
JAZZOWA HIPOSTAZA
A
A
A
Mulatu Astatke / The Heliocentrics, “Inspiration Information”, Strut Records 2009.
Koptyjski kościół w Etiopii ma nazwę Tewahedo - „uczyniony jako jeden”, co wyraża wiarę w jedną naturę Chrystusa, a przy okazji ładnie sugeruje, dlaczego utwory Mulatu Astatke tak łatwo wchłaniają zachodnie style muzyczne, tworząc porywającą jakość. Oparta na muzyce koptyjskiej liczącej sobie półtora tysiąca lat i jeszcze starszej pentatonicznej skali rodem ze starożytnych Chin, w naturalny sposób asymiluje nie tylko jazz, funk i blues, ale także rozmaite nowinki elektroniczne czy wręcz didżejskie. Album nagrany przez starszego pana o wyglądzie wąsatego wujka z młodym brytyjskim kolektywem rzuca z wdziękiem podchwytliwe pytania o pełną metafizycznej werwy hipostazę kultur, a także o alienację, w jaką zabrnęła Europa, kiedy pokłóciła się z resztą świata.
Korzeni koptyjskiego kościoła w Etiopii trzeba szukać w dogmatycznych sporach chrześcijaństwa z IV i V wieku między nestorianizmem (którego wyznawców bulwersowało, że Bóg miałby nurzać się w fizjologii narodzin i śmierci), apolinaryzmem (głoszącym niepodzielną boskość Chrystusa, nawet skandalicznym kosztem braku ludzkiej duszy) i monofizytyzmem (obstalowanym przez Eutychesa, który stwierdził, że Chrystus miał nie tylko dwie natury, ale i dwie wole, które jednakowoż zjednoczyły się w jedną). Przy okazji doszło oczywiście do wzajemnego urągania sobie od heretyków i pojedynków na sobory (Sobór w Efezie w 449 roku uznał racje Eutychesa, dwa lata późniejszy Sobór Chalcedoński ekskomunikował go), a skończyło się na tym, że za pochalcedońskim diofizytyzmem opowiedziała się przeważająca część chrześcijaństwa (dając pole trwającym po dziś dzień dywagacjom na temat Trójcy Św.), a za monofizytyzmem tylko lokalne kościoły, m.in. egipski, ormiański oraz właśnie etiopski. Tu dochodzimy do polskiego tropu w tej aferze. Jedynym odłamem chrześcijaństwa na północ od Morza Śródziemnego wyznającym monofizytyzm byli szwenkfeldyści, uczniowie Kaspara Schwenkfelda gospodarzącego w XVI wieku w majątku pod Legnicą. Mieszkali sobie na Dolnym Śląsku, zanim nie wzięli się za nich katoliccy Habsburgowie i misjonarze od jezuitów, więc ostatni śląski szwenkfeldysta umarł w 1826 roku, a reszta uciekła aż do Pensylwanii. Duch monofizytyzmu musiał wszakże kołatać się nad Odrą, bo półtora wieku później firma Poljazz wydała longplay „Mulatu Astatke Plays Ethio-jazz”, na którym z Etiopczykiem gra czołówka polskich jazzmanów, m.in. Tomasz Szukalski, Henryk Majewski, Winicjusz Chróst, Krzysztof Ścierański i Zbigniew Wegehaupt. Winyl ukazał się w przełomowym roku 1989.
Liturgicznym językiem kościoła Tewahedo jest gyyz, znany od IV wieku i przez tysiąc lat będący językiem literackim. Dziś przetrwał jedynie w obrzędach, a jego znamienną cechą jest brak czasów, takich jak w językach indoeuropejskich. Czasowniki w gyyz nie sytuują zdarzenia w czasie, poprzestając na sygnalizacji aspektu dokonanego lub niedokonanego, jednokrotności lub wielokrotności. Kiedy słucha się nagrań urodzonego w 1943 roku Mulatu Astatke, wibrafonisty, kompozytora i pioniera nurtu łączącego jazz z tradycyjną muzyką z Etiopii, można ulec wrażeniu, że oto koptyjski gyyz w postaci czysto dźwiękowej, zmieniony w język muzyki. Niezwykła elastyczność pozwala mu brzmieć nowocześnie nawet w kawałkach o prostej gramatyce fusion z lat 70., skupiać w zwięzłych, melodyjnych formach energię wielowarstwowych komunikatów, no i uniknąć gładkiej world-music estetycznym dzieckiem podszytej. Czas nie płynie tu po europejsku, linearnie do przodu, tylko po afrykańsku, kręcąc kółka albo kaskadami, które się zderzają, a więc bilansują na zero. To raczej muzyka szamana, który wpadł na moment do nowoczesnego studia, niż turysty, który pożyczył instrument z wioski i brzdąka w klimatyzowanym hotelu. Oczywiście, pionierskie nagrania Mulatu Astatke z lat 60. i 70., eksperymenty z orientalną skalą pięciotonową w jazzie, utwory na płytach z serii „Ethiopiques” nie mogły nawet marzyć o sile przebicia, którą zapewnił im Jim Jarmush, wykorzystując w filmie „Broken Flowers”. Jako dźwiękowe zwierciadło dla duszy podstarzałego lowelasa granego przez Billa Murraya.
Zanim The Heliocentrics wystąpili z Astatkem, zdobyli odpowiednie sprawności. Zafascynowani muzyką nawiedzonego jazzowego astro-proroka Sun Ra (od tytułu jego płyty wzięła się nazwa kolektywu) oraz poruszającego się po obszarach radykalnego jazzu Davida Axelroda (którym posmakował i rocka, tworząc awangardowe aranże do psychodelicznej „Mszy F-moll” zespołu Electric Prunes), zadebiutowali albumem o tytule, nomen omen, „Out There”, który sprawił, że ktoś wpadł na pomysł, by zetknąć ich z Etiopczykiem. Koncerty były na tyle udane, że rok później wyszła studyjna płyta. Brzmiąca tak, że trudno uwierzyć, że grają na niej artyści z dwóch pokoleń. Pulsującym rytmom jazzowym czy funky towarzyszy brzmienie tradycyjnych instrumentów z Etiopii (np. strugany z drewna flet washint, podobny do arabskiego ney, albo afrykańska lutnia zwana krar), chwilami nagrania jakby cofały się do jazz-rocka z lat 70., by za chwilę wracać do całkiem świeżych patentów z hip hopu. Gęstość rytmów i egzotyczne zaśpiewy sprawiają, że utwory przypominają swoiste medytacje, z powtarzaniem figur rytmicznych czy melodycznych (o zadziwiająco chwytliwej prostocie) jak w kościelnych modłach lub plemiennych obrzędach, aż do wypadnięcia poza czas. Zwraca uwagę brak kontrastów, zatarcie linii demarkacyjnych, giętka nonszalancja we wzajemnym przenikaniu się struktur „europejskich” i „afrykańskich”, która bynajmniej nie oznacza ich uwiądu. Jeśli tylko pozbawić odmienne sposoby muzykowania albo wykluczające się dogmaty wsparcia klątwy czy rycerskich hufców, muszą sobie radzić same. I wtedy mogą się wykazać chrystusowym darem godzenia sprzecznych atrybutów i porządków.
Kiedy Arabowie zaczęli podbój północnej Afryki i zajęli Etiopię, Saladynowi ani w głowie były religijne represje czy polityczne przymusy, wystarczyła militarna kontrola i zyski z podatków. Etiopscy koptowie w XII wieku trafili więc lepiej niż śląscy szwenkfeldyści. Co ciekawe, kościół Tewahedo – opierając się na apokryficznym szmatławcu „Akta Piłata” – postanowił kanonizować prefekta Judei, dając dowód aroganckiego odstępstwa od ewangelicznej prawdy, ale i pokazując nam, widzom z dystansem 1500 lat, jak rozmaicie mogły potoczyć się drogi rozmaitych przeświadczeń i dogmatów. Czyli potwierdzając, że lepiej niż miecze i kopie, kruszyć o nie flety i saksofony.
Korzeni koptyjskiego kościoła w Etiopii trzeba szukać w dogmatycznych sporach chrześcijaństwa z IV i V wieku między nestorianizmem (którego wyznawców bulwersowało, że Bóg miałby nurzać się w fizjologii narodzin i śmierci), apolinaryzmem (głoszącym niepodzielną boskość Chrystusa, nawet skandalicznym kosztem braku ludzkiej duszy) i monofizytyzmem (obstalowanym przez Eutychesa, który stwierdził, że Chrystus miał nie tylko dwie natury, ale i dwie wole, które jednakowoż zjednoczyły się w jedną). Przy okazji doszło oczywiście do wzajemnego urągania sobie od heretyków i pojedynków na sobory (Sobór w Efezie w 449 roku uznał racje Eutychesa, dwa lata późniejszy Sobór Chalcedoński ekskomunikował go), a skończyło się na tym, że za pochalcedońskim diofizytyzmem opowiedziała się przeważająca część chrześcijaństwa (dając pole trwającym po dziś dzień dywagacjom na temat Trójcy Św.), a za monofizytyzmem tylko lokalne kościoły, m.in. egipski, ormiański oraz właśnie etiopski. Tu dochodzimy do polskiego tropu w tej aferze. Jedynym odłamem chrześcijaństwa na północ od Morza Śródziemnego wyznającym monofizytyzm byli szwenkfeldyści, uczniowie Kaspara Schwenkfelda gospodarzącego w XVI wieku w majątku pod Legnicą. Mieszkali sobie na Dolnym Śląsku, zanim nie wzięli się za nich katoliccy Habsburgowie i misjonarze od jezuitów, więc ostatni śląski szwenkfeldysta umarł w 1826 roku, a reszta uciekła aż do Pensylwanii. Duch monofizytyzmu musiał wszakże kołatać się nad Odrą, bo półtora wieku później firma Poljazz wydała longplay „Mulatu Astatke Plays Ethio-jazz”, na którym z Etiopczykiem gra czołówka polskich jazzmanów, m.in. Tomasz Szukalski, Henryk Majewski, Winicjusz Chróst, Krzysztof Ścierański i Zbigniew Wegehaupt. Winyl ukazał się w przełomowym roku 1989.
Liturgicznym językiem kościoła Tewahedo jest gyyz, znany od IV wieku i przez tysiąc lat będący językiem literackim. Dziś przetrwał jedynie w obrzędach, a jego znamienną cechą jest brak czasów, takich jak w językach indoeuropejskich. Czasowniki w gyyz nie sytuują zdarzenia w czasie, poprzestając na sygnalizacji aspektu dokonanego lub niedokonanego, jednokrotności lub wielokrotności. Kiedy słucha się nagrań urodzonego w 1943 roku Mulatu Astatke, wibrafonisty, kompozytora i pioniera nurtu łączącego jazz z tradycyjną muzyką z Etiopii, można ulec wrażeniu, że oto koptyjski gyyz w postaci czysto dźwiękowej, zmieniony w język muzyki. Niezwykła elastyczność pozwala mu brzmieć nowocześnie nawet w kawałkach o prostej gramatyce fusion z lat 70., skupiać w zwięzłych, melodyjnych formach energię wielowarstwowych komunikatów, no i uniknąć gładkiej world-music estetycznym dzieckiem podszytej. Czas nie płynie tu po europejsku, linearnie do przodu, tylko po afrykańsku, kręcąc kółka albo kaskadami, które się zderzają, a więc bilansują na zero. To raczej muzyka szamana, który wpadł na moment do nowoczesnego studia, niż turysty, który pożyczył instrument z wioski i brzdąka w klimatyzowanym hotelu. Oczywiście, pionierskie nagrania Mulatu Astatke z lat 60. i 70., eksperymenty z orientalną skalą pięciotonową w jazzie, utwory na płytach z serii „Ethiopiques” nie mogły nawet marzyć o sile przebicia, którą zapewnił im Jim Jarmush, wykorzystując w filmie „Broken Flowers”. Jako dźwiękowe zwierciadło dla duszy podstarzałego lowelasa granego przez Billa Murraya.
Zanim The Heliocentrics wystąpili z Astatkem, zdobyli odpowiednie sprawności. Zafascynowani muzyką nawiedzonego jazzowego astro-proroka Sun Ra (od tytułu jego płyty wzięła się nazwa kolektywu) oraz poruszającego się po obszarach radykalnego jazzu Davida Axelroda (którym posmakował i rocka, tworząc awangardowe aranże do psychodelicznej „Mszy F-moll” zespołu Electric Prunes), zadebiutowali albumem o tytule, nomen omen, „Out There”, który sprawił, że ktoś wpadł na pomysł, by zetknąć ich z Etiopczykiem. Koncerty były na tyle udane, że rok później wyszła studyjna płyta. Brzmiąca tak, że trudno uwierzyć, że grają na niej artyści z dwóch pokoleń. Pulsującym rytmom jazzowym czy funky towarzyszy brzmienie tradycyjnych instrumentów z Etiopii (np. strugany z drewna flet washint, podobny do arabskiego ney, albo afrykańska lutnia zwana krar), chwilami nagrania jakby cofały się do jazz-rocka z lat 70., by za chwilę wracać do całkiem świeżych patentów z hip hopu. Gęstość rytmów i egzotyczne zaśpiewy sprawiają, że utwory przypominają swoiste medytacje, z powtarzaniem figur rytmicznych czy melodycznych (o zadziwiająco chwytliwej prostocie) jak w kościelnych modłach lub plemiennych obrzędach, aż do wypadnięcia poza czas. Zwraca uwagę brak kontrastów, zatarcie linii demarkacyjnych, giętka nonszalancja we wzajemnym przenikaniu się struktur „europejskich” i „afrykańskich”, która bynajmniej nie oznacza ich uwiądu. Jeśli tylko pozbawić odmienne sposoby muzykowania albo wykluczające się dogmaty wsparcia klątwy czy rycerskich hufców, muszą sobie radzić same. I wtedy mogą się wykazać chrystusowym darem godzenia sprzecznych atrybutów i porządków.
Kiedy Arabowie zaczęli podbój północnej Afryki i zajęli Etiopię, Saladynowi ani w głowie były religijne represje czy polityczne przymusy, wystarczyła militarna kontrola i zyski z podatków. Etiopscy koptowie w XII wieku trafili więc lepiej niż śląscy szwenkfeldyści. Co ciekawe, kościół Tewahedo – opierając się na apokryficznym szmatławcu „Akta Piłata” – postanowił kanonizować prefekta Judei, dając dowód aroganckiego odstępstwa od ewangelicznej prawdy, ale i pokazując nam, widzom z dystansem 1500 lat, jak rozmaicie mogły potoczyć się drogi rozmaitych przeświadczeń i dogmatów. Czyli potwierdzając, że lepiej niż miecze i kopie, kruszyć o nie flety i saksofony.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |