BYĆ JAK HRABIA CAGLIOSTRO
A
A
A
Iredyński zmarł ćwierć wieku temu. Długo trzeba było czekać, by ktoś wreszcie postanowił o nim przypomnieć. Dziś jego nazwisko niewiele mówi. Książek się raczej nie wznawiało, o skandalach, których był inicjatorem i uczestnikiem, nikt prawie nie pamięta. Gdy niepokorny przestał prowokować, wielu odetchnęło z ulgą. A przecież przez te dwadzieścia pięć lat tak bardzo brakowało go polskiej kulturze. Dlatego edycja „Dzieł zebranych” to przedsięwzięcie niesłychanie doniosłe. Warszawska Firma Wydawnicza postanowiła przywrócić Iredyńskiego w całości. To najrozsądniejszy pomysł. Jeśli przypominać autora tej miary, to tylko totalnie. Na tom pierwszy składają się trzy mikropowieści: „Dzień oszusta”, „Ukryty w słońcu” i „Okno”. Każda z nich wykracza daleko poza peerelowski kontekst.
Jak opowiadać o Iredyńskim? Nie chcę pisać o skomplikowanej biografii. Nie zamierzam szukać w tej twórczości śladów trudnego dzieciństwa, żydowskiego pochodzenia, zmagań z nałogiem. Pisanie o Iredyńskim jako o kaskaderze literatury, jeszcze jednym poète maudit to zwyczajne zawracanie głowy. Trąci banałem. Iredyńskiego nie warto ograniczać taksonomią, nie trzeba zamykać go w historycznoliterackich szufladkach, które sankcjonują mieszczański ład. Jego pisarstwo wymyka się uogólnieniom. Jest zbyt nieoczywiste i niepokorne. Tym niemniej można pokusić się o wyłuskanie kilku dominant, najważniejszych problemów.
Cały trud Iredyńskiego jako pisarza koncentrował się na walce o człowieka autentycznego, tzn. takiego, który żyje, czuje, kocha, cierpi. Każdy z tych stanów zaświadcza o istnieniu. Ale autentyczność kryje się za kolejnymi warstwami kamuflażu. Dotarcie do rdzenia to praca mozolna i niewdzięczna. Na czym polega? Iredyński skupia uwagę na języku. To za jego pomocą komunikujemy się z innymi ludźmi. On odpowiada za zniekształcenia w odkrywaniu świata, za świadome bądź przypadkowe nieporozumienia. Prześwietlanie języka odbywa się w tej prozie bezustannie. Iredyński był niezrównanym mistrzem dialogu. Stworzył wiele wybitnych słuchowisk, dramatów, scenariuszy (mam nadzieję, że dla tych ostatnich znajdzie się miejsce w osobnym tomie). Lubił analizować najsubtelniejsze interakcje, budował intymne sceny, rozmowę sprowadzał do stychomytii. Robił to z chirurgiczną precyzją. Jego postaci szukają porozumienia, nawiązują łączność, która jest bezustannie zrywana.
Bohater „Dnia oszusta” patrzy na rozrzucone po podłodze papierosy, które nasuwają na myśl „kreski w chińskich lub japońskich znakach”. Wszystko staje się znaczące, ale komunikat niekoniecznie musi implikować porozumienie. Czasem, jak w „Ukrytym w słońcu”, nie można nawiązać rozmowy, bo nie działa telefon. Kiedy indziej słowa są puste albo się mijają. Brakuje medium, które udźwignęłoby ciężar wyznań. Język stwarza zbawienną barierę pomiędzy „ja” a zewnętrzem. Pozwala nazywać w sposób indywidualny, kreować świat, w którym łatwiej się schować. Człowiek Iredyńskiego przeziera poprzez słowa. Wystaje spoza językowych klisz, stylizacji, autocytatów. Bardzo trudno go pochwycić. Robi wszystko, aby nie dać się złapać. Z jednej strony cierpi na zanik woli, godzinami leży bezczynnie na łóżku, w samotności. Gdy nabiera ochoty do działania, myli tropy, zaciera ślady, aranżuje sytuacje. Zakłada maskę kabotyna i usilnie stara się kreować rzeczywistość.
Bohater „Dnia oszusta” żyje on the road, nigdzie nie może zagrzać miejsca, „szedłem bez celu” – zwierza się. W „Ukrytym w słońcu” mamy z kolei piękną scenę motocyklowej ucieczki. Taki sposób funkcjonowania charakteryzuje podmiotowość labilną. Ruch staje się filozofią życia, odpowiedzią na próby schwytania i zaszeregowania. Prowadzi to do nieprzewidywalności w działaniu, do chaotyczności oraz nihilizmu. W „Dniu oszusta” Iredyński wciąż zmienia formę narracji. Każe nam oglądać bohatera z coraz to innej strony. Jak eksponat w gabinecie osobliwości. Jego bohater to cynik, mitoman i konfabulant. W stosunku do innych ludzi jest okrutny, stosuje przemoc, okłamuje, finguje samobójstwo, a wreszcie doprowadza do śmierci niewinnej dziewczyny. Przypomina osobę w klatce, kogoś, kto próbuje wszystkich sztuczek, by odzyskać wolność. Komunikuje się, czyniąc zło, ale żyje chwilą, bez narzuconego planu. Porównywano go do Lafcadia Wluiki czy Camusowskiego Meursaulta. Kontrowersyjne czyny stanowią formę reakcji obronnych. Zmiana masek ma zabezpieczać przed ewentualną identyfikacją. W takim ujęciu nihilizm nie jest epatowaniem, ale krzykiem rozpaczy, próbą zwrócenia uwagi na to, co wewnątrz, na żywego człowieka. Mistyfikujące inscenizacje służą do tego, by wpierw zdobyć pogardę innych, a potem miłe uczucie oczyszczenia. To Robinson Crusoe wśród tłumu, niewygodny hrabia Cagliostro, którego postanowiono ukarać, bo obnażył degrengoladę otoczenia. Uśmiercenie przypadkowo spotkanej dziewczyny nie wprowadza przemiany, choć przez chwilę daje poczucie dotknięcia jakiegoś konkretu. Ale to pozór. „Dzień oszusta” spięty jest klamrą. Pod koniec rozrzucone papierosy znów przypominają chińskie znaki, które – jak poprzednio – okazują się fałszywe.
W dwóch kolejnych mikropowieściach Iredyńskiego zajmuje los artysty. Janek, bohater „Ukrytego w słońcu”, pracuje jako scenograf. Cechuje go chwiejność emocjonalna. To kolejna postać, która ma skłonność do przybierania barw ochronnych. Najbezpieczniej czuje się, „przyjmując jako swój obraz widziany przez lotnika”. Z góry wszystko wydaje się anonimowe. Strategię wobec kobiety opisuje w trzech zdaniach: „Muszę przed tobą uciekać. Muszę się bronić. Ale muszę także wracać”. Związek między dwojgiem ludzi opiera się tu na przygodności. Taki związek nigdy nie jest czymś trwałym. Iredyński zatrzymuje naszą uwagę na dialogach, które poprzedzają określenia w rodzaju: „rozmowa była mniej więcej taka” lub „rozmowa w tym sensie”. Wszystko jest nieprecyzyjne, niedokończone, podszyte brakiem pewności (stąd perseweracja niektórych zwrotów, zawołań, która ma być wzmocnieniem, utwierdzeniem słów). Nawet ostateczne, wydawać by się mogło, konkluzje pozostawiają niedosyt. Bohaterowie usiłują dociec, kto jest lepszy, komu udało się w życiu ustawić, więcej osiągnąć. Takie dyskusje powstają na bazie alkoholowego upojenia.
W świecie Iredyńskiego relacje międzyludzkie trzymają się na słowo honoru. Najmniej pewny jest status samego człowieka. W jednej ze scen „Ukrytego w słońcu” bohater zauważa małą dziewczynkę (w „Posłowiu” Piotr Müldner-Nieckowski trafnie nazywa ją szamanką), która wyciąga z kieszeni kredę i na płytach chodnika zaczyna rysować jego postać. W pewnym momencie ściera rysunek. Pozostają ręce wyciągnięte w „aktorskim, sugestywnym geście, ruchu ostatnim i ostatecznym”. Po tym zdarzeniu Janek przeżywa lęk przed anihilacją. Wszystkie starania, by uchwycić chwilę rozkoszy, tracą sens. Albowiem rytuał rysowania i zmazywania nie ma końca. Podobnie jak niepewność bohatera, który w wyobraźni zostaje przestępcą. Jego uczucie do Joanny sprowadza się do tego, by posiąść ją trwale, jak rzecz.
W „Oknie” relacje pomiędzy kobietą a mężczyzną wysuwają się na plan pierwszy. Krzysztof jest pisarzem, który nie może ukończyć swego opus magnum, „księgi ksiąg”, jak ironicznie mówi o niej Barbara. Kobieta stanowi w tym układzie element dominujący. To ona przejmuje inicjatywę, dąży do stabilizacji związku. W kluczowym momencie decyduje się na czyn gwałtowny, który zmienia rzeczywistość. Ale mężczyzna nie wyzyskuje tej sytuacji. Jawi się jako żałosny impotent, ogarnięty idée fixe, której nigdy nie uda mu się zrealizować. Czeka na znak z usytuowanej naprzeciwko kamienicy, na płomień zapalonej zapałki, a nie umie podtrzymywać rozmowy z kimś, kto stoi tuż obok. Mężczyzna jest szalenie ambitny, ale żyjąc w bezustannym lęku, niczego nie potrafi zbudować (problem ten ukazał pisarz w jednym z najlepszych swoich scenariuszy, który został wykorzystany filmie Sylwestra Chęcińskiego pt. „Roman i Magda”).
Bohaterowie Iredyńskiego uciekają przed ludźmi. Odgrywają role, by ocalić zagrożone „ja”. Być może najbardziej autentyczni stają się podczas introspektywnych wypraw w świat dzieciństwa, choć – jak zaznacza narrator „Ukrytego w słońcu” – nie jest ono mitologizowane w pełni (pojawia się przecież postać psychopatycznego ojca). Najczęściej jednak skazują się na marginalizację i wykluczenie. Jak sam Iredyński, który – by użyć sformułowania Jadwigi Staniszkis – uprawiał ucieczki w innego człowieka. O tym są jego książki. O bezustannej kreacji. Nie ulega wątpliwości, iż takie strategie rodził kontekst, w jakim ta twórczość powstawała. Parę razy udaje się tu zresztą przemycić krytykę systemu. Ale, jak wspomniałem na wstępie, proza Iredyńskiego mówi o człowieku jak przypowieść. Ograniczanie jej do epoki PRL-u jest krzywdzące i niepotrzebne. Przeciwnie, dziś za wszelką cenę należy Iredyńskiego odpolityczniać. Otwórzmy się więc na twórczość irytującą, która przez gorycz i ból prowadzi do oczyszczenia.
Jak opowiadać o Iredyńskim? Nie chcę pisać o skomplikowanej biografii. Nie zamierzam szukać w tej twórczości śladów trudnego dzieciństwa, żydowskiego pochodzenia, zmagań z nałogiem. Pisanie o Iredyńskim jako o kaskaderze literatury, jeszcze jednym poète maudit to zwyczajne zawracanie głowy. Trąci banałem. Iredyńskiego nie warto ograniczać taksonomią, nie trzeba zamykać go w historycznoliterackich szufladkach, które sankcjonują mieszczański ład. Jego pisarstwo wymyka się uogólnieniom. Jest zbyt nieoczywiste i niepokorne. Tym niemniej można pokusić się o wyłuskanie kilku dominant, najważniejszych problemów.
Cały trud Iredyńskiego jako pisarza koncentrował się na walce o człowieka autentycznego, tzn. takiego, który żyje, czuje, kocha, cierpi. Każdy z tych stanów zaświadcza o istnieniu. Ale autentyczność kryje się za kolejnymi warstwami kamuflażu. Dotarcie do rdzenia to praca mozolna i niewdzięczna. Na czym polega? Iredyński skupia uwagę na języku. To za jego pomocą komunikujemy się z innymi ludźmi. On odpowiada za zniekształcenia w odkrywaniu świata, za świadome bądź przypadkowe nieporozumienia. Prześwietlanie języka odbywa się w tej prozie bezustannie. Iredyński był niezrównanym mistrzem dialogu. Stworzył wiele wybitnych słuchowisk, dramatów, scenariuszy (mam nadzieję, że dla tych ostatnich znajdzie się miejsce w osobnym tomie). Lubił analizować najsubtelniejsze interakcje, budował intymne sceny, rozmowę sprowadzał do stychomytii. Robił to z chirurgiczną precyzją. Jego postaci szukają porozumienia, nawiązują łączność, która jest bezustannie zrywana.
Bohater „Dnia oszusta” patrzy na rozrzucone po podłodze papierosy, które nasuwają na myśl „kreski w chińskich lub japońskich znakach”. Wszystko staje się znaczące, ale komunikat niekoniecznie musi implikować porozumienie. Czasem, jak w „Ukrytym w słońcu”, nie można nawiązać rozmowy, bo nie działa telefon. Kiedy indziej słowa są puste albo się mijają. Brakuje medium, które udźwignęłoby ciężar wyznań. Język stwarza zbawienną barierę pomiędzy „ja” a zewnętrzem. Pozwala nazywać w sposób indywidualny, kreować świat, w którym łatwiej się schować. Człowiek Iredyńskiego przeziera poprzez słowa. Wystaje spoza językowych klisz, stylizacji, autocytatów. Bardzo trudno go pochwycić. Robi wszystko, aby nie dać się złapać. Z jednej strony cierpi na zanik woli, godzinami leży bezczynnie na łóżku, w samotności. Gdy nabiera ochoty do działania, myli tropy, zaciera ślady, aranżuje sytuacje. Zakłada maskę kabotyna i usilnie stara się kreować rzeczywistość.
Bohater „Dnia oszusta” żyje on the road, nigdzie nie może zagrzać miejsca, „szedłem bez celu” – zwierza się. W „Ukrytym w słońcu” mamy z kolei piękną scenę motocyklowej ucieczki. Taki sposób funkcjonowania charakteryzuje podmiotowość labilną. Ruch staje się filozofią życia, odpowiedzią na próby schwytania i zaszeregowania. Prowadzi to do nieprzewidywalności w działaniu, do chaotyczności oraz nihilizmu. W „Dniu oszusta” Iredyński wciąż zmienia formę narracji. Każe nam oglądać bohatera z coraz to innej strony. Jak eksponat w gabinecie osobliwości. Jego bohater to cynik, mitoman i konfabulant. W stosunku do innych ludzi jest okrutny, stosuje przemoc, okłamuje, finguje samobójstwo, a wreszcie doprowadza do śmierci niewinnej dziewczyny. Przypomina osobę w klatce, kogoś, kto próbuje wszystkich sztuczek, by odzyskać wolność. Komunikuje się, czyniąc zło, ale żyje chwilą, bez narzuconego planu. Porównywano go do Lafcadia Wluiki czy Camusowskiego Meursaulta. Kontrowersyjne czyny stanowią formę reakcji obronnych. Zmiana masek ma zabezpieczać przed ewentualną identyfikacją. W takim ujęciu nihilizm nie jest epatowaniem, ale krzykiem rozpaczy, próbą zwrócenia uwagi na to, co wewnątrz, na żywego człowieka. Mistyfikujące inscenizacje służą do tego, by wpierw zdobyć pogardę innych, a potem miłe uczucie oczyszczenia. To Robinson Crusoe wśród tłumu, niewygodny hrabia Cagliostro, którego postanowiono ukarać, bo obnażył degrengoladę otoczenia. Uśmiercenie przypadkowo spotkanej dziewczyny nie wprowadza przemiany, choć przez chwilę daje poczucie dotknięcia jakiegoś konkretu. Ale to pozór. „Dzień oszusta” spięty jest klamrą. Pod koniec rozrzucone papierosy znów przypominają chińskie znaki, które – jak poprzednio – okazują się fałszywe.
W dwóch kolejnych mikropowieściach Iredyńskiego zajmuje los artysty. Janek, bohater „Ukrytego w słońcu”, pracuje jako scenograf. Cechuje go chwiejność emocjonalna. To kolejna postać, która ma skłonność do przybierania barw ochronnych. Najbezpieczniej czuje się, „przyjmując jako swój obraz widziany przez lotnika”. Z góry wszystko wydaje się anonimowe. Strategię wobec kobiety opisuje w trzech zdaniach: „Muszę przed tobą uciekać. Muszę się bronić. Ale muszę także wracać”. Związek między dwojgiem ludzi opiera się tu na przygodności. Taki związek nigdy nie jest czymś trwałym. Iredyński zatrzymuje naszą uwagę na dialogach, które poprzedzają określenia w rodzaju: „rozmowa była mniej więcej taka” lub „rozmowa w tym sensie”. Wszystko jest nieprecyzyjne, niedokończone, podszyte brakiem pewności (stąd perseweracja niektórych zwrotów, zawołań, która ma być wzmocnieniem, utwierdzeniem słów). Nawet ostateczne, wydawać by się mogło, konkluzje pozostawiają niedosyt. Bohaterowie usiłują dociec, kto jest lepszy, komu udało się w życiu ustawić, więcej osiągnąć. Takie dyskusje powstają na bazie alkoholowego upojenia.
W świecie Iredyńskiego relacje międzyludzkie trzymają się na słowo honoru. Najmniej pewny jest status samego człowieka. W jednej ze scen „Ukrytego w słońcu” bohater zauważa małą dziewczynkę (w „Posłowiu” Piotr Müldner-Nieckowski trafnie nazywa ją szamanką), która wyciąga z kieszeni kredę i na płytach chodnika zaczyna rysować jego postać. W pewnym momencie ściera rysunek. Pozostają ręce wyciągnięte w „aktorskim, sugestywnym geście, ruchu ostatnim i ostatecznym”. Po tym zdarzeniu Janek przeżywa lęk przed anihilacją. Wszystkie starania, by uchwycić chwilę rozkoszy, tracą sens. Albowiem rytuał rysowania i zmazywania nie ma końca. Podobnie jak niepewność bohatera, który w wyobraźni zostaje przestępcą. Jego uczucie do Joanny sprowadza się do tego, by posiąść ją trwale, jak rzecz.
W „Oknie” relacje pomiędzy kobietą a mężczyzną wysuwają się na plan pierwszy. Krzysztof jest pisarzem, który nie może ukończyć swego opus magnum, „księgi ksiąg”, jak ironicznie mówi o niej Barbara. Kobieta stanowi w tym układzie element dominujący. To ona przejmuje inicjatywę, dąży do stabilizacji związku. W kluczowym momencie decyduje się na czyn gwałtowny, który zmienia rzeczywistość. Ale mężczyzna nie wyzyskuje tej sytuacji. Jawi się jako żałosny impotent, ogarnięty idée fixe, której nigdy nie uda mu się zrealizować. Czeka na znak z usytuowanej naprzeciwko kamienicy, na płomień zapalonej zapałki, a nie umie podtrzymywać rozmowy z kimś, kto stoi tuż obok. Mężczyzna jest szalenie ambitny, ale żyjąc w bezustannym lęku, niczego nie potrafi zbudować (problem ten ukazał pisarz w jednym z najlepszych swoich scenariuszy, który został wykorzystany filmie Sylwestra Chęcińskiego pt. „Roman i Magda”).
Bohaterowie Iredyńskiego uciekają przed ludźmi. Odgrywają role, by ocalić zagrożone „ja”. Być może najbardziej autentyczni stają się podczas introspektywnych wypraw w świat dzieciństwa, choć – jak zaznacza narrator „Ukrytego w słońcu” – nie jest ono mitologizowane w pełni (pojawia się przecież postać psychopatycznego ojca). Najczęściej jednak skazują się na marginalizację i wykluczenie. Jak sam Iredyński, który – by użyć sformułowania Jadwigi Staniszkis – uprawiał ucieczki w innego człowieka. O tym są jego książki. O bezustannej kreacji. Nie ulega wątpliwości, iż takie strategie rodził kontekst, w jakim ta twórczość powstawała. Parę razy udaje się tu zresztą przemycić krytykę systemu. Ale, jak wspomniałem na wstępie, proza Iredyńskiego mówi o człowieku jak przypowieść. Ograniczanie jej do epoki PRL-u jest krzywdzące i niepotrzebne. Przeciwnie, dziś za wszelką cenę należy Iredyńskiego odpolityczniać. Otwórzmy się więc na twórczość irytującą, która przez gorycz i ból prowadzi do oczyszczenia.
Ireneusz Iredyński: „Dzieła zebrane. Tom 1”. Warszawska Firma Wydawnicza. Warszawa 2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |