. Jednostkowe przykłady, jak w panoramiczne fotografie budynków szkolnych z lat 50. Ori Gershta, zyskują wymiar uniwersalny. Pokazują destrukcję, jakiej podlegają szczytne założenia, jak tania, pośpiesznie budowana wersja modernistycznej architektury wchodzi w konflikt z wymogami życia. Prace prezentowane w Bunkrze Sztuki ujawniają jeszcze jedno - mechanizm produkcji obrazu. Shizuki Yokomizo zanim sportretuje kogoś nieznajomego, pisze list, w którym informuje, kiedy będzie czekać na niego/nią z aparatem pod oknem. Natomiast Bettina von Zwehl budzi swoich modeli w środku nocy lub zmusza do wyczerpujących ćwiczeń. Innym razem, jak w pracy Drydena Goodwina, wystarczy wskaźnik laserowy, by to, co zwyczajne, trywialne zostało podniesione do rangi wytworu artystycznego, by przyciągnęło nasz wzrok.


Prace pokazane na tej wystawie poruszają swoją niezaprzeczalną urodą plastyczną, a zarazem przygnębiają. Sterty towarów i naczyń kuchennych, opustoszałe szkoły, choć czyste i uporządkowane, sprawiają wrażenie pozostawionych samym sobie. Smutek emanuje z twarzy portretowanych ludzi. Pokazana z drobiazgową szczegółowością codzienność przygnębia. Dzieje się tak, być może także dlatego, że po dokładnym sprawdzeniu real okazuje się jeszcze jedną sprytnie zakamuflowaną symulacją.

"Reality Check. Aktualne osiągnięcia brytyjskiej fotografii i sztuki video". Bunkier Sztuki. Kraków, 3 lipca - 10 sierpnia 2003.




Mottem wystawy "O ciałach i innych rzeczach" mogłoby być hasło: "Twoje ciało jest polem bitwy", które przed laty pojawiło się na słynnej pracy Barbary Kruger.

CIAŁO W OBIEKTYWIE PROPAGANDY

Niebezpieczne związki sztuki z ciałem, tak chętnie eksplorowane przez sztukę krytyczną lat 90. przestały być siłą napędzająją polską sztukę, co chyba najbardziej dobitnie pokazała ubiegłoroczna wystawa w poznańskim Arsenale. Nie znaczy to jednak, że temat powiązań władzy z ciałem, dyscyplinowania ciała, poddawania go najrozmaitszym formom represji i oceny stracił na aktualności. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że zagadnienie to ciągle czeka na swoje opracowanie. Pretekstem do szerszego, nie ograniczającego się tylko do tzw. nurtu krytycznego spojrzenia na uwikłanie ciała w dyskurs władzy może być wystawa niemieckiej fotografii XX wieku prezentowanej w Galerii Miejskiej w Pradze. Ekspozycja frapująca, bo pokazująca nie tyle dzieje niemieckiej fotografii, ile historię przemian, jakim podlegały wyobrażenia ludzkiego ciała. Przegląd prac ponad 40. fotografików, od Augusta Sandera poczynając, a na Wolfgangu Tillmansie i Andreasie Gurskym kończąc, którzy tematem swych prac uczynili ciało. Cztery generacje artystów, którzy przedstawiali interakcje, w jakie wchodziło ludzkie ciało z modernistyczną architekturą, polityką i mass mediami.

Ich fotografie są lustrem odzwierciedlającym społeczną i kulturalną historię Niemiec. Pokazującym w skondensowany sposób przemiany obyczaju i kształtowanie się coraz to nowych sposobów obrazowania ludzkiego ciała. Fotografia, choć ciągle konfrontowana z rzeczywistością, kreuje wyobrażenia, które reprezentują jedynie pewną wizję realności, nie zaś samą realność. Bywa też, jak działo się w okresie III Rzeszy, narzędziem politycznej propagandy. Dopitnie pokazuje to zestawienie portretów aryjskich władców, stylizowanych przez Leni Riefenstahl na antyczne posągi, z fotografiami uwiecznionych gdzieś w środkowej Rosji podludzi, obdartych, brudnych istot, których wizerunki przekonywać miały Niemców o konieczności ich biologicznej eksterminacji. Historia polityczna przeplata się z historią obyczaju, mody i równie szybko jak ona zmieniającymi się kanonami piękna. Posągowi bohaterowie ery Hitlera ustępują miejsca równie wspaniale zbudowanym, acz ulegającym już tylko pokusom mamony modelom Helmuta Newtona. Doskonałym produktom przemysłu reklamowego lat 80. , które dziś, gdy zdążyliśmy się już przyzwyczaić do migawkowego stylu fotografowania mody, mogą razić swą perfekcyjną sztucznością.

"O tělech a jiných věcech. Německá fotografie ve 20. Stoleti". Galerie hlavního města Prahy. Praga, 18 czerwca - 28 września 2003.