ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (147) / 2010

Inga Iwasiów,

NOMINACJE JAKO ŹRÓDŁO CIERPIEŃ

A A A
Felieton
Skończył się rok 2009, pod pewnymi względami jeden z najtrudniejszych w moim życiu. Być może nie powinnam tak otwarcie się w tej sprawie wypowiadać, odsłaniać i prosić o kłopoty, ale „źródłem cierpień 2009” były dla mnie nominacje do nagród literackich za powieść „Bambino”.

Mało pisałam w minionym roku recenzji, przestałam publikować felietony na łamach „artPapieru” (chętnie tu wracam). Powody tego częściowego wycofania się były złożone i na tyle osobiste, by nie ujawniać wszystkich, jednak ten najważniejszy miał imię: Nominacja. Zanim do niej dojdę, krótki rys autobiograficzny. Odkąd zaczęłam aktywniej uprawiać literaturę, zmieniałam nastawienie wobec twórczości krytycznoliterackiej i akademickiej. Wiele osób realizuje wielogatunkowy plan i ja tak robiłam. Kiedy wracam choćby do swojej rozprawy doktorskiej, widzę w niej pierwszą o-powieść w swoim wykonaniu. Wiersze mieszają mi się z przypisami do habilitacji. Wydana w aptekarskim nakładzie książka „Parafrazy i reinterpretacje” dała mi profesurę, ale przede wszystkim autorefleksję spożytkowaną w tomie opowiadań „Smaki i dotyki”. Do pewnego momentu zachowywałam równowagę. Właśnie do „Smaków i dotyków” wydanych ze wszystkimi konsekwencjami w dużym Świecie Książki. Nie tymi jednak, które podczas dyskusji w ramach festiwalu „Poza zasadą lansu” Krzysztof Uniłowski nazywał „wejściem na książkostradę”. Kochani, koleżanki i koledzy – książkostrada nie istnieje, to jeszcze jeden fantom powołany w kuchence krytyki, by pomóc nam w zrozumieniu tego światka, który sobie z nami pogrywa. Mam więc na myśli nie jakiś wizg, świst, przepływ do łatwiejszego, widocznego kanału komunikacyjnego, lecz raczej wpłynięcie do ciasno wypełnionego książkami i osobami basenu, w którym nie można ruszać kończynami, chyba że jest się gotową na wiele. Nie, nie będę teraz oto utyskiwać na media, które coś wymuszają i z jakiegoś powodu mnie nie lansują – ten kanał jest tak zajęty, że moje piski i tak nie byłyby słyszalne. Chociaż kto wie, czy sama wiem, może to, co chcę napisać, jest jakąś odmianą bajędy o biednej pisareczce/pisarczyku wchłoniętych przez złe, kolorowe jak cholera, media? O tym, że jednych nie chcą, a inni chcieliby zachować niezależność? Może i tak, ale z przesunięciem akcentu na niezasłużone cierpienie.

Tak więc, wracając do historii, od pewnego momentu zaczęłam ważyć słowa, co dla krytyczki może być samobójcze, bo zobaczyłam po drugiej stronie książki zarys żywej autorki/autora. To była najważniejsza lekcja wyniesiona z zostania autorką rozpoznaną, zrecenzowaną, wymienianą i sprzedającą książki. Dopóki nie przeszłam granicy pisania – bycia kupowaną do czytania, nie byłam nadmiernie wrażliwa na ewentualny dyskomfort, którego każdy krytyk stanowi źródło. Sama sobie więc postawiłam warunki i przyjęłam ograniczenia, dające się sprowadzić do formuły: raczej lubić niż nie lubić, raczej afirmować niż demontować. Niemożliwy do zrealizowania plan, więc pisałam, jak już wspomniałam, mniej tekstów krytycznych. I przechodziłam do sekcji, by tak rzec, fikcji. Nie przy własnym biurku, ale tak w ogóle, tzn. w tym naszym niewielkim kółku filatelistycznym. Aż przyszedł rok 2009 i (de)Nominacje. Mój wydawca telefony zaczynał od „nie będę ci gratulował, bo to już nudne”. Nie złożył mi też wyrazów ubolewania, gdy finały pozbawione były triumfalnych akcentów, a przecież mógłby. Mógłby dołączyć do tych, którzy mówili/pisali o przegranej, jakby moja książka w coś, z kimś, o coś grała. Co tam książka – ja sama, jakbym biegła i nie dobiegła. Jakbym wystartowała w jakimś maratonie rocznym bez należytego przygotowania. Na miłość boską, jakbym zawiodła najbliższych i swoje miasto na jakimś pieprzonym polu bitwy, jakby ten rok był moim Waterloo, moimi dniami upadku, licząc od majowych Targów Książki do grudniowej gali Angelusa. (Dygresja – przyjaciółka się ze mnie w tym miejscu śmieje, bo narzekanie na bycie nominowaną to albo obłuda, albo minoderia, albo neurastenia, albo mania wielkości. No nie, na wymienione choroby cierpi „życie literackie”, nie ja jako osoba, o czym zaraz).

Bycie nominowaną do nagrody literackiej jest stanem przyjemnym. Satysfakcja rozlewa się po ciele, gdy nominowana czyta komunikat jury. Odbiera gratulacje od znajomych. W paru jeszcze sytuacjach, do których nie da się zaliczyć żadnej gali, parodii Oskarów lub Doskonałości Roku. Satysfakcja zmienia się w lodowego gluta, gdy nominowana po raz pierwszy słyszy, że członek X jury Y „odcina się”, „nie rozumie”, „jest zniesmaczony”. Wcale nie chodzi mi o to, że nikt nie ma prawa oceniać mojej powieści. Nie jestem nienormalna, nie piszę po to, żeby nikt nie wyraził dezaprobaty, jeśli moje pisanie wywołuje deficyt aprobaty. Chodzi mi o to zatrute jabłko, którym się częstujemy tak chętnie i łatwo. Właśnie przy okazji nagród, bo to obecnie właściwie jedyna sytuacja, w której literatura staje się widoczniejsza. Literatura jako taka, w przestrzeni definiowanej jako bezpiecznie wyłączona z kultury masowej (autorzy nie muszą opowiadać o swoim życiu intymnym, żeby ktoś dał im miejsce w gazecie), ocalana od marginalizacji, jakiej podlega na co dzień, podpompowana patronatami gazet i powagą fundatorów.

Tak więc niespodziewanie nominowana autorka/niespodziewanie nominowany autor, jeśli nie wychowywali się do gry w kolorowe, nie są też przygotowani na ciosy pt. „nie było w tym roku dobrej prozy” – a właśnie w finale mamy przewagę ilościową prozy – „polska literatura jest do bani” – a te same osoby twierdzą, że tacy, dajmy na to, Niemcy to nas uwielbiają, bo takiej literatury jak nasza to oni nawet za Chiny Ludowe przez kolejne tysiąc lat nie napiszą. Autorzy nie otrząsną się łatwo z szoku, jaki wywołały słowa pijanego jurora: „wszystko to było takie nieciekawe, że byliśmy zgodni”. Więc ten autor/autorka przeczytają (jeśli wcześniej nie znali) teksty współnominowanych koleż… raczej kolegów (jakoś w finałach niewiele miałam koleżanek, nikt się parytetem w tej dziedzinie nie przejmuje) i zdziwią się, że to całe poruszające morze opowieści to tylko ersatz, zastępstwo za niesłusznie wyeliminowanych innych twórców.

Konkursy mają to do siebie, że są niesprawiedliwe. W sztuce trudno orzec, kto jest najlepszy. Nie widać, jak w sprincie, centymetrów przewagi. Gdybym miała wybrać jedną książkę z każdego roku, byłabym w kłopocie. Każdy to wie, są to powszechnie znane banały. Na nieco wyższym poziomie przedyskutowaliśmy je podczas wielu sympozjów, konferencji, festiwali jako problem kanonu literackiego, kryteriów wartościowania, kanonizacji. Wiemy więc, ale nie stosujemy. Niby tylko na niby ulegamy terrorowi kultury medialnej, a w rzeczywistości zachowujemy się jak gwiazdy muzyki pop i jej krytycy, staramy się powiedzieć coś kontrowersyjnego, pokazać właściwy profil ekspercki, dać się zapamiętać z odrębnego zdania.

W środku tej gry znajduje się jakaś książka. Nieważna, prawie pominięta. Gdyby się dało, pominięto by ją zupełnie. Ważne jest tylko to, że jakaś X, jakiś Y nie potrafią właściwie pisać, a jeśli potrafią trochę – są nieudaczni, bo gorsi od tych, którzy dostali nagrodę. Tak więc ten rok nauczył mnie bycia gorszą. Trafiło na podatny grunt, nie mam specjalnie wysokiej samooceny, ale ile pisarek/pisarzy ma? Widzieliście filmiki na gali Nike? Czy tegoroczna siódemka finałowa to grupa o wysokim współczynniku grubej skóry? Przeciwnie. Choć wśród piszących zdarzają się megalomani i narcyzy, naturalną mieszanką jest skrajna niepewność dodana do skrajnej bufonady. Cechy te u uprawiających sztukę nie są rozłączne. Być może dają napęd. Przy komputerze, w procesie pisania, gdy podejmowane są decyzje o losach bohaterów i kształcie narracji. W konfrontacji z instytucją nagrody literackiej to, co ustanawia pisarza w jego istocie i definiuje literaturę w jej istotności – stanowi przesłankę bólu i klęski. Czy z tego może być literatura? Jasne, dodajmy jednak, że autotematyzm jest przeżytkiem, a autobiografia twórcza żywi się bardziej dramatycznymi przypadkami. Tragedyjka więc raczej na miarę „Gali”.

Nie pisałam nigdy i nie będę pisać, żeby – przepraszam samą siebie za to, co teraz wystukam – się wylansować. Zależy mi na czytelnikach i wiem, że muszę wobec tego korzystać z wynalezionych współcześnie sposobów promocji. Nie chcę jednak, by mnie postponowano z tego powodu, że zostałam nominowana. Przedziwne to wyróżnienie, które polega na upokarzaniu autorów, którzy – choć to dziwaczne z punktu widzenia logiki – najwyraźniej zostają wybrani, bo napisali coś wyjątkowo złego. Na pewno gorszego od tych wszystkich (nie)Nominowanych.

Był to więc trudny i pouczający rok. Umocnił we mnie przekonanie, że w naszym życiu literackim sam tekst, a zwłaszcza autorka/autor to zaledwie jakaś „końcówka” czegoś zupełnie innego. Czego? W tym przypadku nagrody jako instytucji. Pouczył na przyszłość, że jednak po drugiej stronie jest Tekst i jest Człowiek. Ktoś, kto nie zawinił niczym, po prostu napisał jakąś, dajmy na to („fatalną w tym roku”), prozę i nie spodziewał się, że w odwecie (kto za tym stoi?) zostanie (wy)Nominowany.